wtorek, 4 sierpnia 2015

Praga - informacje praktyczne

Dojazd:
Obecnie do Pragi można się dostać samolotem chyba tylko z Warszawy, więc nie jest to najwygodniejsza opcja. Czech Airlines co chwilę ogłaszają się z zamiarem otwarcia nowego połączenia z kolejnego miasta w Polsce (w maju miały wystartować loty z Poznania i Gdańska, teraz słyszę zapowiedzi o lotach z... Radomia), ale jakoś nic z tego nie wychodzi.
Można więc jechać pociągiem (opcja dość droga), samochodem albo Polskim Busem - i tą ostatnią opcję częściowo testowałam. Ceny są dość dobre (ja za bilet Wrocław - Praga płaciłam 57 zł, a za bilet Praga - Poznań 50 zł), więc moim zdaniem warto, chociaż w kilka osób pewnie bardziej się opłaca wziąć samochód.

Poruszanie się po Pradze:
Jak już pisałam, w Pradze działają 3 linie metra, są dość dobrze oznakowane i skomunikowane, więc nimi się zazwyczaj poruszam - chociaż odległości w centrum są na tyle małe, że jeśli mieszka się niedaleko, można chodzić na piechotę. Bilet jednorazowy 30-minutowy kosztuje 24 korony i wystarcza chyba na każdy możliwy przejazd metrem, ja w każdym razie nigdy nie jechałam dłużej, nawet wliczając przesiadkę. Jeśli planuje się jeździć więcej, można kupić np. bilet 24-godzinny (110 koron) lub 72-godzinny (310 koron). Bilety kupuje się w automatach na stacjach metra.
W każdym hotelu i hostelu są rozłożone darmowe mapki centrum, zazwyczaj jest na nich też mapa metra.

Jedzenie w Pradze:
Temat rzeka. Jeśli ktoś jest w Czechach po raz pierwszy, na pewno powinien pójść do restauracji z tradycyjnym czeskim jedzeniem, zamówić ser smażony (koniecznie Edam, z sosem tatarskim i ziemniakami po amerykański), knedliki z gulaszem, knedliczki na słodko, marynowany hermelin, zupę czosnkową w chlebie, zupę gulaszową, zupę cebulową... Najlepiej jednak w tym celu opuścić centrum miasta albo być przygotowanym na ceny z kosmosu i chyba jednak gorszą jakość.
Inna opcja, wybrana przeze mnie, to bary i restauracje azjatyckie - smaczne, tanie i z oryginalnym jedzeniem, do którego polski chińczyk się nie umywa. A i ceny bardzo przystępne, 30-40 koron za zupę i 70-150 koron za danie główne.
Poza tym trzeba spróbować czeskich słodyczy. Wafelki Tatranki, czekolada Orion, żelki Jojo i lentilki są już legendą, ale ja równie miło wspominam czeskie drożdżówki, które można kupić w licznych piekarniach. Są naprawdę smaczne, więc polecam.
Poza tym w Czechach koniecznie trzeba zamówić wino domowe, serwowane w pękatych kieliszkach za śmieszne pieniądze. O piwie nie piszę, bo napisano już o tym całe tomy, a ja smakoszką piwa nie jestem, więc nie będę się wypowiadać. W Czechach można pić alkohol w parkach i na ulicach, poza miejscami, w których zostało to zakazane przez miasto (w październiku 2013 roku wprowadzono przepisy umożliwiające władzom miasta wprowadzenie miejscowego zakazu spożywania alkoholu). Tabliczkę informującą o zakazie widziałam raz, alkohol spożywałam w plenerze wielokrotnie i nikt mi uwagi nie zwracał (oczywiście piłam kulturalnie, spokojnie i w nie za dużych ilościach, w przeciwnym razie pewnie mogłabym się spotkać z interwencją).

Noclegi w Pradze:
Noclegi w Pradze są względnie tanie. Testowałam już chyba wszystkie opcje: pokoje w hostelach, łóżka w dormitoriach, apartamenty... Nigdy się nie rozczarowałam, choć raz spotkała mnie niespodzianka, kiedy okazało się, że hostel, w którym się zatrzymaliśmy, był kiedyś kaplicą / krematorium, a za oknem pokoju mamy porośnięte bluszczem groby, i to w odległości jakiegoś 1,5 metra od mojego łóżka... Mi się podobało, ale niektórzy pewnie mogliby mieć na ten temat odmienne zdanie ;)
Tym razem zatrzymaliśmy się w hostelu SG1, gdzie płaciliśmy 12 euro od osoby za łóżko (ceny podawane są tam w euro, nie w koronach, i przeliczane na miejscu według aktualnego kursu) w pokoju 10-osobowym bez śniadania. Rezerwację robiliśmy przez booking.com. Oczywiście są tańsze oferty, ale nie w tej lokalizacji - chyba nigdy nie byłam w tak świetnie położonym hostelu!

Ceny w Pradze:
Ceny w Pradze to kolejny temat, na który można napisać książkę. Potrafią wzrosnąć nawet ponaddwukrotnie w sklepie położonym na głównym trakcie turystycznym (gdzie za zestaw piwo + woda zapłaciliśmy 80 koron, podczas gdy w sklepie nieopodal ten sam zestaw kosztował mniej niż 40). Dlatego trudno mi podać jakąś standardową cenę butelki wody czy piwa, są one generalnie zbliżone do polskich, ale warto, będąc w samym centrum turystycznym, przejść na równoległą ulicę i tam zrobić zakupy - będzie dużo taniej.
Za obiady płaciliśmy zazwyczaj w azjatyckich knajpach ok. 40 koron za zupę i 100 koron za ryż / makaron z kurczakiem i warzywami (albo z krewetkami koktajlowymi).
Butelka wina w sklepie to koszt od 100 koron w górę (pewnie w marketach jest taniej).
Bilety do dzielnicy żydowskiej kosztują 300 (tańsza i moim zdaniem lepsza opcja, bez największej synagogi) lub 480 koron (z synagogą Staronovą, ale w tańszej opcji też są inne synagogi).
Muzeum Muchy to koszt 240 koron. Bilet za komplet atrakcji na Hradczanach to 350 koron (są też opcje zakupu biletu do poszczególnych zabytków, nie można jednak kupić biletu tylko na Złotą Uliczkę).

Praga na urodziny 18-19.07.2015

18.07.2015
Pragę odwiedzałam już wielokrotnie, ale od ostatniego wyjazdu miałam chyba 4-letnią przerwę, więc kiedy mój kolega podrzucił pomysł, żebyśmy wyskoczyli na weekend, od razu się zgodziłam - tym bardziej, że zbiegło się to w czasie z moimi urodzinami, więc miałam dzięki temu sama dla siebie fajny urodzinowy prezent. Nie miał to być wyjazd typowo na zwiedzanie, raczej weekendowy wypad, żeby się zrelaksować, nie napiszę więc szczególnie dużo o zabytkach, ale w razie czego służę w tej kwestii pomocą, bo wszystkie główne praskie atrakcje już kiedyś zaliczyłam.
Pierwotnie kupiłam bilety w obie strony na Polskiego Busa i plan zakładał, że spędzę w podróży noc z piątku na sobotę i z niedzieli na poniedziałek (w tamtą stronę musiałam dostać się pociągiem do Wrocławia i tam przesiąść w busa, z powrotem miałam jechać jednym ciągiem, od północy do 8 rano). Ostatecznie jednak Michał wziął samochód, więc wracałam z nim autem.
Bus przyjechał  na miejsce pół godziny przed czasem - do Pragi dotarłam o 5 rano (Michał pojechał tam dzień wcześniej). Zrobiliśmy jakieś mniej lub bardzej śniadaniowe zakupy i ruszyliśmy w stronę Hradczan, czyli wzgórza, na którym mieści się m.in. zamek, bazylika, katedra św. Wita i ogrody królewskie. Zabytki na Hradczanach otwarte są od  9 rano, ale chcieliśmy wejść tylko na Złotą Uliczkę.
Dojazd z dworca jest banalny - jest on tak blisko centrum, że w zasadzie można iść na piechotę. Ja po Pradze zazwyczaj poruszam się metrem, które składa się z 3 linii (A, B i C, oznaczone również kolorami jako żółta, zielona i czerwona). Linie krzyżują się każda z każdą, ich rozkład jest bardzo czytelny, a jednym z punktów przesiadkowych jest właśnie stacja Florenc znajdująca się przy samym dworcu autobusowym. Co prawda mieliśmy samochód, ale z uwagi na problemy z parkowaniem w centrum zostawiliśmy go w okolicy dworca i wsiedliśmy do metra (nasz hostel znajdował się przy samym Moście Karola, więc nie mieliśmy nawet co liczyć na darmowe miejsca parkingowe w okolicy). Bilety na metro są dość tanie, jednorazowy na pół godziny kosztuje 24 korony, są opcje dobowe i kilkudniowe. Biorąc po uwagę, że mieszkaliśy w centrum, jeździliśmy na biletach jednorazowych, bo inna opcja nam się nie kalkulowała (zaliczyliśmy raptem 3 przejazdy metrem przez cały pobyt). Wsiedliśmy w zieloną linię metra, wysiedliśmy na Malostranskiej i ruszyliśmy na Hradczany.
Złota Uliczka, czyli chyba najbardziej charakterystyczny praski zabytek, była kiedyś miejscem, w któym mieszkali w miniaturowych, kolorowych domkach rzemieślnicy. Niestety, w godzinach otwarcia nie da się na niej nic zobaczyć z powodu tłumów, jakie nią chodzą. Da się jednak na nią wejść przed otwarciem i tak właśnie zrobiliśmy, dzięki czemu spędziliśmy pół godziny, siedząc tam w ciszy i spokoju, bez innych turystów. Potem okrążyliśmy wzgórze i zeszliśmy na dół.
opustoszała Złota Uliczka
Przeszliśmy przez Most Karola, który o tej porze też był jeszcze względnie pusty. Sprzedawcy i portreciści dopiero się rozkładali, turyści odsypiali piątkowy wieczór, dzięki czemu choć trochę czuliśmy klimat tego miejsca. Poszliśmy spacerem przez stare miasto, zrobiliśmy zakupy piknikowe i usiedliśmy na wyspie (Strelecky ostrov, prowadzi do niej most Legii, znajdujący się obok Mostu Karola). Na wyspie jest park, jest świetny widok na Hradczany, Most Karola, Petrin.... Czego chcieć więcej ? ;)
wyspa na Wełtawie
I tak przesiedzieliśmy kilka godzin, później zrobiliśmy nowe zapasy i usiedliśmy sobie na trawie na wzgórzu Petrin (nie wjeżdżaliśmy na samą górę), a po jakimś czasie poszliśmy się zameldować w hostelu i trochę zdrzemnąć (po całonocnej podróży nie byłam najbardziej wypoczęta). Po drodze wsunęliśmy jeszcze bulion z jajkiem i pomidorami w azjatyckim barze.
Nasz hostel okazał się rewelacyjny - nie dość, że przy samym Moście Karola (tzn. jakieś 100 metrów od niego, przy ulicy Małostrańskiej, prowadzącej do mostu), w przepięknym budynku z wewnętrznym dziedzińcem, to jeszcze pokój, choć 10-osobowy, okazał się ogromny, jasny, przestronny, czysty i w ogóle się nie odczuwało, że mieszka w nim tyle osób, mimo że wszystkie łóżka były zajęte. Poza tym w hostelu jest wspólny pokój i kuchnia z małą kuchenką, lodówką, czajnikiem, darmową kawą i herbatą, w której można sobie przygotować jedzenie.
kuchnia hostelowa

nasz pokój

Po drzemce wybrałam się do okolicznej restauracji coś przekąsić. Wystarczy odejść trochę od głównej trasy turystycznej, a ceny stają się normalniejsze, a potrawy smaczniejsze. Nakladany hermelin (coś w rodzaju marynowanego camemberta) i kieliszek wina domowego (czeskie wino jest zaskakująco smaczne, a w każdym razie takie mam wrażenie, kiedy zamawiam je w tamtejszej gospodzie, bo pewnie koneserzy niekoniecznie by się ze mną zgodzili) dodały mi sił. Posiedziałam jeszcze chwilę w restauracji, później spotkałam się z parą, której odsprzedaliśmy bilety na autobus powrotny.
nakladany hermelin

Później poszłam po Michała i wybraliśmy się na kolację. Kiedy byłam w Pradze osiem lat wcześniej, na pomaturalnym wypadzie ze znajomymi, przypadkiem odkryliśmy świetną azjatycką restaurację. Nazywa się Moon i znajduje się przy ul. Hastalskiej. Wystrój jest dość obskurny. Miejsce nie ma swojej strony internetowej ani nawet strony na facebooku, nie ma o nim prawie żadnych wzmianek w internecie (chyba na jednej stronie wyskakuje jakakolwiek informacja), więc za każdym razem, kiedy jadę do Pragi, obawiam się, że Moon już został zlikwidowany. Ale nie; na szczęście trzyma się dzielnie, serwując świetne jedzenie w niskich cenach, w typowo czeskim, lekko kiczowatym wystroju (zawsze wybieram stolik na antresoli, przy akwarium, wśród ścian obitych boazerią). Zamówiłam zupę, której nazwy nie pamiętam, i makaron ryżowy z krewetkami - to był błąd. Rozmiar porcji mnie pokonał, nie byłam w stanie dokończyć posiłku i ledwo wytoczyłam się później na zewnątrz. Zdążyłam już zapomnieć, że porcje są tu spore.
A na trawienie najlepszy jest spacer. Przeszliśmy się więc wzdłuż rzeki, po dzielnicy żydowskiej i starym mieście, kończąc wieczór butelką wina na Starym Rynku (spożywanie alkoholu jest tu dozwolone, a przez starówkę regularnie przejeżdża śmieciarka i zbiera szkło).
19.07.2015
W niedzielę też nie mieliśmy szczególnie ambitnych planów. Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć ścianę Johna Lennona, znajdującą się niedaleko naszego hostelu (Velkopřevorské náměstí), której jeszcze nie widziałam. To mur, który po śmierci Lennona mieszkańcy zaczęli zapełniać jego podobiznami i tekstami piosenek Beatlesów, a który następnie przerodził się w "oazę wolności słowa" - miejsce, w którym prażanie za czasów komunizmu wypisywali różne myśli, hasła i cytaty o charakterze politycznym. Obecnie ściana zapełniona jest kolorowym graffiti, częściowo nawiązującym do Lennona czy pacyfizmu, a częściowo wyrażająca różne inne odczucia i emocje autorów.
ściana Lennona
Później poszliśmy na spacer do Josefova (dzielnicy żydowskiej), ale nie zdecydowaliśmy się na wstęp do zabytków - chociaż gorąco to polecam. Najstarszy i najlepiej zachowany cmentarz żydowski, wystawa, z której można się wiele dowiedzieć o żydowskich zwyczajach, ceremoniach i przedmiotach codziennego użytku, a także najbardziej chyba wzruszająca wystawa rysunków namalowanych przez dzieci w obozach koncentracyjnych... To trzeba zobaczyć. Byłam tam jednak już kilka razy, więc teraz postanowiłam odpuścić. Jednak bez zwiedzania "od środka" wyprawa do Josefova nie ma sensu - z zewnątrz dzielnica nie robi absolutnie żadnego wrażenia, do krakowskiego Kazimierza nawet się nie umywa, jest pozbawiona klimatu.
Później wybraliśmy się w okolice Wyszehradu, gdzie przed wyjazdem wynalazłam przez internet ponoć dobrą azjatycką knajpę. Wiem, że pewnie zaraz posypią się na mnie gromy, że dlaczego w Pradze nie chodzę do czeskich restauracji, tylko jem w azjatyckich barach... Spróbuję się jednak wytłumaczyć. W Pradze byłam, wliczając jednodniowe wycieczki, około dziesięciu razy. W Czechach - kilkadziesiąt. Przetestowałam już chyba wszystkie tradycyjne przysmaki czeskiej kuchni, włącznie z tradycyjną wieczerzą wigilijną, którą kiedyś przygotował nam zaprzyjaźniony właściciel gospody w małej miejscowości w górach kiedy spędzaliśmy tam święta. Czeskie jedzenie lubię, chociaż jest ono dość ciężkie. Jednak prawdziwe czeskie jedzenie w centrum Pragi po pierwsze trudno znaleźć (a nie mam ochoty siedzieć w restauracji, w której menu jest tylko po angielsku, a ceny są pięciokrotnie wyższe niż na obrzeżach miasta). Poza tym azjatyckie jedzenie w Czechach jest czymś, po co sięgam z prawdziwą przyjemnością. U naszych sąsiadów mieszka bowiem wielu imigrantów z Azji (z moich obserwacji wynika, że chyba najwięcej jest Koreańczyków, ale widzę cały przekrój). Obecnie większośc sklepów spożywczych jest prowadzona właśnie przez nich. Ale to nie wszystko - Azjaci w Pradze otwierają własne knajpy, a niektóre z nich są naprawdę niezłe! Jeśli w Polsce mam ochotę na azjatyckie jedzenie, mam do wyboru albo tani bar z jedzeniem na wynos typu "chiński kubek", który z Chinami nie ma nic wspólnego, albo drogą restaurację tajską lub sushi. Tutaj jest inaczej: można zjeść w taniej restauracji coś tajskiego, koreańskiego czy chińskiego, a nawet sushi. I to jedzenie rzeczywiście smakuje tak, jak smakować powinno. Oczywiście nie wszędzie. Wiadomo, że bycie np. Koreańczykiem nie oznacza, że jest się świetnym kucharzem przyrządzającym koreańskie dania, więc zdarzają się też niewypały, jednak łatwiej znaleźć tu dobre azjatyckie jedzenie niż w Polsce.
W każdym razie knajpa, którą znalazłam, specjalizuje się w kuchni tajskiej (choć w menu jest też sushi), dziewczyna, która nas obsługiwała, była moim zdaniem Tajką, więc chyba stąd specjalizacja ;) Restauracja nazywa się Thanh Tam (Na Slupi 142/5, Nové Město, Praha 2), jest dość niepozorna, ale jedzenie jest naprawdę dobre - chyba nawet lepsze niż w Moon. Zupa Tom Yum Kung za 35 koron (a w środku nawet załapałam się na krewetki) czy Pad Thai z kurczakiem za 100 koron - w Polsce za taką cenę nie dostaniemy nic zbliżonej jakości, a w każdym razie ja nie kojarzę takiego miejsca (jeśli ktoś takie zna, błagam o namiary). Tu znowu porcje okazały się spore, więc po posiłku położyliśmy się na trawie w okolicznym parku. 
menu restauracji sporządzone w międzynarodowym języku obrazkowym ;)
pad thai - wiem, że powinien być z limonką i jedzony pałeczkami, ale i tak w smaku wymiatał
Później poszliśmy spacerem na Wyszehrad (drugie, obok Hradczan, wzgórze zamkowe w Pradze, które również było siedzibą władców). Po drodze zahaczyliśmy o kilka sklepów, bo obiecałam przywieźć do Polski lentilki, Tatranki, żelki Jojo i oczywiście Kofolę, która była głównym zamówieniem :)
Z Wyszehradu złapaliśmy metro, którym podjechaliśmy na Florenc po samochód. Spakowaliśmy do niego nasze rzeczy i jeszcze trochę pokręciliśmy się po okolicy. Początkowo chciałam wybrać się do Muzeum Alfonsa Muchy, ale cena biletu trochę mnie zmroziła (240 koron, a  w muzeum nie ma nic wyjątkowego - co więcej, pierwszą salę można obejrzeć za darmo z hallu, poza tym wydaje mi sie, że już tu kiedyś byłam). Poszłam więc tylko do muealnego sklepiku po drobiazgi z grafikami Muchy. Nie lubię kupować pamiątek z wakacji, ale te gadżety chiałam mieć tak czy inaczej, więc zrobiłam wyjątek od swojej zasady niekupowania suwenirów ;)
Potem pojechaliśmy na Žižkov zjeść jakąś kolację przed wyjazdem. Tym razem chcieliśmy zamówić ser smażony z sosem tatarskim, żeby zakończyć pobyt czeskim akcentem. Jak na złość, nie mogliśmy znaleźć żadnej knajpy, która by nam odpowiadała, więc ostatecznie usiedliśmy dla odmiany w azjatyckiej restauracji. W menu był jednak ser smażony ;) (na który ostatecznie się nie skusiliśmy) Tym razem jedzenie mnie rozczarowało - kurczak z warzywami po tajsku okazał się być kurczakiem z warzywami zalanym dużą ilością sosu sojowego... Albo wiem o tajskiej kuchni mniej niż myślałam, albo coś tu poszło nie tak. 
W każdym razie zjedliśmy to, co zamówiliśmy, popiliśmy jaśminową herbatą i pojechaliśmy po raz kolejny na Florenc, gdzie byliśmy umówieni z pasażerami z blabla car - Hindusami, żeby utrzymać się w azjatyckim klimacie :) Jeden był z Mumbaju, a drugi z Delhi i robili jakiś staż w Poznaniu, a weekendy spędzali na wycieczkach. Trochę się przerazili, kiedy powiedzieliśmy im, że według ostrzeżeń synoptyków po drodze może nas złapać huragan lub trąba powietrzna (chyba nie tego się spodziewali w Europie Środkowej). Na szczęście okazało się, że burze przeszły przed nami i poza kilkoma większymi konarami lub złamanymi drzewami leżącymi wzdłuż jezdni dorga powrotna minęła bez przeszkód.
Podsumowując, wyjazd należał do udanych, choć Praga w moim odczuciu straciła swój czar i klimat, który mnie do niej przyciągał. Może to częściowo kwestia szczytu sezonu i natłoku turystów, ale wydaje mi się, że nie tylko. Z centrum miasta zrobiła się turystyczna makieta z drogimi i bezpłciowymi restauracjami, sklepami z absyntem w kosmicznych cenach i pamiątkami dla turystów nie mającymi nic wspólnego z Pragą. Żeby było jasne: bawiłam się bardzo dobrze, spędziłam miło czas, relaksując się w klimatycznych parkach czy na wyspie, ale to miasto nie jest już takie, jak je zapamiętałam. I choć pewnie jeszcze tu przyjadę, to już nie w szczycie sezonu i nie będę czekać na ten wyjazd z takim utęsknieniem jak zazwyczaj. Może nawet ominę Pragę i pojadę np. na Morawy, w każdym razie gdzieś, gdzie jest więcej Czechów niż turystów...