środa, 26 listopada 2014

A przed Kambodżą... Rzym:)

Rozchorowałam się. Bywa. Korzystając więc z tego, że i tak siedzę w domu i się nudzę, postanowiłam poszukać informacji o Kambodży, żeby przygotować się do wyjazdu. W pewnym momencie pomyślałam, że do tego wyjazdu zostało jeszcze tyle czasu.... i kupiłam bilety do Rzymu na styczniowy weekend.
W Rzymie byłam raz, ale spędziłam tam tylko jedną noc (dosłownie noc, bo przyleciałam późnym wieczorem z Lampedusy a wcześnie rano miałam wylot do Warszawy), więc jakkolwiek w szaleńczym tempie starałam się wtedy zobaczyć jak najwięcej, czułam duży niedosyt.
Ryanair ma bardzo sensowne połączenia - wylatuję w piątek wieczorem, a do Poznania wracam w poniedziałek o 10:25, dzięki czemu spóźnię się do pracy jakieś 2 godzinki i nie muszę brać urlopu:) Co więcej, w styczniu bilety są dość tanie, co w połączeniu z temperaturą sięgającą wtedy kilkunastu stopni (i utrzymującą się na plusie przez całą dobę) przeważyło szalę. Niedługo zatem kolejna relacja!

Plusy ostatniego nocnego zwiedzania Rzymu - w nocy łatwiej zrobić zdjęcie, na którym w kadr nie wchodzą inni turyści;)

wtorek, 23 września 2014

A w planach - Kambodża:)

Ledwo wróciłam z poprzedniej podróży, a już myślę o kolejnej;) Tajlandia bardzo mi się spodobała, a przy okazji od kilku osób usłyszałam, że muszę zwiedzić Kambodżę, więc zapadła decyzja: szukam biletów do Bangkoku i stamtąd ruszę tym razem na wschód. W planach mam Siem Reap, jakąś wyspę, a nad resztą będę jeszcze myśleć.
I dziś, dzięki nieocenionemu fly4free.pl, udało mi się kupić bilety Warszawa-Bangkok w okazyjnej cenie. Okazyjna pewnie dlatego, żeto Aerofłot z przesiadką w Moskwie, ale ponoć same linie lotnicze trzymają poziom, a Moskwy się nie boję. W związku z tym już w marcu relacja z kolejnej podróży!

poniedziałek, 8 września 2014

Paryż - informacje praktyczne

Poniżej garść informacji praktycznych dotyczących wyjazdu: jak kupować bilety, gdzie jeść, jak poruszać się po mieście itp. Słowem - to, co warto wiedzieć przed wyjazdem:

1. Podróż do i z Beauvais
Do Paryża (a w zasadzie do Beauvais) leciałam samolotem linii WizzAir. To, co warto wiedzieć, to po pierwsze kwestia bagażu podręcznego. Mały bagaż podręczny można wziąć na pokład za darmo i tak właśnie zrobiłam (za duży bagaż podręczny trzeba dopłacić ok. 130 zł, a w przypadku, kiedy na lotnisku okaże się, że nasz bagaż przekracza dopuszczalne wymiary, dużo więcej). Ja podróżowałam po prostu z torebką - może nie "po prostu z torebką", bo moja torebka jest bardzo duża. Warto przed wyjazdem spakować się na próbę i zmierzyć wymiary bagażu (dopuszczalne wymiary widoczne na stronie linii lotniczych).

2. Dojazd z Beauvais do Paryża
Z Beauvais do Paryża można dojechać na kilka sposobów, trzy chyba najbardziej popularne to pociąg, autobus i zabranie się z kimś samochodem.
Jeśli chodzi o samochód, to na stronie będącej odpowiednikiem naszego "BlaBlaCar", czyli Covoiturage Paris, można sprawdzić, czy akurat tego dnia ktoś nie jedzie z Beauvais do Paryża (lub w drugą stronę) i nie chce za drobną opłatą (której wysokość również jest wskazana przy ofercie kierowcy) zabrać pasażera.
Niestety, nie udało mi się z tej oferty skorzystać, bo wszystkie oferowane przez kierowców miejsca były już zajęte. W związku z tym wybrałam najbardziej powszechną opcję, czyli autobus. Autobus odjeżdża z lotniska Beauvais na dworzec Porte Maillot w Paryżu 20 minut po przylocie każdego samolotu i 3 godziny przed odlotem każdego samolotu (na dworcu należy być 3 godziny i 15 minut przed planowaną godziną odlotu). Bilety można kupić na miejscu za 17 euro w jedną stronę lub przez internet, za 15,90 euro w jedną stronę - bilety autobusowe pod tym linkiem.
Trzecia opcja to pociąg, bilety są chyba o 2 euro tańsze, ale trzeba dojechać na dworzec, więc ostatecznie wcale nie wychodzi lepiej.

3. Noclegi w Paryżu
Noclegi w Paryżu do najtańszych niestety nie należą. My początkowo szukałyśmy ofert na booking.com, szukałyśmy też mieszkań lub pokoi do wynajęcia (między innymi na airbnb.com), myślałyśmy o couchsurfingu, ale potem dowiedziałyśmy się, że załapanie się na couchsurfing w Paryżu graniczy z cudem. Zależało nam na tym, żeby mieć zakwaterowanie niedaleko od centrum, a jednocześnie żeby standard był w miarę w porządku. Ostatecznie zdecydowałyśmy się na hotel F1, w bardzo przystępnej cenie (39 euro za pokój za noc) - rezerwacje dostępne tutaj. Pokój w hotelu był bardzo czysty, codziennie zmieniano ręczniki. Jedyne, co nam się nie podobało, to zapach w toalecie (co jest jednak powszechnym problemem w Paryżu) i najbliższa okolica - najbliższa, bo, jak wspominałam w poprzednim poście, wystarczył króciótki spacer i już byłyśmy w zdecydowanie ładniejszej części Montmarte. Na stację metra też miałyśmy tylko 5 minut spacerem, a połączenia były całkiem niezłe.
tak wyglądał nasz pokój

4. Komunikacja publiczna
Po Paryżu najłatwiej poruszać się metrem, stacje są dobrze oznakowane. Z tego, co się zorientowałam, nie opłaca się kupowanie kart w stylu "Paris Visite". My chciałyśmy kupić kartę komunikacji publicznej Navigo, która - w opcji tyogdniowej - jest ważna od poniedziałku do niedzieli (byłyśmy w Paryżu od środy do niedzieli). Pan w kasie powiedział mi jednak, co wydaje mi się trochę dziwne i być może nie jest prawdą, tylko się nie dogadaliśmy, że karty Navigo są ważne od poniedziałku, więc można kupić je tylko w poniedziałki. I w środy ich nie sprzedają. W tej sytuacji zdecydowałyśmy się na zakup pakietu 10 biletów każda z nas (13,70 euro). Ostatecznie musiałśmy dokupić tylko po 1 bilecie ostatniego dnia, więc w sumie się nam to bardziej opłaciło. Ale też muszę przyznać, że bardzo dużo chodziłyśmy i unikałyśmy metra, w którym jest dość duszno i często nieprzyjemnie pachnie. Plusem metra jest to, że jeździ do dość późna - do 1:15 od niedzieli do czwartku i do 2:15 w piątki i soboty.
mapa metra jest bardzo czytelna

5. Bilety i wstęp do muzeów i innych atrakcji
Jeżeli chodzi o płatne atrakcje, zdecydowałyśmy się na kupno następujących biletów:
  • Muzeum Rodina i Muzeum d'Orsay - kupiłyśmy przez internet bilet łączony uprawniający do wstępu do obydwu muzeów, zapłaciłyśmy za niego, po doliczeniu opłaty manipulacyjnej 17,30 euro zamiast 21 euro i nie musiałyśmy stać w kolejkach (w muzeum d'Orsay jest osobne wejście dla posiadaczy biletów nabytych online, w muzeum Rodina po prostu minęłyśmy kolejkę i podeszłyśmy do kontrolera biletów, chcąc spytać, czy musimy czekać w kolejce, ale jak zobaczył te bilety, od razy machnął do nas ręką i nas wpuścił do środka) - bilety do kupienia tutaj
  • rejs barką po Sekwanie - też kupiłyśmy bilety przez internet, za wieczorny rejs zapłaciłyśmy 10 euro zamiast 14 (bilety tutaj). Bilet jest ważny przez rok od zakupu, można przyjść o dowolnej porze, a naprawdę warto zobaczyć Paryż nocą od strony Sekwany
  • katakumby - tu niestety nie było możliwości kupna biletu przez internet i musiałyśmy odstać swoje (tzn. godzinę i 40 minut) w kolejce. Bilety dla osób do 26 roku życia włącznie kosztują 8 euro, dla dorosłych 10 (zazwyczaj zniżka jest do 26. urodzin, a tu do 27.)
Pozostałe atrakcje, które wybrałyśmy (tzn. cmentarze i spacery;) ) były bezpłatne. W Paryżu generalnie jest całkiem sporo bezpłatnych atrakcji, płacić trzeba przede wszystkim za Luwr czy wieżę Eiffla. Darmowe wejście do muzeów jest możliwe w pierwszą niedzielę miesiąca, ale nawet nie chcę wiedzieć, jakie tam są wtedy kolejki;)

6. Jedzenie
Nie ma co ukrywać, knajpy w Paryżu do najtańszych nie należą. Jeżeli chodzi o tanie obiady, dobrą opcją są restauracje Flunch (dwie w Paryżu), w których płaci się za główną część posiłku, czyli mięso czy rybę, a także ew. za napoje inne niż woda, natomiast woda, ziemniaki, ryż i inne dodatki są dostępne po zapłaceniu w kolejnej sali za darmo. Słyszałam o Flunchach przed wyjazdem, ale jakoś nie udało mi się do nich dotrzeć, podobnie jak do stołówek uniwersyteckich (czyli CROUS), które są otwarte dla wszystkich i oefrują bardzo tanie posiłki.
Ja akurat nie jem pieczywa i makaronów, więc dobrym rozwiązaniem okazały się dla mnie azjatyckie ceny z jedzeniem na wagę (trzeba tylko mieć świadomość, że podana cena jest za 100 g, a sprzedawcy nakładają jedzenie do oporu;) - za ryż z krewetkami na ostro czy ryż z kurczakiem i warzywami płaciłam ok. 9 euro.
Kawa z mlekiem lub śmietanką w kawiarni kosztuje od ok. 2 do 5,50 euro (na takie przynajmniej trafiałam), czarna jest trochę tańsza. Cafe latte w Paryżu w zasadzie nie występuje, co było szczególnie bolesne dla mnie, gdyż z kawy najbardziej lubię mleko. Ale cefe creme też była zazwyczaj dość łagodna w smaku i całkiem niezła.
O dziwo, tym, co tanie i warte spróbowania w Paryżu, są... francuskie sery, które za granicą osiągają dość wysokie ceny. My zaopatrywałyśmy się w nie głównie w marketach Monoprix i chyba nigdy nie trafiłyśmy na ser, który by nam nie smakował. Jeśli chodzi o markety - odpowiednikiem naszej Biedronki jest Dia, są też Lidle, ale mają kiepskie zaopatrzenie, natomiast b. dobrze zaopatrzone są sklepy Monoprix właśnie (trochę jak nasz Piotr i Paweł).
Dobrym pomysłem na przekąskę jest sprzedawany w każdym minimarkecie tabouleh (czyli bliskowschodnia sałatka, która w wersji podstawowej składa się z kuskusu, oliwy, mięty i odrobiny warzyw, ale występuje w różnych odmianach), a także sałatki z bulguru czy soczewicy.
Jeżeli chodzi o napoje, to trudno dostać soki w mniejszych butelkach niż litrowa. Jest też dość ciężko o pitne jogurty.
Wino w sklepach jest dość tanie, natomiast przy sięgani po wino z najniższej półki cenowej lepiej wziąć czerwone (jest zazwyczaj lepsze jakościowo). W restaurajach wino domowe kosztuje ok. 7-9 euro za karafkę 250 ml.
Przykładowe ceny w sklepach:
4 musy owocowe - 1,25 euro (ale już 4-pak jogurtów 2-3 euro)
woda w butelce 0,5 l - 0,30-060 euro
kawałek sera francuskiego - 2-3 euro (czasem więcej, w zależności od wielkości)
butelka wina - najtańsze próbowałam za 1,50 euro, ale zdecydowanie nie polecam. Natomiast takie za 2,50 euro czasami już dawały radę
tabouleh - od 1,15 euro za duże opakowanie w Dia do 3 euro za  zwykłe opakowanie lepszej jakości (często w sklepie jest kilka rodzajów do wyboru), przeciętnie kosztuje ok. 2 euro
winogrona w Lidlu - 2 euro za 0,5 kg
najlepsze posiłki w Paryżu to pikniki w parku:)

Paryż 3-7 września 2014

Postanowiłam zakończyć wakacje wyjazdem do Paryża - znalazłam dość tanie bilety, namówiłam koleżankę i ruszyłyśmy w drogę. A teraz czas na relację:)

3 września
Nasz samolot wystartował z półgodzinnym opóźnieniem, ale po drodze trochę nadrobiliśmy - na Beauvais wylądowałyśmy ok. 14:10. Wsiadłyśmy w autobus do Paryża i przed 16 byłyśmy już na miejscu. Potem metrem pojechałyśmy do hotelu zostawić rzeczy. Metro paryskie jest bardzo dobrze oznakowane i nietrudno się w nim połapać. Można ściągnąć na komórkę aplikację z mapą metra, ponoć w punktach informacji turystycznej można też dostać tą mapkę za darmo - my akurat miałyśmy bardzo fajną mapę Paryża z oznaczonymi wszystkimi atrakcjami i z osobną mapą metra. Poza tym ściągnęłyśmy na telefon i iPada darmową aplikację "Metro Paris" - coś w stylu naszego jakdojade.pl. Co prawda aplikacja wymaga dostępu do internetu, ale zazwyczaj sprawdzałyśmy dojazd do atrakcji zaplanowanych na dany dzień w hotelu, gdzie miałyśmy darmowe wi-fi. Jedyny minus paryskiego metra to zapach i zaduch, ale i tak jest to najwygodniejszy rodzaj komunikacji publicznej w tym mieście.
Nasz hotel znajdował się na obrzeżach Montmartre (F1 Paris de Montmartre na rue du Docteur Babinski). W internercie czytałam wcześniej, że hotel znajduje się w nieciekawej okolicy, ale wystarczyło przejść jakieś 100-200 metrów i już byłyśmy na "właściwym" Montmartre, a pokoje były czyste, ręczniki codziennie zmieniane, miałyśmy dobry dojazd do centrum. Jedyny minus to toalety, które trochę śmierdziały, ale, jak później odkryłyśmy, to raczej standard w Paryżu (nawet w McDonald's toalety są znacznie brudniejsze niż w Polsce).
W hotelu zostawiłyśmy rzeczy i postanowiłyśmy tego dnia specjalnie się nie forsować, jeśli chodzi o zwiedzanie - wybrałyśmy spacer po Montmartre z Sacre Coeur jako punktem kulminacyjnym.
Montmarte jest bardzo ładną dzielnicą, klimatyczną. Sacre Coeur też całkiem mi się podobało. Nie bardzo można zwiedzać je od środka (chyba raz dziennie są msze, poza tym bazylika jest zamknięta), ale i tak największą atrakcją jest widok sprzed Sacre Coeur na całe miasto (bazylika położona jest na wzgórzu). Mnóstwo ludzi siedzi tam na schodach i na trawniku, pije wino lub piwo. Przez cały czas uliczni sprzedawcy proponują Heinekena, poza tym sprzedają też kiczowate miniaturowe wieże Eiffla i podróbki wszystkiego - towar trzymają na materiałowych płachtach, żeby w razie nalotu policji móc je zwinąć w tobołek i odejść, gdyż nie mają pozwolenia na handel. Zanim jednak dotarłyśmy do Sacre Coeur, postanowiłyśmy coś przekąsić. Jako że Paryż jest znany z pięknych parków, kupiłyśmy w markecie sery, wino i francuskie kiełbaski i usiadłyśmy w jednym z nich.
Po wizycie pod Sacre Coeur na zakończenie wieczoru poszłyśmy do knajpki coś jeszcze przekąsić i napić się wina. Wybrałyśmy restaurację troszkę oddaloną od Sacre Coeur, która zwróciła naszą uwagę, gdyż prawie wszystkie stoliki wystawione na zewnątrz były pełne Francuzów, więc założyłyśmy, że to dobry znak - nie myliłyśmy się, zarówno jedzenie, jak i wino były bardzo dobre.
Sacre Coeur

widok spod Sacre Coeur

piknikujemy w parku
 4 września
Następnego dnia postanowiłyśmy zwiedzić katakumby. Kiedy przed wyjazdem chciałam się czegoś dowiedzieć o tym miejscu, okazało się, że mało kto tam był (wiele osób odstraszyła kolejka).
Rzeczywiście, na wejście czekałyśmy ok. godzinę i 40 minut, ale było warto (poza tym czekanie w kolejce postanowiłyśmy umilić sobie winem). W katakumbach, które ciągną się pod miastem, znajdują się szczątki 6 milionów osób, które zostały tu przeniesione (głównie w XVIII i XIX wieku) ze wszystkich cmentarzy w Paryżu. Kości są złożonena stosy wzdłuż korytarzy, widok robi piorunujące wrażenie. Uważam, że to jedna z ciekawszych rzeczy, jakie widziałam podczas tej wycieczki.
Po wyjściu z katakumb postanowiłyśmy pójść na cmentarz Montparnasse, który znajdował się zaraz obok. Wcześniej o nim nie słyszałyśmy, po prostu zobaczyłyśmy go na mapie. Okazało się, że jest on zdecydowanie wart zobaczenia. Poza niesamowitym klimatem i ogromną różnorodnością grobów (mój ulubiony to grób z ogromną futurystyczną rzeźbą przedstawiającą ptaka wykonanego ze szkła i metalu), znalazłyśmy tu miejsca pochówku wielu sławnych osób (m.in. Sartre, Beckett, Susan Sontag, Cortazar czy Serge Gainsbourg; nie mogłyśmy natomiast namierzyć grobu Belmondo, gdyż w miejscu, w którym powinien według mapy się znajdować, były dwa niepodpisane grobowce, ale kiedy chciałyśmy upewnić się wieczorem w internecie, który był właściwy, odkryłyśmy, że Belmondo... żyje, a to był grób jego ojca, bodaj znanego architekta;) ). Przy wejściu na cmentarz znajduje się duża mapa z zaznaczonymi grobami sławnych osób, poza tym można wziąć z wieszaka zalaminowaną mapę cmentarza na sznurku (co ułatwia jej noszenie).
Obok cmentarza znajduje się najwyższy budynek na Montparnasse, z którego podobno jest rewelacyjny widok na Paryż, ale kiedy usłyszałyśmy, że wjechanie na ostatnie piętro kosztuje 15 euro (czyli tyle, co za wieżę Eiffla), postanowiłyśmy sobie odpuścić - tym bardziej, że cierpię na lęk wysokości.
Zamiast tego kupiłyśmy sery, wino, konfiturę z fig i bagietkę i poszłyśmy na piknik do Ogrodu Luksemburskiego. Jest to wielki park z ławeczkami rozstawionymi wzdłuż alejek, placem zabaw dla dzieci, bosikiem do tenisa i koszykówki, a nawet placem do gry w bule). Poza tym w Ogrodzie znajduje się siedziba Senatu, muzeum, oranżeria i staw. Jest to miejsce, w którym dużo ludzi spędza popołudnia na świeżym powietrzu, uprawiając różne sporty albo po prostu siedząc w parku i czytając książkę lub rozmawiając z przyjaciółmi.
Wieczorem ponownie odwiedziłyśmy tą samą knajpę na Montmartre, co poprzedniego dnia - tak nam się spodobała.
cmentarz Montparnasse i dziwna rzeźba na nagrobku

katakumby - tak wyglądały całe korytarze

5 września
Kolejny dzień też postanowiłyśmy rozpocząć cmentarnym akcentem i pojechałyśmy na Pere-Lachaise. Odwiedziłyśmy większość grobów, które nas zainteresowały, ale pod koniec nie miałyśmy już sił - mimo że cmentarz nie wydaje się strasznie duży, trzeba się nachodzić, żeby wszystko zobaczyć. Widziałyśmy więc grób Chopina, Morrisona, Edith Piaf, Oscara Wilde'a i kilkanaście innych, w tym sekcję z grobami emigrantów z Polski oraz pomniki ku czci osób, które zginęły w obozach koncentracyjnych i groby (chyba symboliczne) upamiętniające ofiary różnych katastrof lotniczych. Grób Morrisona jest ogrodzony metalową barierką, co nie przeszkadza fanom przeskakiwać przez nią i zostawiać kwiatów i innych pamiątek. Drzewo obok jego groby zostało zabezpieczone matą, ponieważ fani odrywali z niego korę - teraz zamiast tego przyklejają do maty gumy do żucia. Z kolei gób Wilde'a został osłonięty szkłem, a na tafli zamieszczono prośbę od rodziny, żeby nie niszczyć grobu, bo rodzina sama płaci za jego renowację - ponoć wcześniej tu też fani szaleli.
Zwiedzanie Pere-Lachaise zajęło nam kilka godzin (z przerwą na lunch), więc wróciłyśmy do hotelu, żeby się zregenerować.
Kiedy już się śmiemniło, pojechałyśmy zobaczyć wieżę Eiffla. Przyznam, że byłam do tego trochę sceptycznie nastawiona, ale zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam, jak rewelacyjnie wygląda podświetlona (jest podświetlona przez całą noc, natomiast po zmroku raz na godzinę włączane są migające światełka na całej wieży - to akurat moim zdaniem wyglądało kiczowato). Na wieżę nie wjechałyśmy (wspomniany już lęk wysokości), zamiast tego usiadłyśmy pod wieżą i otworzyłyśmy wino. Wokół było mnóstwo ludzi, świetny klimat - jedyna rzecz, która nas irytowała, to sprzedawcy próbujący nam co chwilę wcisnąć breloczki z wieżą Eiffla albo wino czy szampana. Zresztą złamałyśmy się i breloczki kupiłyśmy (od początku zresztą planowałam je przywieźć, bo chyba żadna pamiątka nie cieszy się taką sławą jak te kiczowate breloczki, sprzedawane wszędzie - zabawa polega na wytargowaniu jak najniższej ceny. My za 1 euro dostałyśmy 4 breloczki, co jest raczej przeciętnym wynikiem). Na kupno wina się nie zdecydowałyśmy, sprzedawca zażyczył sobie za nie 32 euro (później się dowiedziałyśmy, że kupują je w sklepie niedaleko wieży za 2 euro i odsprzedają z zyskiem, i to dość sporym;) ).
Na Polach Marsowych, ciągnących się przed wieżą Eiffla, siedziały setki ludzi, piły wino i się bawiły. My po pewnym czasie postanowiłyśmy ruszyć dalej, bo chciałam zobaczyć jeszcze Champs-Elysees. Zasugerowana nazwą myślałam, że Pola Elizejskie to kolejny park i bardzo się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam szeroką aleję. O tej porze było tam pusto i raczej nudno, więc wróciłyśmy do hotelu.
drzewo przy grobie Jima Morrisona

6 września
To był nasz ostatni pełny dzień w Paryżu, więc postanowiłyśmy go spędzić intensywnie. Najpierw pojechałyśmy do Muzeum D'Orsay, które mnie rozczarowało. O ile sam budynek jest piękny (muzeum mieści się w byłej hali dworca), to w środku owszem, jest mnóstwo znanych obrazów, ale są jakość słabo wyeksponowane, wiszą blisko siebie i są podpisane tylko po francusku. A czasem tytuł obrazu jest jednak kluczowy dla zrozumienia jego przekazu. Można było co prawda dostać audio przewodniki po angielsku (nie sprawdzałam, ale podejrzewam, że dodatkowo płatne), natomiast uważam, że umieszczenie podpisów pod obrazami po francusku i angielsku nie powinno stanowić dużego problemu. Poza tym w muzeum przeszkadzało mi trochę, że jest dość tłoczno, zwłaszcza na ostatnim piętrze - przepychanie się do obrazów nie jest dla mnie wymarzonym sposobem kontaktu ze sztuką. Podobały mi się za to rzeźby wystawione w głównej hali na dole, nie było tam też tak tłoczno.
Z Muzeum D'Orsay poszłyśmy do Muzeum Rodina (kupiłyśmy łączone bilety na obydwa muzea przez internet, dzięki czemu nie tylko zapłaciłyśmy mniej, ale też nie musiałyśmy stać w kolejce). To muzeum z kolei zrobiło na mnie świetne wrażenie. Część rzeźb znajduje się w głównym budynku, natomiast reszta jest rozstawiona w wielkim parku, w którym są też ławeczki, staw, a nawet drewniane leżaki, na których można się zrelaksować. Rzeźby podpisane są po polsku i po angielsku, a ponadto przy wejściu można sobie wziąć broszurkę informacyjną w obu językach z krótką biografią Rodina i opisem najważniejszych jego dzieł. W muzeum znajdują się również rzeźby autorstwa Camille Claduel, kochanki Rodina i genialnej rzeźbiarki o dość tragicznym życiorysie.
Następnie pojechałyśmy metrem na plac Bastylii i skierowałyśmy się do Marais, żeby trochę się pokręcić po dzielnicy. Są tam ciekawe (i w większości darmowe) muzea, ale niestety byłyśmy w Marais za późno, żeby wejść do któregokolwiek z nich. Pochodziłyśmy więc po uliczkach, usiadłyśmy gdzieś na kawę (co było o tyle trudne, że w większości knajp wszystkie stoliki - a przynajmniej te wystawione na zewnątrz - były już pozajmowane).
Później poszłyśmy na piechotę na Ile de la Cite - jedną z dwóch znajdujacych się obok siebie wysp w centrum Paryża. Na Ile de la Cite znajduje się m.in. katedra Notre Dame, którą obejrzałyśmy z zewnątrz. Później, kiedy akurat zaczęło się ściemnać, wybrałyśmy się na rejs barką. Płynęłyśmy przez godzinę dużą barką wycieczkową po Sekwanie, a przewodnik opowiadał o mijanych zabytkach. Jest to świetny sposób na spędzenie wieczoru, ponieważ po pierwsze, większość głównych atrakcji (czy symboli) Paryża znajduje się przy brzegach Sekwany, a po drugie, wieczorem wszystkie te budynki są przepięknie oświetlone. Po rejsie chciałyśmy pójść napić się wina na nabrzeżu wyspy, ponieważ widziałyśmy z barki, że siedzi tam mnóstwo ludzi (siedza po prostu na betonie, często słuchając muzyki i pijąc wino). Ostatecznie jednak nie dotarłyśmy tam, gdyż zatrzymałyśmy się na moście łączącym Ile de la Cite z drugą z wysp Ile Saint-Louis. Most jest zamknięty dla ruchu samochodowego, więc na środku stał jakiś chłopak, śpiewał i grał na gitarze, a wokół na krawężnikach siedzieli ludzie i słuchali go (często oczywiście pijąc przy tym wino - w Paryżu chyba nie ma zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych).
widok z Muzeum D'Orsay na Sekwanę

grafitti w Marais

rejs barką - zdjęcie zacumowanych na Sekwanie barek mieszkalnych

7 września
Tego dnia miałyśmy wylot z lotniska Beauvais o 14:05. Początkowo myślałam, że wcześniej zdążymy coś jeszcze zobaczyć (planowałam cmentarz Montmartre do "cmentarnego" kompletu), ale okazało się, że musimy być na dworcu autobusowym an Porte Maillot 3 godziny i 15 minut przed odlotem (autobus odjeżdża 3 godziny przed odlotem każdego samolotu), a na dworzec też musiałyśmy jeszcze dojechać. Poza tym cmetarz był otwarty dopiero od 9 rano. Skończyło się więc na tym, że w niedzielę nie zobaczyłyśmy już nic, tylko po śniadaniu ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Co warto było zobaczyć?
Z mojego punktu widzenia katakumby (i to pomimo kolejki do wejścia), muzeum Rodina, cmentarze i rejs barką. Spacer pod wieżą Eiffla - koniecznie nocą (podobnie zresztą jak rejs barką). Jeżeli chodzi o katakumby, wywołały one u mnie mieszane uczucia (jeśli chodzi o ocenę samego pomysłu wystawiania milionów szkieletów na widok publiczny i w ogóle sam pomysł ekshumowania grobów i wrzucania wszystkich kości w jedno miejsce), natomiast uważam, że naprawdę warto pojechać tam i samemu wyrobić sobie opinię. Niezależnie bowiem od tego, co o tym myślimy - katakumby naprawdę robią wrażenie.
Odpuściłabym sobie kolejnym razem D'Orsay. W Luwrze nie byłam celowo, bo po pierwsze, miałyśmy już dwa inne muzea w planach, a po drugie, zwiedzanie Luwru to ponoć minimum cały dzień, a my przyjechałyśmy na zbyt krótko, żeby poświęcić na to tyle czasu. Żałuję za to, że nie byłam w żadnym z muzeów w Marais.

O kupowaniu biletów do muzeów i innych kwestiach praktycznych (gdzie jeść, jak podróżować itd.) napiszę w kolejnym poście.

czwartek, 31 lipca 2014

Czas na Paryż!

Dziś kupiłam bilety na kolejną, tym razem o wiele bliższą i krótszą, wycieczkę - lecę do Paryża.
Udało mi się kupić całkiem tanie, jak na początek września (3-7.09), bilety z Poznania. Co prawda jest to WizzAir, więc z lotniska trzeba będzie kawałek dojechać, ale już się cieszę.
Teraz szukam sensownych (czyli niezbyt drogich i niezbyt oddalonych od centrum) opcji noclegu.
Z uwagi na fakt, że 4-dniowy wyjazd do Paryża nie wymaga zbyt wielu przygotowań (jedyne, co de facto muszę zrobić, to zarezerwować noclegi i mniej więcej zorientować się, co będę chciała zobaczyć), kolejny post pojawi się pewnie już z Francji.

niedziela, 18 maja 2014

Refleksje i wskazówki po powrocie

Teraz już lepiej wiem, jak się przygotować do wyjazdu i jak planować wszystko na miejscu. Podaję więc garść informacji, które mogą okazać się przydatne:
1) Pranie - pralnie są właściwie wszędzie, usługa kosztuje 20-30 baht za kilogram ubrań. Ja prałam koszulki sama na bieżąco (reszty ubrań wzięłam większy zapas), więc nie korzystałam z pralni, ale są one dość popularne.
2) Pakowanie - niepotrzebnie wzięłam i bluzę, i kurtkę z softshella, i peleryne przeciwdeszczową. Nieprzemakalna bluza wystarczy (w zasadzie bluzy używałam tylko na lotnisku i raz w autobusie z klimatyzacją). Kilka t-shirtów, szorty, bielizna i w zasadzie tyle wystarczy. Ja kupiłam lekkie spodnie do połowy łydki, bo słyszałam, że w szortach tam się nie chodzi. Nosiłam je przez pierwsze 2 dni w Bangkoku, a potem jednak przerzuciłam się na krótkie spodenki. Raz tylko w świątyni dostałam spódnicę, którą musiałam ubrać, żeby wejść do środka.
3) Zatrucia pokarmowe - mi na szczęście ani razu się nie przydarzyły, chociaż myłam zęby wodą z kranu i kupowałam napoje z lodem na ulicy. 3 razy profilaktycznie zażyłam nifuroksazyd, ale nic mi nie było. Jadłam wszystko i wszędzie i przeżyłam:)
4) Słońce - ja byłam w Tajlandii w okresie największych upałów i rzeczywiście było dość gorąco. Z uwagi na jasną karnację używałam kremu z filtrem 30, ale i tak na początku dostałam wysypki od słońca. Ale inni używali dziesiątki i nic im nie było, więc to chyba kwestia indywidualna. Na początku nosiłam też kapelusz, żeby chronić głowę, ale potem przestałam. Generalnie między 12 a 15 lepiej unikać słońca (przynajmniej w maju), bo jest bardzo gorąco (jednego dnia podczas mojego pobytu na wyspie temperatura odczuwalna wynosiłam 47 stopni!).
5) Komary - były, mniejsze niż w Polsce i nie było słychać, jak nadlatują. Pierwszego dnia zapomniałam się spryskać środkiem na komary i mnie pogryzły, ale potem używałam offa kupionego w Polsce (takiego z dopiskiem na etykiecie, że działa też na tropikalne komary) i już mnie nie gryzły. Leków na malarię nie brałam, bo słyszałam, że zagrożenia malarią nie ma.

Bangkok 14.05.2014 i powrót do Polski

Ostatni dzień w Bangkoku postanowiłam wykorzystać jak najlepiej. Samolot miałam dopiero o 20:55, na lotnisku musiałam się stawić 2 godziny wcześniej (zrobiłam odprawę online i wydrukowałam potwierdzenie w jednej z licznych kafejek internetowych w Bangkoku, żeby zaoszczędzić czas na lotnisku). Pozostawało całkiem sporo czasu na zwiedzanie. Co więcej, okazało się, że mój współlokator, Johannes, leci tym samym samolotem (do Dohy, gdzie ja miałam przesiadkę do Warszawy, a on do Niemiec), więc umówiliśmy się na 17:30, żeby złapać taksówkę wspólnie i podzielić się kosztami.
Na zwiedzanie ruszyłam już o 8 rano. Postanowiłam jeszcze raz odwiedzić Chinatown, bo chciałam zrobić tam jakieś zakupy spożywcze, a przy okazji zobaczyć kilka świątyń i oczywiście się najeść na targu. Zwiedziłam małą świątynię Wat Pratumkhongkha, a potem poszłam do Wat Traimit zobaczyć Złotego Buddę. Naprzeciwko Wat Traimit weszłam jeszcze do świątyni chińskiej. Przed Wat Traimit stało już mnóstwo autokarów. Turyści musieli kupić bilety, jeśli chcieli zobaczyć Złotego Buddę (40 baht) lub jakąś wystawę (100 baht) lub oczywiście 140 baht za obie atrakcje - ja zdecydowałam się tylko na Buddę, wystawa nieszczególnie mnie interesowała. Sama świątynia bardzo ładna, miała kilka pięter, Złoty Budda znajdował się na ostatnim. Nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Spodobał mi się za to woreczek na buty, jaki dostałam przy wejściu (zazwyczaj jest tylko półeczka na buty albo po prostu zostawia się je na ziemi).
stragan rybny w Chinatown

woreczek na buty w świątyni:)
 Potem pojechałam łódkę na Amulet Market, gdzie chciałam kupić kilka amuletów na pamiątkę. Tym razem targ amuletów podobał mi się dużo bardziej niż za pierwszym razem, bo okazało się, że poprzednio nie dotarłam do głównej jego części. Jeszcze bardziej spodobali mi się sprzedawcy pomiędzy targiem a kompleksem świątynno-pałacowym, którzy sprzedawali wysztko - od używanych kaset wideo aż po.... używane sztuczne szczęki. Ja skusiłam się tylko na sok z duriana (a w zasadzie zmiksowany owoc) - to śmierdzący, choć smaczny owoc, którego nie wolno wnosić do autobusów i wielu hoteli ze względu na jego zapach. Wrażenie było dziwne. Z jednej strony smak bardzo przyjemy, z drugiej po chwili docierał do mnie aromat duriana, który już taki przyjemny nie był;)
koktajl z Duriana
 Później postanowiłam zwiedzić jeszcze Wat Phrao z wielkim Buddą (bilet kosztuje 100 baht, w cenie jest butelka wody;) ). Wat Phrao to spory kompleks z kilkoma świątyniami w środku, a jednej z nich znajduje się ogromny posąg leżącego Buddy (reclining Buddha). Cały obiekt robi wrażenie i cieszę się, że go odwiedziłam.

wielki Budda

dziedziniec w świątyni
Później wróciłam do hostelu, spakowałam swoje rzeczy i zniosłam je do "salonu", a sama wybrałam się na Wet Market na zakupy - chciałam kupić kwiat bananowca, galangal (taki korzeń, w smaku trochę przypomina imbir), klejący ryż i mangostany. O ile kwiat bananowca namierzyłam na targu bez problemu, o tyle mangostanów nigdzie nie widziałam, a z rozróżnieniem klejącego ryżu spośród innych gatunków i galangalu spośród innych korzeni miałam spory problem. Na szczęście jakiś chłopak, którego spotkałam, mówił po angielsku i zaoferował swoją pomoc. Z ryżem poszło bez problemu, gorzej było z galangalem. Na szczęście mój towarzysz poprosił mnie, żebym przeliterowała nazwę, wpisał ją w komórce w Internecie i zagadka się rozwiązała - niestety, nie jestem w stanie powtórzyć tajskiej nazwy tej przyprawy (brzmiało to jak "khhhh").
Poszłam po raz ostatni na tajski obiad, a koło baru znalazłam mangostan. Mogłam więc już wracać do Polski. 
Trochę się zestresowałam, bo taksówka utknęła w koszmarnych korkach i jazda zajęła nam prawie 1,5 godziny, ale na szczęście zdążyliśmy:) Tym razem za taksówkę zapłaciliśmy 300 baht + 75 baht opłat na bramkach (autostrada). Wyszło więc ponad 2 razy mniej niż kiedy jechałam do Bangkoku.
Sama odprawa na lotnisku poszła dość sprawnie, został mi jeszcze czas na ostatnie zakupy (miałam zapasowe pieniądze na wypadek, gdyby taksówka okazała się droższa i nie wymieniłam ich  kantorze na lotnisku). Niestety, ceny na samym lotnisku były już europejskie, a i wybór tajskich produktów niewielki (z ciekawostek widziałam np. ptasie gniazda za 7000 baht). Kupiłam jakieś przyprawy i kilogram włochatych owoców, których wcześniej nie udało mi się spróbować. Okazało się, że to rambutan - bardzo smaczny.
Do Dohy leciałam znowu prawie pustym samolotem, więc mogłam się położyć na 3 miejscach i zdrzemnąć. W Dosze miałam godzinę i 55 minut na przesiadkę, co okazało się czasem w pełni wystarczającym (nawet okładkę na bilet miałam w kolorze żółtym, czyli "transfer", a nie żółtym z pomarańczową obwódką, czyli "short transfer", co oznacza, że sprzedają bilety i z dużo krótszym czasem na przesiadkę). Autobus zawiózł nas do terminala odlotów, nie było żadnej kontroli paszportowej (tylko skanowali bagaż podręczny), więc poszło bardzo sprawnie. W samolocie do Warszawy już niestety ludzi było więcej, więc trudniej się spało - zwłaszcza, że 2 i pół godziny przed lądowaniem obudzili wszystkich na śniadanie. 15 maja rano skończyłam w Warszawie swoją podróż. Już czekam na kolejny taki wyjazd:)

Podróż Kanchanaburi - Bangkok 13.05.2014

Zdecydowałam się pojechać do Bangkoku pociągiem, bo chciałam chociaż raz spróbować "nieturystycznego" sposobu przemieszczania, a poza tym słyszałam, że pociągi są atrakcją samą w sobie. Pociągi z  Kanchanaburi odjeżdżają 3 razy dziennie (podobnie jak w drugą stronę), o 7.19, 14.44 i trzeci chyba po 17. Zdecydowałam się na pociąg o 14.44. Wcześniej jednak rano poszłam na dworzec (jakieś 5 minut spacerem z Jolly Frog) i chciałam kupić bilet. Przy kasie wisiały 2 kartki po angielsku: "bilet dla obcokrajowców 100 baht" i "bilety zaczynamy sprzedawać 60 dni przed odjazdem pociągu". Kiedy jednak poprosiłam o bilet do Bangkoku, usłyszałam, że będą je sprzedawać od 14, bo obecnie sprzedają bilety do bodajże Nom Tok (pociągi z Kanchanaburi jeżdża tylko na 2 trasach - a w zasadzie pewnie na jednej, tylko w 2 strony - do Bangkoku i tej drugiej miejscowości, która nazywa się chyba Nom Tok). Stwierdziłam, że na wszelki wypadek będę w takim razie na dworcu już o 14, bo jeszcze się okaże, że coś źle zrozumiałam i że jednak np. o 14 biletów już nie sprzedają - tu wszystko jest możliwe;)
dworzec w Kanchanaburi jest bardzo zadbany
 Wrociłam do swojego bungalowu, spakowałam się, poczytałam książkę, potem poszłam na obiad do On's Thai Issan;) i punktualnie o 14 wróciłam na dworzec. W kasie usłyszałam, że bilety sprzedają od 15. Na moje pytanie, jak to możliwe, skoro pociąg odjeżdża o 14.44, kasjerka odpowiedziała, że jest godzina opóźnienia, więc biletów też jeszcze nie sprzedają. Doszłam do wniosku, że chociaż mam dużo czasu do odjazu, wolę nie ryzykować i nie oddalać się od dworca. O 15 znowu poszłam po bilet. Uzyskałam informację, że pociąg będzie o 16, ale bilet już mi sprzedali;)
W samym pociągu oprócz mnie nie było prawie żadnych turystów, tylko trójka Niemców. Na tej trasie można kupić tylko bilety 3 klasy, co oznacza brak klimy i, w zależności od wagonu, drewniane ławki lub ławki obite podartym obiciem. Ale jedzie się z otwartymi oknami (i drzwiami), więc wcale nie jest gorąco. Nie było też zbyt wielu ludzi, więc miałam 4 miejsca dla siebie (dwuosobową ławeczkę i drugą taką samą naprzeciwko). W pociągu co chwilę ktoś sprzedawał jedzenie  - np. ryż z mięsem w miseczkach z liści bananowca czy szaszłyki, a poza tym wodę i napoje gazowane. Podróż trwała 3 godziny, ostatnią stacją był dworzec Thonburi w Bangkoku.

pociąg na trasie Kanchanaburi - Bangkok
Dworzec Thonburi znajduje się w dzielnicy o tej samej nazwie. Do Khao San Rd. (i mojego hostelu, który jest położony niedaleko Khao San) nie ma żadnych połączeń autobusowych, chociaż to niewielka odległość (jakieś 3 km). Można tam dojechać taksówką alb dojść na stację łódki (ponad 1 km) i podpłynąć dwie stacje (można też oczywiście iść na piechotę, jeśli ktoś się uprze, bo daleko nie jest). Ja zdecydowałam się na wersję z łódką. Niestety, ostatnie łodki zwykłej linii (orange boat) odpływają o 19:30, a ja byłam na miejscu jakieś 10 minut później. Musiałam więc wziąć droższą łódkę turystyczną (40 baht), co i tak było tańsze niż taksówka, zwłaszcza, jeśli podróżuję sama. Przy większej ilości osób jest sens wziąć taksówkę, kurs powinien kosztować jakieś 80 baht.
Wieczorem zameldowałam się w moim ulubionym flapping duck, gdzie spędziłam ostatnią noc przed powrotem do Polski.

Kanchanaburi 10-12.05.2014

Pierwszy dzień w Kanchanaburi zaczęłam od odwiedzenia słynnego mostu na rzece Kwai (znany z filmu most, który w czasie II wojny światowej budowali jeńcy na rozkaz japońskiej armii, obecnie zachowały się tylko oryginalne fundamenty, reszta została odbudowana w późniejszym okresie). Samo Kanchanaburi słynie zresztą właśnie z zabytków i muzeów związanych z II wojną światową, jest też punktem wypadowym do pobliskich parków narodowych. Po drodze kupiłam w księgarni mapę Kanchanaburi - chociaż poruszanie się po mieście jest nieszczególnie skomplikowane (ciągnie się ono wzdłuż rzeki, więc w gruncie rzeczy trudno się zgubić), dzięki temu łatwiej było mi się zorientować, w którym miejscu znajdują się interesujące mnie atrakcje.
Most na rzece Kwai już od rana był pełen turystów. Ja sama, przyznaję ze wstydem, nie przeczytałam książki (choć specjalnie zgrałam ją na Kindle'a, żeby zrobić to po drodze) ani nie widziałam filmu, więc oglądałam most raczej jako ciekawostkę wojenną niż jako miejsce z kultowego filmu. Na mapie zobaczyłam, że idąc dalej, mogę zobaczyć dwie świątynie. Spacer był dość długi, ale świątynię (jedną) znalazłam, coś było też naprzeciwko, ale nie wiem, czy to była druga świątynia, bo drzwi były zamknięte. Bardzo lubię odwiedzać tajskie świątynie buddyjskie, zwłaszcza te małe, mniej popularne wśród turystów, bo mają bardzo przyjazny klimat. W tej świątyni, poza figurą konia ze wstążkami na szyi (do tej pory nie wiem, co on symbolizował), bardzo spodobały mi się kapliczki - rząd takich małych szafeczek, na których znajdują się zdjęcia zmarłych, a przed nimi składane są świeże owoce, kwiaty i napoje, a także palone są kadzidła. Chodzące po dziedzińcu koguty też wpływały na pozytywny klimat świątyni;)
 Potem poszłam na pobliski targ, gdzie kupiłam koszulki na pamiątkę z Kanchanaburi (mają bardzo ładne i niekiczowate T-shirty), a potem poszłam do muzeum II wojny światowej i... ceramiki (takie dwa w jednym). Muzeum, przynajmniej dla mnie, okazało się nieszczególnie interesujące.
Wróciłam do hostelu, gdzie zdecydowałam się kupić bilet na wycieczkę turystyczną na następny dzień. W hostelu znajdował się punkt sprzedaży biletów Good Times Travel, a ja uznałam, że jeżdżenie na własną rękę na wycieczki po okolicy, choć możliwe, zajęłoby mi za dużo czasu, bo jednego dnia mogłabym odwiedzić tylko 1 miejsce (z uwagi na problemy ze środkami transportu), więc za 1090 baht kupiłam wycieczkę, gdzie w pakiecie miał być Park Narodowy Erewan z wodospadami, jazda na słoniu (złamałam się i uznałam, że skoro miejsce cieszy się raczej dobrą opinią, to się zdecyduję), Bamboo Rafting, Death Railway  i jaskinia Krasae.
Po południu odwiedziłam cmentarz ofiar II wojny  światowej - który wygląda bardzo ciekawie, bo w jednej części są groby w stylu amerykańskim, a w drugiej - w tajskim. Idąc dalej, znalazłam dwie świątynie. W jednej z nich nie było żadnych turystów, ale mnisi zobaczyli, że zwiedzam, spytali, skąd jestem i zaprowadzili mnie do głównej "kaplicy". W drugiej z kolei pod koniec zwiedzania natknęłam się na procesję pogrzebową, więc uznałam, że nie będę przeszkadzać i wyszłam.
Na kolację poszłam oczywiście do odkrytej poprzedniego dnia restauracji i znowu się nie rozczarowałam:)
Następnego dnia o 8 spod hotelu miał mnie odebrać autobus na wycieczkę, ale powiedziano mi, że mam czekać już od 7:30, więc czekałam. O 8:00 przyjechał minibus, okazało się, że w wycieczce bierze udział 7 osób, ale tylko dwoje z nas wykupiło pakiet z jazdą na słoniu i raftingiem, a pozostali zostaną dłużej w Erawanie.
Po godzinie dotarliśmy do Parku Narodowego Erawan. W parku znajduje się 7 wodospadów, w 6 z nich można się kąpać. Do pierwszych trzech prowadzi dość wygodna alejka, potem zaczyna się "wspinaczka", czyli trochę trudniejsza trasa (ale bez przesady, ze spokojem do przejścia nawet dla dziecka), w kilku miejscach trzeba tylko się wspinać na strome kamienie. Lepiej założyć sportowe wodoodporne sandały, bo w 2 miejscach trzeba przejść po wodzie, więc ci, którzy mieli adidasy, musieli je zdejmować. Same wodospady piękne. Ja niestety miałam tylko 3 godziny na pobyt w parku (o 12 ja i druga dziewczyna, która jechała na słonie, miałyśmy stawić się w restauracji przy parkingu), więc zdążyłam popływać tylko w jednym z nich - najwyżej położonym. Dodatkową atrakcją są rybki: gatunek, który zjada martwy naskórek (głównie ze stóp) - w Polsce można kupić zabieg w postaci peelingu "wykonywanego" przez takie rybki, a w Erawanie pływają one sobie po wodospadami:) Inną atrakcją są małpy. Poza tym w kilku miejscach widzieliśmy kolorowe ubrania przywiązane do drzew - nie wiem, czy to był jakiś rodzaj ofiary, ale wyglądało bardzo fajnie.

jakiś totem? nie mam pojęcia, szczerze mówiąc

wodospady w parku Erewan
  
O 12 dostałyśmy lunch w restauracji (woda, świeże owoce i jedno z czterech czy pięciu dań do wyboru), a potem zostałyśmy wsadzone do minibusa, w którym znajdowała się jakaś inna grupa jadąca na słonie.
Trochę bałam się, jadąc do "słoniowego ośrodka" - nie wiedziałam, czy zwierzęta będą zadbane, a nieszczególnie chciałam przyczyniać się do ich krzywdy. Na miejscu okazało się, że słonie mają dużo jedzenia, są trzymane nad rzeką i tylko nieszczególnie podobało mi się, że były poganiane - kijem lub czymś w rodzaju ciupagi. Na samym słoniu jechałyśmy w 2 osoby na ławeczce zamontowanej na grzbiecie zwierzęcia, a nasz przewodnik siedział na szyi słonia. Wjechaliśmy na słoniu do rzeki, gdzie chwilę się popluskał. Potem przewodnik zsiadł ze słonia, a my po kolei mogłyśmy pojeździć na jego miejscu. Cała zabawa trwała ok. pół godziny. Nie podobało mi się tylko dopytywanie przez przewodnika, czy dostanie od nas napiwek.
jazda na słoniu
Rafting okazał się rozczarowaniem - a przede wszystkim na pewno nie był to rafting. Wsiadłyśmy na bambusową tratwę, którą motorówka pociągnęła w stronę przeciwną do nurtu rzeki przez jakieś 3 minuty. Potem motorówka odpłynęła, a my przez jakieś 10 minut po prostu baaaardzo powoli spływaliśmy z nurtem rzeki. Kierowca motorówki też spytał później o napiwek, co było jeszcze bardziej irytujące - on nawet specjalnie się nie napracował.
Potem przyjechał po nas minibus z resztą naszej pierwotnej grupy i pojechałyśmy zobaczyć Death Railway (bardzo malowniczy odcinek kolei, który, podobnie jak most na rzece Kwai, został zbudowany przez jeńców podczas wojny). Mogliśmy pochodzić po torach znajdujących się nad rzeką, a także zwiedzić świątynię Krasae znajdującą się w jaskini. O 16 przyjechał pociąg, który przewiózł nas trasą Death Railway (trwało to ok. pół godziny). Na koniec pojechaliśmy zobaczyć most i o 17:30 byliśmy z powrotem w hostelu.
Death Railawy
Wycieczkę polecam osobom, które nie mają zbyt dużo czasu, żeby każdy z elementów zorganizować na własną rękę (w ciągu jednego dnia bez samochodu można zobaczyć albo wodospady, albo słonie, albo kolej).
Wieczorem poszłam też do mojej ulubionej restauracji i zapisałam się na kurs gotowania na następny dzień. Kurs był o połowę tańszy niż w innych miejscach (płaciłam 600 baht, zazwyczaj jest to ok. 1200 baht), a poza tym już się zdążyłam przekonać, że gotować to oni potrafią:) On (kucharka i właścicielka restauracji) pozwoliła mi wybrać 3 dania z karty, których będę się uczyć. Zdecydowałam się na ryż smażony z warzywami, tofu i nerkowcami, zupę tom yam i sałatkę z zielonej papai. Umówiłyśmy się na 10:30 następnego poranka.
sałatka z kwiatu bananowca
Wieczorem wraz z nowymi znajomymi poznanymi na wycieczce i w hostelu poszliśmy do pobliskiego baru o nazwie "get drunk for 10 baht" (składającego się w sumie z 3 krzeseł i długiego stołu na ulicy, siedziało się na odwróconych do góry nogami wiadrach), który przyciągnął nas cenami - drink w plastikowym kubeczku z najtańszej miejscowej whisky w ichnim odpowiednikiem coli kosztował 10 baht (a, przypominam, ceny drinków w knajpach są raczej takie jak w polsce, bywają nawet trochę droższe). Siedząc w bardzo udało mi się też kupić suszonego kalmara od przejeżdżającego ulicą sprzedawcy, smakował trochę jak solona suszona ryba.
prawdopodobnie najtańszy bar w Tajlandii;)
 Niestety, bar był czynny tylko do północy, więc później przenieśliśmy się do baru naprzeciwko, gdzie co prawda była muzyka na żywo, ale najtańszy drink kosztował już 110 baht. Zamówiłam red curacao z sokiem pomarańczowym (wybierałam drinka bez słodkich syropów, poznawszy już skłonność Tajów do dosładzania wszystkiego), co jednak okazało się nie do wypicia - moim zdaniem smakowało jak guma do żucia, zdaniem pozostałych jak mydło. Bezpieczniej więc w tym kraju pozostać przy piwie lub whisky i nie kombinować z innymi napojami. Przy okazji namówiłam też Maxa z mojego hostelu na lekcję gotowania.
Okazało się to świetnym pomysłem, bo Max wybrał własne 3 dania (curry, pad thai i sałatka z kwiatów bananowca), a w czasie kiedy ja gotowałam, on czytał mi na głos przepis i podawał składniki (i na odwrót), więc dzięki temu nauczyłam się 6 zamiast 3 dań. Poza tym On opowiedziała nam o wszystkich składnikach, których będziemy używać podczas gotowania (świetnie mówiła po angielsku), powiedziała, jakie zamienniki możemy stosować, przygotowała nam dodatkowo sos satay, a na koniec nauczyła nas jeszcze robić tradycyjny deser - sticky mango rice, czyli klejący ryż z mango i mlekiem kokosowym (w jej wersji oprócz mango znalazły się też banany i prażony sezam). Na sos i deser również dostaliśmy przepis (podobnie jak na pozostałe potrawy). Cała lekcja trwała tylko 2 godziny, bo potrawy tajskie przyrządza się bardzo szybko, ale wyszłam z niej bardzo zadowolona. Co więcej, mogliśmy zjeść wszystko, co ugotowaliśmy, więc zjedzenie śniadania przez lekcją było sporym błędem;) Wyszłam z lekcji tak objedzona, że musiałam uciąć sobie poobiednią drzemkę. Wieczorem zrobiłam zakupy spożywcze - szukałam składników, których używaliśmy podczas gotowania, żeby móc odtworzyć te dania w Polsce. W ten sposób upłynął mi ostatni dzień w Kanchanaburi, gdyż następnego dnia musiałam już wracać do Bangkoku.
lekcja gotowania zaczęła się od krótkiego szkolenia na temat składników

sobota, 17 maja 2014

Podróż Koh Chang - Kanchanaburi 9.05.2014


Planowałam dostać się z Koh Chang na Kanchanaburi w ciągu jednego dnia (jedyny sposób, żeby pokonać tę drogę, to podróż Koh Chang - Bangkok, a potem Bangkok - Kanchanaburi), w związku z czym postanowiłam wstać wcześnie, żeby zdążyć złapać autobus z Bangkoku. Niestety, zaspałam.
O 8:30, spakowana, stanęłam przy drodze i zaczęłam polować na grupową taksówkę. Któryś z zatrzymanych przeze mnie kierowców uświadomił mnie, że muszę zatrzymywać taksówki z napisem "to the pier". Pierwsza taka taksówka minęła mnie dopiero po 35 minutach... (przy czym jako że mieszkałam na samym końcu wyspy, pewnie w centralnej części jeździ więcej takich taksówek).
Prom złapałam dość szybko i już chwilę przed 11 byłam na lądzie. Tam można kupić bilety na minibusa / autobus do Bangkoku (można też kupić bilety bezpośrednio na wyspie w licznych biurach, ale nie chciałam kupować biletu z wyprzedzeniem, bo nie wiedziałam, o której będę chciała jechać, a poza tym musiałabym podjechać po bilet do Lonely Beach).
Kupiłam bilet na minibusa do Bangkoku za 300 baht, zwracając uwagę, by kupić bilet na takiego busa, który zatrzyma się na stacji Mochit (Northern Bus Terminal), gdyż autobusy z Bankoku do Kanchanaburi jeżdżą z dwóch dworców: Mochit i Sai Tai Mai (Southern Bus Terminal), więc gdybym wysiadła w Bangkoku np. na Ekkamai (czyli tam, skąd jechałam na Koh Chang), musiałabym dojechać na dworzec kilkanaście kilometrów taksówką (komunikacja miejska w Bangkoku nie oferuje zbyt dobrych połączeń między dworcami).
W minibusie trochę się wymęczyłam, bo był załadowany do pełna i musiałam zająć ostatnie wolne, niezbyt wygodne miejsce - w tylnym rzędzie (gdzie były 4 miejsca koło siebie, a siedzenia w azjatyckich autobusach są węższe niż w europejskich, miejsca na nogi też jest trochę mniej). Klimatyzacja też chodziła trochę słabiej niż bym chciała (ale koło mnie siedział Taj w bluzie i dżinsach, więc może tylko ja miałam z tym problem).
W Bangkoku najpierw zatrzymaliśmy się przy lotnisku. Przy kolejnym przystanku spytałam, czy to już Mochit. Usłyszałam, że tak, więc wysiadłam. Okazało się, że po prostu przesadzają mnie do innego busa, który (bez dopłaty) zawiózł mnie na dworzec.
Na Mochit było mnóstwo kas, podeszłam do jednej z nich i spytałam, gdzie się kupuje bilety do Kanchanaburi. Sprzedawca odesłał mnie do kasy nr 18, gdzie z kolei kasjer, usłyszawszy, że chcę bilet do Kanchanaburi, zawołał jakąś kobietę, która sprzedała mi ten bilet za 130 baht i zaprowadziła do jakiegoś stanowiska, skąd miał odjechać autobus. Okazało się, że kupiłam bilet na minibusa, a nie na oficjalny autobus (który jest kilka baht tańszy), ale nieszczególnie mi to przeszkadzało - tylko dalej nie wiem, gdzie kupuje się "oficjalne" bilety, skoro przy głównej kasie mi się to nie udało;)
W każdym razie wkrótce przyjechał minibus, bardzo wygodny, i już chwilę przed 20 byłam w Kanchanaburi.
Tam wytargowałam taksówkę na główną ulicę turystyczną (Th. Mae Nam Khwae) za 40 baht. Powiedziałam, żeby mnie zawiózł pod hostel Jolly Frog, o którym czytałam w przewodniku Lonely Planet, że jest dobry i tani. W Jolly Frog okazało się, że nie mają wolnych pojedynczych pokoi (70 baht) ani tańszych podwójnych (150 baht), ale zostały im droższe pokoje dwuosobowe (200 baht). Stwierdziłam, że poszukam czegoś dalej, ale kiedy w kolejnych 5 hostelach / hotelach usłyszałam wyższą cenę, zdecydowałam się wrócić do Jolly Frog.
Za 200 baht dostałam coś w rodzaju bungalowu w szeregówce (spory pokój z osobnym wejściem, tarasem ze stolikiem i krzesełkami, łazienką - ale bez spłuczki w toalecie i bez ręcznika w cenie), wentylatorem. W Jolly Frog jest też spory wspólny ogródek z leżakami i hamakami, poza tym mają tam niedrogą restaurację. Minusem - poza brakiem spłuczki;) - jest fakt, że wi-fi działa tylko w części restauracyjnej, a nie w pokojach (ale można tam siedzieć i nic nie zamawiać, tylko po prostu przyjść skorzystać z wi-fi.
Wzięłam szybki prysznic i poszłam zjeść kolację - na Th. Mae Nam Khwae, naprzeciwko Tesco, zobaczyłam małą niepozorną restauracyjkę On's Thai Issan Vegetarian Restaurant. Okazało się to strzałem w dziesiątkę - mieli najlepsze jedzenie, jakiego próbowałam w całej Tajlandii (każda potrawa za 50 baht).

czwartek, 8 maja 2014

Koh Chang 3-8.05.2014

W sobotę wstalam wcześnie, bo chcialam zdążyć na autobus na Koh Chang o 7:45. Co prawda bilety na autobus mozna kupic wszedzie, ale slyszalam, ze ten z dworca autobusowego, w przeciwienstwie do jadacych np. z Khao San Rd. (najbardziej turystyczna ulica w Bangkoku) nie robi tylu postojow i dzieki temu dojade szybciej. Z dworca Ekkamai (Eastern Bus Terminal) odjezdza duzo autobusów na Koh Chang, ale wiekszosc dojezdza do Trat (duza miejscowosc blisko Koh Cahng), a te odjezdzajace o 7:45 i 9:45 jade az do Laem Ngop, prosto do portu, skad odplywaja promy (mozna tez kupic bilety od razu na wyspe, z przeprawa promem, ale nie z Ekkamai, tylko z punktow turystycznych, w kazdym hostelu praktycznie mozna je zamowic). Postanowilam nie brac taksowki po poprzednich doswiadczeniach, tylko wziac autobus komunikacji miejskiej nr 172 (mial dojechac az na dworzec). Na przystanek autobusowy mialam troche ponad kilometr, ale dotarlam bez problemu i rowniez bez problemow wsiadlam do autobusu. nikt nie sprzedawal biletow, wiec w koncu pojechalam na gape. Kiedy spytalam kierowce, czy jedzie na Ekkamai, pokiwal glowa, ze tak. I tu zaczely sie schody. Nazwy przystankow autobusowych byly zazwyczaj tylko w tajskich znaczkach. Kiedy w koncu na jakims zobaczylam napis Ekkamai w alfabecie lacinskim, wysiadlam. Nikt jednak nie mowil tu po angielsku i nie moglam znalezc dworca, wiec wlasciwie krazylam w kolko. W pewnym momencie zatrzymal sie taksowkarz, spytal, dokoad ide. Powiedzialam, ze Ekkamai Bus Station, on na to, ze 150 baht. Prychnelam i poszlam na piechote. po chwili zatrzymal sie i powiedzial, ze 110. Pokrecilam glowa, ze nie i poszlam dalej. W koncu zawolal: "Ok, 80 baht". Wsiadlam, bo mialam juz tylko jakies 5 minut do odjazdu autobusu. Okazalo sie, ze chyba wysiadlam za wczesnie, bo taksowka jechala jakies 3 kilometry (prosta droga, wiec na pewno nie wozil mnie w kolko).
Wbieglam na dworzec, autobus stal juz gotowy do odjazdu. W tym momencie jakas Tajka spytala, czy chce odkupic bilet. Powiedzialam, ze tak. Okazalo sie, ze miala 3 bilety, ktore jej kolezanka wlasnie probowala zwrocic w kasie, wiec razem z dwojka Amerykanow odkupilismy je od nich (prawdopodobnie czekaly na trzecia kolezanke, ktora sie spoznila, wiec zdecydowaly sie na nia czekac). Za bilet zaplacilam 260 baht, w autobusie dostalam jeszcze przekaske (woda mineralna i 3 male sucharki). Po ok. 5,5 godzinach dojechalismy do Laem Ngop. Kupilismy bilety na prom (80 baht), ktory odplywa dosc czesto (czekalam ok. kwadransa). Przeprawa promem trwa jakies pol godziny. Na miejscu wszyscy laduja sie do zbiorowych taksowek, mowica, dokad chca dojechac (na wyspie jest tylko jedna droga, ktora ciagnie sie wzdluz wybrzeza, ale nie okraz wyspy, bo kawalek poludniowej czesci nie jest jeszcze droga zabudowany - prom przyplywa na polnocny kraniec wyspy, wiec mozna stamtad jechac wschodnim lub zachodnim wybrzezem az do polnocnej czesci). Ja zarezerwowalam hostel na poludniowym krancu. Koh Chang to druga co do wielkosci, po Phuket, wyspa w Tajlandii, wiec na poludniowy kraniec jest jakies 40 km. W kazdym razie o 15:30 bylam juz w hostelu, po szalenczej jezdzie wzgorzami wzdluz wybrzeza - droga jest waska, a kierowcy jada, jakby mieli przed soba autostrade, na dodatek caly czas trzeba wyprzedzac skutery.
Moj osrodek, Asia Baskpackers, sklada sie z wiekszych bungalowow, mniejszych bungalowow i dormitoriow. ja zarezerwowalam mniejszy bungalow, teoretycznie dwuosobowy (choc nie wiem, gdzie druga osoba mialaby zmiescic bagaze), z lazienka, mala weranda, hamakiem i krzeselkiem. Bungalow bardzo przyjemny, choc widok nie najlepszy, bo przed nim chyba stawiaja kolejny, wiec lezy tam sterta blachy, puszek z farba itp. W osrodku jest tez przyjemny zadaszony taras z wentylatorami, telewizja, komputerami (wlasnie z jednego pisze tego posta) i barkiem. Bungalow kosztowal mnie 280 baht, wiec bardzo przyzwoicie (ceny na wyspie sa sporo wyzsze niz na ladzie), jedyny minus to odleglos od plazy - ok. 1 - 1,5 km.
Kiedy przyjechalam, na wyspie bylo stosunkowo tloczno - w Tajlandii trwal akurat dlugi weekend i wielu z nich sciagnelo nad wode. Co wiecej, Koh Chang jeszcze niedawno byla dosc odludna, a czytalam, ze moja czesc wyspy (Bang Bao) nadal taka jest, co okazalo sie juz nie do konca zgodne z prawda. Bang Bao mialo byc osada rybacka z dlugim pomostem. Pomost byl, ale na nim sklepy i knajpy. Ale i tak bardzo przyjemne miejsce i mniej zatloczone niz np. okolice Lonely Beach (5 km na polnoc).

droga (jedyna) na Koh Chang, tu akurat w odludnej części wyspy
Po szybkim prysznicu poszlam na spacer, zwiedzilam okolice i zjadlam obiad w pobliskim barze (smazony ryz z krewetkami, 50 baht., drozej niz w Bangkoku, mango shake kosztuje tu np. 60 baht, a byl to tani bar).
Po zwiedzaniu poszlam na taras integrowac sie z innymi goscmi (slonce zachodzi tu juz po 6, wiec nie zdazylam pojsc na plaze). Wszyscy doradzali mi, zebym wynajela skuter (to jedyny srodek transportu oprocz taksowek na wyspie), wiec postanowilam tak zrobic.
Nastepnego dnia poszlam do wypozyczalni skuterow (jedynej w okolicy mojego osrodka). Wynajem kosztowal 150 baht za dobe, beznzyna do pelna 180, wzielam skuter od razu na 2 dni. Musialam niestety zostawic moj paszport, co srednio mi sie podobalo, ale tak jest ponoc w wiekszosci wypozyczalni. Kazali mi tez obejrzec, czy skuter jest caly i pokazali rozpiske oplat za poszczegolne uszkodzenia. Niestety, chociaz jazda skuterem byla calkiem latwa, pierwszy raz skuter przewrocilam juz po jakims kwadransie - wyspa jest dosc gorzysta. na ktoryms z podjazdow nagle przede mna zahamowaly samochody, nie mialam jak ich wyminac i tez musialam zahamowac. Skutera nie da sie jednak tak po prostu zatrzymac pod gorke, bo sie przewraca lub stacza (bardziej doswiadczeni kierowcy moga sprobowac wykrecic w poprzek drogi, ale ja sie do nich nie zaliczam). Potem jazda szla calkiem przyjemnie, przejechalam jakies 15 km, az musialam zaparkowac na jakims kamienistym poboczu przy plazy. I nie dalam rady utrzymac skutera, byl dla mnie zbyt ciezki i niestabilny, i znowu sie przewrocil. I troche porysowal. I na dodatek silnik nie chcial zapalic. Chcac nie chcac, poszlam do wypozyczalni, powiedziec, co sie stalo. Okazalo sie, ze co prawda silnik jest ok (co mnie zdziwilo, bo jacys Brytyjczycy probowali pomoc mi go odpalic i taz nie dali rady), ale za porysowanie zazadali... 3000 baht. W koncu utargowalam 2000, ale oplaty za benzyne i za wypozyczenie (wykorzystalam jakies 2 godziny z 2 dni) tez nie odzyskalam. Nie bardzo moglam sie klocic, bo mieli moj paszport. Potem sie dowiedzialam, ze tu prawie wszystkim zdarza sie porysowac skuter i pewnie na tym wypozyczalnie zarabiaja najwiecej (odmalowanie na pewno kosztuje niewielka czesc tego, na co mnie skasowali), wiec lepiej, jesli sie taka trafi, skorzystac z drozszej wypozyczalni, gdzie w cenie jest ubezpieczenie skutera. Albo z takiej, gdzie nie zostawia sie paszportu w zastaw.
W ten sposob zostalam bez skutera i bez znacznej czesci pieniedzy. Na szczescie Terrance, Amerykanin, ktorego poznalam, zaoferowal, ze moge jezdzic na jego skuterze jako pasazer. Pojechalismy wiec na Lonely Beach (przepiekna piaszczysta plaza, jakies 5 km od Bang Bao). Na plazy praktycznie nie bylo ludzi, wiec bez problemu znalezlismy kawalek cienia pod palmami, zeby nie lezec w pelnym sloncu. Woda w morzu goraca, na poczatku wrecz zanurzenie sie w niej nie przynosi ulgi, bo przy samym pbrzegu jest bardzo nagrzana. Wieczorem pojechalismy do knajpy na ryz smazony z kalmarami, ktory stal sie moja ulubiona potrawa na wyspie (jadlam go tez na sniadanie, bo wybor europejskich sniadan jest nieciekawy i kilka razy drozszy niz ryz).
dzika świnia chodząca po ulicy:)
Nastepnego dnia chcialam pojezdzic na sloniu, ale slyszalam, ze sa rozne zastrzezenia co do sposobu, w jaki sie je trakuje (sama widzialam 2 slonie na miniwybiegu przy Khlong Phrao, nie zrobilo to na mnie dobrego wrazenia). Zdecydowalam sie wiec z nowymi znajomymi z osrodka wybrac na lowienie ryb. Rano przyjechal po nas samochod i zabral nas na molo (mimo ze na molo idzie sie jakies 5 minut). Zostalismy wsadzeni na calkiem przyjemna lodke - dosc stara, ale z lawkami, miejscem, gdzie sie mozna bylo polozyc (co prawda max 2 osoby, ale zawsze), toaleta i daszkiem, na ktory rowniez mozna bylo wejsc. Poplynelismy w kierunku innej wyspy (wydaje mi sie, ze byla to Ko Mak, ale nie jestem pewna), gdzie zacumowalismy. Dostalismy maski i rurki i moglismy sobie ponurkowac, co bylo mila niespodzianka, bo nie wiedzialam, ze to tez jest w planie. Potem wyplynelismy na morze, gdzie wreczono nam wedki. Mistrzami w wedkowaniu sie nie okazalismy (ja zlowilam 1 rybe, i to po 5 minutach, a potem do konca dnia juz nic, reszta podobnie, wiec wrocilismy z ok. 15 rybami, z czego polowe zlowil nasz przewodnik). Lowilismy w 3 miejscach, potem tez mielismy okazje poplywac (wlasciwie przy kazdym postoju na lowienie moglismy plywac). Dostalismy tez posilek - napierw swiezego ananasa, potem salatke z kalmarow i chili, zielone curry z kurczaka, ryz i placuszki z catfish (rodzaj ryby). Kiedy juz wyjelam ze swojej procji sterte chili, bylo bardzo smaczne;) Niestety, mam dosc niska tolerancje na ostry smak, wiec musze uwazac, co tu zamawiam.
to jest chyba Ko Mak
Wtorek mial byc moim ostatnim dniem na wyspie, wiec postanowilam go jak najlepiej wykorzystac. Poszlam na spacer w poszukiwaniu wodospadow (slyszalam, ze w tej czesci wyspy tez jakies sa i ze nie musze jechac na polnoc). Po dlugim spacerze, kiedy nic nie znalazlam (chociaz i tak byl to bardzo przyjemny spacer po wyspie, pomijajac temperature), spotkalam Anglika i Tajke na skuterze. Spytali, dokad ide i co mozna zobaczyc tam, skad ide. Powiedzialam im, a oni pojechali. Po chwili spotkalam ich znowu - powiedzieli, ze znalezli wejscie do parku i wodospadow, ale ponoc wodospady wyschly (jest koncowka pory suchej, choc zdarzaja sie juz krotkie deszcze). Zaoferowali, ze podwioza mnie do bungalowu. W ten sposob pojechalismy w trojke na 1 skuterze. Spytali, dokad chce pozniej jechac, a ja powiedzialam, ze jutro zamierzam ruszyc do Chiang Mai (duze miasto i zarazem region na polnocy Tajlandii), ktorego poczatkowo nie mialam w planach zwiedzac, ale wszyscy mnie do tego zachecali, wiec sie zdecydowalam. Wtedy uslyszalam, ze poprzedniego dnia w Chiang Mai bylo silne trzesienie ziemi z ofiarami smiertelnymi i ze maja byc kolejne. W zwiazku z tym zdecydowalam sie tam nie jechac.
Po poludniu odkrylam przepiekna plaze blisko mnie (piaszczysta, prawie pusta - choc ma inna nazwe, jest przy niej tabliczka z napisem Tropical Beach, wiec latwo ja znalezc). Stwierdzilam, ze nie chce jeszcze wyjezdzac, ze musze spedzic jeszcze 1 dzien na plazy. Zarezerwowalam jeszcze 1 nocleg (bungalowy byly juz zajete, ale dostalam lozko w dormie, z klimatyzacja, bardzo czysty i nowoczesnie urzadzony pokoj). Kolejny dzien spedzilam na plazy, gdzie poza tym, ze strasznie sie spalilam na sloncu, moglabym zostac jeszcze dluzej. W zwiazku z tym... zarezerwowalam jeszcze 1 nocleg;) Dzis jednak spie na Koh Chang juz po raz ostatni - musze rano wyjechac, jesli chce jeszcze cos pozwiedzac. Nastepne w planach - Kanchanaburi!

plaża na północy wyspy, moja ulubiona
Ceny na Koh Chang:
Ceny na wyspie sa zdecydowanie wyzsze niz w Bangkoku.
Ryz z kalmarami w tanim barze - 50 baht, ale nawet woda czy jogurt w 7/11 sa o kilka baht drozsze. Dosc drogi jest tez alkohol. Duza butelka piwa w sklepie kosztuje 50-60 baht, ja pije jakies drinki na bazie wina (Eva) - 36 baht za 275 ml w 7/11. Widzialam zwykle wino, ale kosztowalo 230 baht za mala butelke (polowa normalnej). Butelka tanszej wodki (chyba 0,7) - ponad 400 baht.
Wypozyczenie lodki na caly dzien z nurkowaniem, lowieniem ryb i posilkiem kosztowalo nas 4200 baht niezaleznie od liczby osob (zalatwial nam to manager osrodka, w ktorym mieszkamy, pol-Anglik, nie wiem, jakie sa normalne ceny).
Za ryz smazony z kurczakiem w barze przy plazy placilam 80 baht, z kalmarami kosztowal 100 baht (przy czym dania pt. ryz  z czyms sa najtansze, normalny obiad kosztuje ok 200 baht).
Kilogram mangostanow (pyszne owoce, troche podobne do duzych liczi) - 80 baht.
Kulka lodow przy molo - 50 baht.
Lozko w domitorium kosztowalo mnie rowniez 280 baht, ale ceny sa dosc plynne (wiem, ze Amerykanin placil 330).

Bangkok 1-2.05.2014

W Bangkoku obudzilam sie o normalnej godzinie, co oznacza, ze na szczecie nie mialam zadnych problemow ze zmiana czasu, i wyruszylam na zwiedzanie. Upal co prawda juz o tej porze odbieral sily, ale to w koncu najgoretszy okres w calym roku w Tajlandii.
Najpierw postanowilam zjesc sniadanie. Kierujac sie zasada "jedz tam, gdzie miejscowi", usiadlam przy pierwszej budce z jedzeniem, gdzie znalazlam Tajow i zamowilam ryz z kurczakiem. Nie przewidzialam jednego - tam, gdzie jedza Tajowie, bedzie piekielnie ostro. I mimo ze wzielam cos, co na ostre nie wygladalo (jako jedno z nielicznych nie bylo czerwone), zdolalam zjesc tylko pol proscji, popijajac to spora iloscia wody.
Potem postanowilam zlapac tramwaj wodny i wybrac sie do Chinatown. Tramwaj wodny to lodki kursujace po rzece przez centrum miasta, ktorymi poruszaja sie rowniez miejscowi. Jest to srodek transportu szybki, tani (bilet kosztuje 15 baht) i zapewniajacy lekka ochlode dzieki wietrzykowi na rzece. Usiadlam zatem w miejscu, o ktorym myslalam, ze bedzie stacja i czekalam. Obok mnie siedziala tajska rodzina. Po jakims czasie zorientowali sie, ze czekam na lodke i postanowili mi wytlumaczyc, ze to nie jest stacja (a w kazdym razie nie jest to dzialajaca stacja). Niestety, po pytaniu "You speak Thai?" i mojej odpowiedzi, ze "No", mozliwosc komunikacji znacznie sie zmniejszyla. Probowali mi wprawdzie dalej tlumaczyc cos po tajsku, ale niewiele to dalo. W kazdym razie zrozumialam, ze musze isc gdzie indziej i ruszylam w kolejne miejsce, zaznaczone na mapie jako stacja. Tym razem trafilam. Kupilam od razu 3 bilety i wsiadlam do lodki (tramwaj wodny, ktorym nalezy sie poruszac, ma przyczepiona pomaranczowa choragiewke. Sa co prawda 2 inne linie, ale nie wszedzie sie zatrzymuja, a takze mnostwo lodek turystycznych, zapewne o wiele drozszych). Zeby wiedziec, gdzie trzeba wysiasc, najlepiej miec ze soba mape (ja mialam mape dolaczona do przewodnika Lonely Planet), bo nazwy stacji niewiele mowia.
tramwaj wodny

 Chinatown okazalo sie wielkim targowiskiem, po ktorym wrecz trudno szybko sie poruszac, tyle tu ludzi (przy czym raczej niewielu turystow). Jedzenie jest pyszne i tanie - m.in. ryz z kasztanami i rodzynkami, zawiniety w lisc bananowca i grillowany (35 baht), owoce pokrojone na porcje czy swiezo wyciskany sok z granatow (za sok zaplacilam 45 baht i ponoc przeplacilam).
Kiedy juz nachodzilam sie po Chinatown, poszlam do pobliskiej swiatyni - Wat Mangkon Kamalawat (a przynajmniej zakladam, ze to tam trafilam). W srodku klimat niesamowity. Wszyscy pala kadzidla i skladaja dry z kwiatow i owocow, jest piekny dziedziniec. Nie bylo tam zadnych turystow, bylam jedyna osoba niemodlaca sie, wiec staralam sie nie przeszkadzac innym.
Ze swiatyni poszlam do Golden Mountain (lub Golden Mount, widzialam rozne wersje nazwy). To male wzgorze, na ktorego zboczach znajduja sie wodospady, wokol wzgorza sa posazki Buddy i zwierzat, a na samym wzgorzu jest cos w rodzaju swiatyni (w kazdym razie posrodku stoi Budda), gdzie o dziwo maja darmowe wi-fi i wentylatory ze zraszaczami. Po drodze na szczyt znajduja sie tez dzwony i gongi. Bilet wstepu kosztuje tylko 20 baht, a miejsce naprawde przyjemne - zwlaszcza, ze w swiatyni moglam przez chwile odpoczac od slonca.
wejście na Golden Mount - para wodna unosząca się z wodospadów
Z Golden Mountain ruszylam na dalszy spacer, po drodze weszlam do Wat Suthat & Sao Ching-Cha. To dosc ciekawa swiatynia, z dziedzincem, wokol ktorego pod arkadami znajduja sie setki posazkow Buddy. W samej swiatyni posrodku stoi wielki Budda i - a jakze - mnostwo wentylatorow:) Bilet wstepu rowniez kosztowal 20 baht.
Wat Suthat
Nastepnie ruszylam w strone najwiekszego kompleksu swiatynnego (tego ze szmaragdowym Budda), ale szczerze mowiac nie mialam juz potrzeby zwiedzania kolejnej swiatyni. Pokrecilam sie troche po miescie, kupilam grillowane banany na patyku (10 baht za banana) i wrocilam lodka do hostelu. Na lodce okazalo sie co prawda, ze kiedy kupowalam wczesniej 3 bilety, wszystkie od razu zostaly niejako "skasowane", wiec musialam kupic na lodce nowy - i od tej pory po prostu kupowalam bilety na lodce, zwlaszcza ze nie wszedzie sa kasy.
Poszlam do hostelu po swoje rzeczy (nie bylo problemu z zostawieniem plecaka w przechowalni na caly dzien) i ruszylam do guesthouse'a, ktory poczatkowo wybralam - flapping duck. Nie jest to typowy guesthouse, ciezko go znalezc (mi powiedziala o nim kolezanka, ktora natknela sie na niego podczas spaceru po Bangkoku), zatrzymuja sie tu glownie ludzie, ktorzy podrozuja po Azji przez dluzszy czas (nie widzialam tam nikogo oprocz mnie, kto podrozowalby krocej niz rok), ale jest to bardzo przyjemne miejsce nad rzeka, z ogrodkiem, minitarasem i duza biblioteczka. Okazalo sie, ze nie ma juz wolnych pokoi jednoosobowych, wiec zdecydowalam sie na lozko w dormie (150 baht, bez klimy, ale z wentylatorami i wspolna lazienka).
Wieczor spedzilam z milymi Niemcami z hostelu, jeden z nich zaprowadzil mnie na pobliski deptak, gdzie dostalismy piwo (do wyboru - jak sie pozniej okaze, jak wszedzie - Leo, Chang i Singha) i sticky mango rice (klejacy ryz z mango i mlekiem kokosowym, slodki, raczej deser niz obiad).
Nastepnego dnia zdecydowalam sie raczej na wloczege po miescie niz konkretne zwiedzanie. Rano wstalam bardzo wczesnie (jeszcze nieprzyzwyczajona do upalow) i na straganie obok hostelu kupilam orzezwiajacy shake z mango. 
shake z mango
Pozniej z nowopoznanym Niemcem poszlam na sniadanie do pobliskiego baru (miejscowe owoce z musli i jogurtem i mango shake, razem 50 baht). Potem ruszylam na spacer. Lodka dotarlam do Wet Market (targ nad rzeka, gdzie sprzedawali jedzenie, kwiaty, a takze owoce, ryby, weze, male zolwie i inne dziwne rzeczy, chyba przeznaczone do gotowania), a stamtas w strone kompleksu parkowo-muzealnego. Stwierdzilam jednak, ze muzea to nie to, co mnie interesuje. Krecac sie dalej, trafilam na ogromny park otoczony murem. W srodku byla swiatynia, a takze domy mnichow, wszystko bardzo klimatyczne). Po spacerze wrocilam do hostelu przeczekac upal. Po drodze zlapalam jeszcze grillowane banany z jakimis jagodami zawiniete w liscie bananowca (13 baht za 2 kawalki) i szaszlyk z jakichs kulek rybnych (10 baht).
grillowane banany w liściu bananowca
Po poludniu ruszylam lodka na Amulet Market (targowisko, gdzie sprzedaja roznego rodzaju amulety i figurki). Bylo mniejsze, niz myslalam, ale moze czesc sprzedawcow juz sie zwinela. Caly czas nie moglam przyzwyczaic sie do miejscowego ruchu na drodze - tu nie tylko nie przepuszcza sie pieszych czekajacych na pasach, ale nawet nie zatrzymuje sie przed pieszymi, ktorzy juz stoja na ulicy.
Wieczorem posiedzialam na hostelowym tarasie, a potem poszlam spac, wiedzac, ze nastepnego dnia wstaje wczesnie, zeby dostac sie na Koh Chang.

Ceny w Bangkoku:
Wiekszosc juz podalam wyzej. Sa to ceny jedzenia na straganach, nie w restauracjach. Szaszlyk kosztuje 10-20 baht (rybny, miesny czy z osmiornicy). Ryz smazony z warzywami w barze (nie na straganie, ale i nie w restauracji) 35-50 baht. Mango shake 20-25 baht. Woda w 7/11 ok. 15 baht, jogurt pitny 22 baht (7/11 to siec minimarketow, do ktorych chetnie sie wchodzi, bo maja klime;) ). Male lokalne piwo w barze (ale nie jakims eleganckim) ok. 60 baht - generalnie alkohol jest tu stosunkowo drogi.
Najdrozsze sa atrakcje turystyczne, bilety do swiatyn kosztuja nawet do 350 baht (ta ze Szmaragdowym Budda chyba). Najgorzej, o czym sie przekonalam, naciagaja na taksowkach. Jak tylko wyjmowalam mape zatrzymywal sie taksowkarz lub tuk-tuk (rodzaj rikszy) i proponowal podwozke, ceny oczywiscie podawali sporo zawyzone.