środa, 30 grudnia 2015

Jak spakować się na podróż do Azji?

Wiem, że takich postów powstało już wiele i że nie ma jednej, idealnej metody pakowania się na wakacje, ale postanowiłam opisać moje doświadczenia w tym zakresie - a nuż komuś się przydadzą. Poza tym wiadomo, że lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na swoich ;)
Podstawowa zasada - plecak, nie walizka! No chyba, że ktoś zamierza cały wyjazd spędzić w jednym hotelu / hostelu, ale to się raczej rzadko zdarza. Plecak łatwiej przetransportować, łatwiej też upchnąć go w busie czy pociągu. Ja jeżdżę z plecakiem 65 l, koniecznie dwukomorowym. Dwie komory powodują, że mam łatwiejszy dostęp do swoich rzeczy i nie muszę wypakowywać całego plecaka, żeby coś z niego wyjąć - a w przypadku, gdy co kilka dni zmieniam zakwaterowanie i często śpię w dormitoriach w hostelach (gdzie nie ma miejsca na wypakowanie rzeczy), ma to ogromne znaczenie.
Wiele osób pisze, że w podróż bierze 2-3 t-shirty i podobną ilość zmian bielizny. Ja z tym się nie zgadzam. Akurat t-shirty i bielizna są lekkie i nie zajmują dużo miejsca, więc nie zamierzam się pod tym względem ograniczać - tym bardziej, że przy wilgotnym powietrzu i wysokich temperaurach, jakie panują w Azji południowo-wschodniej, przebieram ubrania dość często, a nie mam ochoty codziennie robić prania.
Nie biorę za to dużej ilości butów. Sportowe sandały, japonki (wybieram takie z podwójnym paskiem, żeby mocniej trzymały się nogi) i trampki, które zakładam do samolotu i mogę w razie czego ubrać na trekking - chociaż muszę przyznać, że jeszcze nie zdarzyło mi się założyć ich po wyjściu z samolotu, wszędzie poruszam się w sportowych sandałach, które się nie ślizgają i mocno trzymają się nogi. Inna sprawa, że dotychczas nie byłam na prawdziwym trekkingu, chyba że za taki uznać wspinanie się do najwyższego wodospadu w Parku Narodowym Erawan. Ale i tak nie zamierzam wozić ze sobą butów trekkingowych i nosić ich w plecaku, wolę zainwestować w porządne sandały.
Jeśli chodzi o spodnie, decyduję się na szorty do noszenia w miejscach, gdzie jest to akceptowane, czyli głównie na wyspach / wybrzeżu, chociaż mam wrażenie, że w innych miejscach też jest coraz większa tolerancja dla odsłoniętych kolan, a nawet widuje się Azjatki w szortach. Oprócz tego biorę ze sobą alladyny, które są lekkie, nie zajmują dużo miejsca i świetnie sprawdzają się w tropikalnym klimacie - uważam tylko, żeby były zrobione z naturalnych materiałów.
Jeśli chodzi o garderobę, pakuję jeszcze dwa stroje kąpielowe, lekką sukienkę, jedną bluzę (którą zakładam na siebie w samolocie), okulary przeciwsłoneczne i nakrycie głowy - testowałam kapelusz, wolę jednak czapkę z daszkiem.
Do tego dwa ręczniki, warto zainwestować w te supercienkie, które można kupić w sklepach sportowych lub górskich. Zajmują one dużo mniej miejsca i szybciej schną.
Kolejna kategoria bagażu, która budzi liczne wątpliwości i pytania, to leki i kosmetyki. Ja wychodzę z założenia, że do apteczki warto wziąć podstawowe leki, ale nie ma co z tym przesadzać. Pakuję wapno (na alergię i ukąszenia komarów), nifuroksazyd i węgiel rozpuszczalny (na zatrucia pokarmowe), tabletki przeciwbólowe, plastry, maść na stłuczenia i ból mięśni i na tym poprzestaję. Zastanawiałam się kiedyś nad wożeniem malarone, ale w Tajlandii czy Kambodży zagrożenia pod względem malarii właściwie nie ma, skuteczność prewencyjnej terapii malarone budzi wątpliwości, a w razie czego leki na malarię mogę dostać też na miejscu. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli na coś zachoruję, to bardziej skuteczne leki dostanę w tamtejszych aptekach. Kupuję jeszcze spray przeciw komarom - można go nabyć również na miejscu, ale kiedyś natknęłam się w polsce w osiedlowym markecie na offa z napisem "odstrasza również tropikalne komary" (czy coś podobnego) i działa świetnie, nic mnie nie gryzie, kiedy go użyję. Mam jasną karnację, więc kupuję mleczko / sprawy do opalania z  wysokim filtrem - zawsze mam ze sobą filtr 50 (lub nawet 50+) i 30, pod koniec podróży ewentualnie zmniejszam faktor. Biorę też balsam łagodzący po opalaniu, na oparzenia (i używam go zamiast balsamu do ciała, którego już nie pakuję).
Z wyposażeniem kosmetyczki nie warto przesadzać, bo później trzeba wszystko dźwigać w plecaku. Żel pod prysznic i szampon, zamiast odżywki - jedwab do włosów albo olejek z marakui czy orzeszków makadamia (do kupienia w malutkich buteleczkach, a są bardzo wydajne), pasta i szczoteczka do zębów, dezodorant, szczotka to włosów i tonik do twarzy. Tusz do rzęs i podkład nie zajmują dużo miejsca, więc też je dorzucam. Pakuję też szare mydło, żeby móc coś samej przeprać (co prawda w Tajlandii wszędzie można za grosze oddać ubrania do prania, ale ja zazwyczaj piorę sama). Na koniec dokładam nawilżane chusteczki, które przydają się zarówno do "umycia" rąk po zjedzeniu szczególnie klejącej potrawy z ulicznego wózka, jak i do odświeżenia się w kilkunastogodzinnej podróży samolotem czy autobusem.
Dziś ciężko obyć się bez elektroniki - w moim bagażu musi więc znaleźć się smartfon, ładowarka i aparat fotograficzny. Do tego power bank, czyli przenośna "bateria", którą ładujemy w kontakcie lub przez usb, a potem możemy za jej pomocą doładowywać przez port usb ładować telefon czy aparat. Mi szczególnie przydaje się w długiej podróży autobusem, kiedy telefon się rozładowuje od siedzenia w internecie i słuchania muzyki, a także na wyspach, gdzie nie zawsze prąd jest dostępny całą dobę - to znaczy na większych i bardziej popularnych wyspach nie ma z tym problemu, ale w Kambodży znalazłam się na Koh Rong Samloem, gdzie dostęp do prądu zapewniał hostelowy generator, włączany teoretycznie od 18 do 22, (a w praktyce czasem od 20 do północy, czasem od 18 do 21 - tam godzina to kwestia raczej umowna ;) ). Ja oprócz tego biorę ze sobą kindle'a - dużo czytam, a wożenie książek w plecaku nie wchodzi w grę. Do czytnika wgrywam też przewodnik w formie e-booka. 
Żeby zminimalizować ilość papierów, jakie ze sobą zabieram, jeżeli coś nie jest mi koniecznie potrzebne w wersji papierowej (np. potwierdzenie rezerwacji czy mapka dojazdu w interesujące mnie miejsce), nie drukuję tego, tylko robie printscreena lub zdjęcie smartfonem. Dzięki temu mam wszystkie informacje pod ręką nawet tam, gdzie nie mam dostępu do internetu, a jednocześnie nie muszę wozić ze sobą dodatkowych papierów.
Poza tym dobrze mieć ze sobą kawałek sznurka (na którym można np. rozwiesić pranie), scyzoryk, kilka spinaczy do prania, długopis. Ja wożę też saszetkę na dokumenty do noszenia pod ubraniem - w niej noszę portfel, kartę płatniczą i ewentualny zapas wypłaconych pieniędzy. Gotówkę na bieżące wydatki trzymam w małym portfeliku lub saszetce. 
Dobrze też mieć ze sobą międzynarodowe prawo jazdy - co prawda nie jest ono niezbędne do wypożyczenia skutera (nikt wówczas nie pyta o żadne prawo jazdy), ale może się przydać, gdy dojdzie do wypadku. Polskie praw jazdy nie jest w Azji honorowane, a jeśli nie mamy międzynarodowego, policja może uznać wypadek za naszą winę i obciążyć nas wynikłymi z tego tytułu kosztami, są też problemy z uzyskaniem pieniędzy z ubezpieczenia (przynajmniej tak czytałam, na szczęście nigdy nie miałam wypadku i nie musiałam testować tej teorii w praktyce). Wyrobienie międzynarodowego prawa jazdy kosztuje 35 zł i trwa mniej więcej tydzień, więc uważam, że nie ma sensu ryzykować.
Poza tym mam też bagaż "wirtualny" - czyli robię skany swoich dokumentów i wysyłam je np. mamie mailem. Wtedy zarówno ja, jak i ona mamy do nich w razie potrzeby dostęp (potrzeba dostępu może zaistnieć na przykład w razie zgubienia czy kradzieży oryginałów).
Biorę też mały plecak lub nawet tylko bawełniany worek - coś a'la worki na w-f, jakie nosiło się w podstawówce. I to wszystko :) Waga mojego głównego bagażu nie przekracza 10 kg (jest raczej bliższa 8 kg), co powoduje, że przemieszczanie się jest dużo wygodniejsze, a podróż znacznie przyjemniejsza.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Praga - informacje praktyczne

Dojazd:
Obecnie do Pragi można się dostać samolotem chyba tylko z Warszawy, więc nie jest to najwygodniejsza opcja. Czech Airlines co chwilę ogłaszają się z zamiarem otwarcia nowego połączenia z kolejnego miasta w Polsce (w maju miały wystartować loty z Poznania i Gdańska, teraz słyszę zapowiedzi o lotach z... Radomia), ale jakoś nic z tego nie wychodzi.
Można więc jechać pociągiem (opcja dość droga), samochodem albo Polskim Busem - i tą ostatnią opcję częściowo testowałam. Ceny są dość dobre (ja za bilet Wrocław - Praga płaciłam 57 zł, a za bilet Praga - Poznań 50 zł), więc moim zdaniem warto, chociaż w kilka osób pewnie bardziej się opłaca wziąć samochód.

Poruszanie się po Pradze:
Jak już pisałam, w Pradze działają 3 linie metra, są dość dobrze oznakowane i skomunikowane, więc nimi się zazwyczaj poruszam - chociaż odległości w centrum są na tyle małe, że jeśli mieszka się niedaleko, można chodzić na piechotę. Bilet jednorazowy 30-minutowy kosztuje 24 korony i wystarcza chyba na każdy możliwy przejazd metrem, ja w każdym razie nigdy nie jechałam dłużej, nawet wliczając przesiadkę. Jeśli planuje się jeździć więcej, można kupić np. bilet 24-godzinny (110 koron) lub 72-godzinny (310 koron). Bilety kupuje się w automatach na stacjach metra.
W każdym hotelu i hostelu są rozłożone darmowe mapki centrum, zazwyczaj jest na nich też mapa metra.

Jedzenie w Pradze:
Temat rzeka. Jeśli ktoś jest w Czechach po raz pierwszy, na pewno powinien pójść do restauracji z tradycyjnym czeskim jedzeniem, zamówić ser smażony (koniecznie Edam, z sosem tatarskim i ziemniakami po amerykański), knedliki z gulaszem, knedliczki na słodko, marynowany hermelin, zupę czosnkową w chlebie, zupę gulaszową, zupę cebulową... Najlepiej jednak w tym celu opuścić centrum miasta albo być przygotowanym na ceny z kosmosu i chyba jednak gorszą jakość.
Inna opcja, wybrana przeze mnie, to bary i restauracje azjatyckie - smaczne, tanie i z oryginalnym jedzeniem, do którego polski chińczyk się nie umywa. A i ceny bardzo przystępne, 30-40 koron za zupę i 70-150 koron za danie główne.
Poza tym trzeba spróbować czeskich słodyczy. Wafelki Tatranki, czekolada Orion, żelki Jojo i lentilki są już legendą, ale ja równie miło wspominam czeskie drożdżówki, które można kupić w licznych piekarniach. Są naprawdę smaczne, więc polecam.
Poza tym w Czechach koniecznie trzeba zamówić wino domowe, serwowane w pękatych kieliszkach za śmieszne pieniądze. O piwie nie piszę, bo napisano już o tym całe tomy, a ja smakoszką piwa nie jestem, więc nie będę się wypowiadać. W Czechach można pić alkohol w parkach i na ulicach, poza miejscami, w których zostało to zakazane przez miasto (w październiku 2013 roku wprowadzono przepisy umożliwiające władzom miasta wprowadzenie miejscowego zakazu spożywania alkoholu). Tabliczkę informującą o zakazie widziałam raz, alkohol spożywałam w plenerze wielokrotnie i nikt mi uwagi nie zwracał (oczywiście piłam kulturalnie, spokojnie i w nie za dużych ilościach, w przeciwnym razie pewnie mogłabym się spotkać z interwencją).

Noclegi w Pradze:
Noclegi w Pradze są względnie tanie. Testowałam już chyba wszystkie opcje: pokoje w hostelach, łóżka w dormitoriach, apartamenty... Nigdy się nie rozczarowałam, choć raz spotkała mnie niespodzianka, kiedy okazało się, że hostel, w którym się zatrzymaliśmy, był kiedyś kaplicą / krematorium, a za oknem pokoju mamy porośnięte bluszczem groby, i to w odległości jakiegoś 1,5 metra od mojego łóżka... Mi się podobało, ale niektórzy pewnie mogliby mieć na ten temat odmienne zdanie ;)
Tym razem zatrzymaliśmy się w hostelu SG1, gdzie płaciliśmy 12 euro od osoby za łóżko (ceny podawane są tam w euro, nie w koronach, i przeliczane na miejscu według aktualnego kursu) w pokoju 10-osobowym bez śniadania. Rezerwację robiliśmy przez booking.com. Oczywiście są tańsze oferty, ale nie w tej lokalizacji - chyba nigdy nie byłam w tak świetnie położonym hostelu!

Ceny w Pradze:
Ceny w Pradze to kolejny temat, na który można napisać książkę. Potrafią wzrosnąć nawet ponaddwukrotnie w sklepie położonym na głównym trakcie turystycznym (gdzie za zestaw piwo + woda zapłaciliśmy 80 koron, podczas gdy w sklepie nieopodal ten sam zestaw kosztował mniej niż 40). Dlatego trudno mi podać jakąś standardową cenę butelki wody czy piwa, są one generalnie zbliżone do polskich, ale warto, będąc w samym centrum turystycznym, przejść na równoległą ulicę i tam zrobić zakupy - będzie dużo taniej.
Za obiady płaciliśmy zazwyczaj w azjatyckich knajpach ok. 40 koron za zupę i 100 koron za ryż / makaron z kurczakiem i warzywami (albo z krewetkami koktajlowymi).
Butelka wina w sklepie to koszt od 100 koron w górę (pewnie w marketach jest taniej).
Bilety do dzielnicy żydowskiej kosztują 300 (tańsza i moim zdaniem lepsza opcja, bez największej synagogi) lub 480 koron (z synagogą Staronovą, ale w tańszej opcji też są inne synagogi).
Muzeum Muchy to koszt 240 koron. Bilet za komplet atrakcji na Hradczanach to 350 koron (są też opcje zakupu biletu do poszczególnych zabytków, nie można jednak kupić biletu tylko na Złotą Uliczkę).

Praga na urodziny 18-19.07.2015

18.07.2015
Pragę odwiedzałam już wielokrotnie, ale od ostatniego wyjazdu miałam chyba 4-letnią przerwę, więc kiedy mój kolega podrzucił pomysł, żebyśmy wyskoczyli na weekend, od razu się zgodziłam - tym bardziej, że zbiegło się to w czasie z moimi urodzinami, więc miałam dzięki temu sama dla siebie fajny urodzinowy prezent. Nie miał to być wyjazd typowo na zwiedzanie, raczej weekendowy wypad, żeby się zrelaksować, nie napiszę więc szczególnie dużo o zabytkach, ale w razie czego służę w tej kwestii pomocą, bo wszystkie główne praskie atrakcje już kiedyś zaliczyłam.
Pierwotnie kupiłam bilety w obie strony na Polskiego Busa i plan zakładał, że spędzę w podróży noc z piątku na sobotę i z niedzieli na poniedziałek (w tamtą stronę musiałam dostać się pociągiem do Wrocławia i tam przesiąść w busa, z powrotem miałam jechać jednym ciągiem, od północy do 8 rano). Ostatecznie jednak Michał wziął samochód, więc wracałam z nim autem.
Bus przyjechał  na miejsce pół godziny przed czasem - do Pragi dotarłam o 5 rano (Michał pojechał tam dzień wcześniej). Zrobiliśmy jakieś mniej lub bardzej śniadaniowe zakupy i ruszyliśmy w stronę Hradczan, czyli wzgórza, na którym mieści się m.in. zamek, bazylika, katedra św. Wita i ogrody królewskie. Zabytki na Hradczanach otwarte są od  9 rano, ale chcieliśmy wejść tylko na Złotą Uliczkę.
Dojazd z dworca jest banalny - jest on tak blisko centrum, że w zasadzie można iść na piechotę. Ja po Pradze zazwyczaj poruszam się metrem, które składa się z 3 linii (A, B i C, oznaczone również kolorami jako żółta, zielona i czerwona). Linie krzyżują się każda z każdą, ich rozkład jest bardzo czytelny, a jednym z punktów przesiadkowych jest właśnie stacja Florenc znajdująca się przy samym dworcu autobusowym. Co prawda mieliśmy samochód, ale z uwagi na problemy z parkowaniem w centrum zostawiliśmy go w okolicy dworca i wsiedliśmy do metra (nasz hostel znajdował się przy samym Moście Karola, więc nie mieliśmy nawet co liczyć na darmowe miejsca parkingowe w okolicy). Bilety na metro są dość tanie, jednorazowy na pół godziny kosztuje 24 korony, są opcje dobowe i kilkudniowe. Biorąc po uwagę, że mieszkaliśy w centrum, jeździliśmy na biletach jednorazowych, bo inna opcja nam się nie kalkulowała (zaliczyliśmy raptem 3 przejazdy metrem przez cały pobyt). Wsiedliśmy w zieloną linię metra, wysiedliśmy na Malostranskiej i ruszyliśmy na Hradczany.
Złota Uliczka, czyli chyba najbardziej charakterystyczny praski zabytek, była kiedyś miejscem, w któym mieszkali w miniaturowych, kolorowych domkach rzemieślnicy. Niestety, w godzinach otwarcia nie da się na niej nic zobaczyć z powodu tłumów, jakie nią chodzą. Da się jednak na nią wejść przed otwarciem i tak właśnie zrobiliśmy, dzięki czemu spędziliśmy pół godziny, siedząc tam w ciszy i spokoju, bez innych turystów. Potem okrążyliśmy wzgórze i zeszliśmy na dół.
opustoszała Złota Uliczka
Przeszliśmy przez Most Karola, który o tej porze też był jeszcze względnie pusty. Sprzedawcy i portreciści dopiero się rozkładali, turyści odsypiali piątkowy wieczór, dzięki czemu choć trochę czuliśmy klimat tego miejsca. Poszliśmy spacerem przez stare miasto, zrobiliśmy zakupy piknikowe i usiedliśmy na wyspie (Strelecky ostrov, prowadzi do niej most Legii, znajdujący się obok Mostu Karola). Na wyspie jest park, jest świetny widok na Hradczany, Most Karola, Petrin.... Czego chcieć więcej ? ;)
wyspa na Wełtawie
I tak przesiedzieliśmy kilka godzin, później zrobiliśmy nowe zapasy i usiedliśmy sobie na trawie na wzgórzu Petrin (nie wjeżdżaliśmy na samą górę), a po jakimś czasie poszliśmy się zameldować w hostelu i trochę zdrzemnąć (po całonocnej podróży nie byłam najbardziej wypoczęta). Po drodze wsunęliśmy jeszcze bulion z jajkiem i pomidorami w azjatyckim barze.
Nasz hostel okazał się rewelacyjny - nie dość, że przy samym Moście Karola (tzn. jakieś 100 metrów od niego, przy ulicy Małostrańskiej, prowadzącej do mostu), w przepięknym budynku z wewnętrznym dziedzińcem, to jeszcze pokój, choć 10-osobowy, okazał się ogromny, jasny, przestronny, czysty i w ogóle się nie odczuwało, że mieszka w nim tyle osób, mimo że wszystkie łóżka były zajęte. Poza tym w hostelu jest wspólny pokój i kuchnia z małą kuchenką, lodówką, czajnikiem, darmową kawą i herbatą, w której można sobie przygotować jedzenie.
kuchnia hostelowa

nasz pokój

Po drzemce wybrałam się do okolicznej restauracji coś przekąsić. Wystarczy odejść trochę od głównej trasy turystycznej, a ceny stają się normalniejsze, a potrawy smaczniejsze. Nakladany hermelin (coś w rodzaju marynowanego camemberta) i kieliszek wina domowego (czeskie wino jest zaskakująco smaczne, a w każdym razie takie mam wrażenie, kiedy zamawiam je w tamtejszej gospodzie, bo pewnie koneserzy niekoniecznie by się ze mną zgodzili) dodały mi sił. Posiedziałam jeszcze chwilę w restauracji, później spotkałam się z parą, której odsprzedaliśmy bilety na autobus powrotny.
nakladany hermelin

Później poszłam po Michała i wybraliśmy się na kolację. Kiedy byłam w Pradze osiem lat wcześniej, na pomaturalnym wypadzie ze znajomymi, przypadkiem odkryliśmy świetną azjatycką restaurację. Nazywa się Moon i znajduje się przy ul. Hastalskiej. Wystrój jest dość obskurny. Miejsce nie ma swojej strony internetowej ani nawet strony na facebooku, nie ma o nim prawie żadnych wzmianek w internecie (chyba na jednej stronie wyskakuje jakakolwiek informacja), więc za każdym razem, kiedy jadę do Pragi, obawiam się, że Moon już został zlikwidowany. Ale nie; na szczęście trzyma się dzielnie, serwując świetne jedzenie w niskich cenach, w typowo czeskim, lekko kiczowatym wystroju (zawsze wybieram stolik na antresoli, przy akwarium, wśród ścian obitych boazerią). Zamówiłam zupę, której nazwy nie pamiętam, i makaron ryżowy z krewetkami - to był błąd. Rozmiar porcji mnie pokonał, nie byłam w stanie dokończyć posiłku i ledwo wytoczyłam się później na zewnątrz. Zdążyłam już zapomnieć, że porcje są tu spore.
A na trawienie najlepszy jest spacer. Przeszliśmy się więc wzdłuż rzeki, po dzielnicy żydowskiej i starym mieście, kończąc wieczór butelką wina na Starym Rynku (spożywanie alkoholu jest tu dozwolone, a przez starówkę regularnie przejeżdża śmieciarka i zbiera szkło).
19.07.2015
W niedzielę też nie mieliśmy szczególnie ambitnych planów. Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć ścianę Johna Lennona, znajdującą się niedaleko naszego hostelu (Velkopřevorské náměstí), której jeszcze nie widziałam. To mur, który po śmierci Lennona mieszkańcy zaczęli zapełniać jego podobiznami i tekstami piosenek Beatlesów, a który następnie przerodził się w "oazę wolności słowa" - miejsce, w którym prażanie za czasów komunizmu wypisywali różne myśli, hasła i cytaty o charakterze politycznym. Obecnie ściana zapełniona jest kolorowym graffiti, częściowo nawiązującym do Lennona czy pacyfizmu, a częściowo wyrażająca różne inne odczucia i emocje autorów.
ściana Lennona
Później poszliśmy na spacer do Josefova (dzielnicy żydowskiej), ale nie zdecydowaliśmy się na wstęp do zabytków - chociaż gorąco to polecam. Najstarszy i najlepiej zachowany cmentarz żydowski, wystawa, z której można się wiele dowiedzieć o żydowskich zwyczajach, ceremoniach i przedmiotach codziennego użytku, a także najbardziej chyba wzruszająca wystawa rysunków namalowanych przez dzieci w obozach koncentracyjnych... To trzeba zobaczyć. Byłam tam jednak już kilka razy, więc teraz postanowiłam odpuścić. Jednak bez zwiedzania "od środka" wyprawa do Josefova nie ma sensu - z zewnątrz dzielnica nie robi absolutnie żadnego wrażenia, do krakowskiego Kazimierza nawet się nie umywa, jest pozbawiona klimatu.
Później wybraliśmy się w okolice Wyszehradu, gdzie przed wyjazdem wynalazłam przez internet ponoć dobrą azjatycką knajpę. Wiem, że pewnie zaraz posypią się na mnie gromy, że dlaczego w Pradze nie chodzę do czeskich restauracji, tylko jem w azjatyckich barach... Spróbuję się jednak wytłumaczyć. W Pradze byłam, wliczając jednodniowe wycieczki, około dziesięciu razy. W Czechach - kilkadziesiąt. Przetestowałam już chyba wszystkie tradycyjne przysmaki czeskiej kuchni, włącznie z tradycyjną wieczerzą wigilijną, którą kiedyś przygotował nam zaprzyjaźniony właściciel gospody w małej miejscowości w górach kiedy spędzaliśmy tam święta. Czeskie jedzenie lubię, chociaż jest ono dość ciężkie. Jednak prawdziwe czeskie jedzenie w centrum Pragi po pierwsze trudno znaleźć (a nie mam ochoty siedzieć w restauracji, w której menu jest tylko po angielsku, a ceny są pięciokrotnie wyższe niż na obrzeżach miasta). Poza tym azjatyckie jedzenie w Czechach jest czymś, po co sięgam z prawdziwą przyjemnością. U naszych sąsiadów mieszka bowiem wielu imigrantów z Azji (z moich obserwacji wynika, że chyba najwięcej jest Koreańczyków, ale widzę cały przekrój). Obecnie większośc sklepów spożywczych jest prowadzona właśnie przez nich. Ale to nie wszystko - Azjaci w Pradze otwierają własne knajpy, a niektóre z nich są naprawdę niezłe! Jeśli w Polsce mam ochotę na azjatyckie jedzenie, mam do wyboru albo tani bar z jedzeniem na wynos typu "chiński kubek", który z Chinami nie ma nic wspólnego, albo drogą restaurację tajską lub sushi. Tutaj jest inaczej: można zjeść w taniej restauracji coś tajskiego, koreańskiego czy chińskiego, a nawet sushi. I to jedzenie rzeczywiście smakuje tak, jak smakować powinno. Oczywiście nie wszędzie. Wiadomo, że bycie np. Koreańczykiem nie oznacza, że jest się świetnym kucharzem przyrządzającym koreańskie dania, więc zdarzają się też niewypały, jednak łatwiej znaleźć tu dobre azjatyckie jedzenie niż w Polsce.
W każdym razie knajpa, którą znalazłam, specjalizuje się w kuchni tajskiej (choć w menu jest też sushi), dziewczyna, która nas obsługiwała, była moim zdaniem Tajką, więc chyba stąd specjalizacja ;) Restauracja nazywa się Thanh Tam (Na Slupi 142/5, Nové Město, Praha 2), jest dość niepozorna, ale jedzenie jest naprawdę dobre - chyba nawet lepsze niż w Moon. Zupa Tom Yum Kung za 35 koron (a w środku nawet załapałam się na krewetki) czy Pad Thai z kurczakiem za 100 koron - w Polsce za taką cenę nie dostaniemy nic zbliżonej jakości, a w każdym razie ja nie kojarzę takiego miejsca (jeśli ktoś takie zna, błagam o namiary). Tu znowu porcje okazały się spore, więc po posiłku położyliśmy się na trawie w okolicznym parku. 
menu restauracji sporządzone w międzynarodowym języku obrazkowym ;)
pad thai - wiem, że powinien być z limonką i jedzony pałeczkami, ale i tak w smaku wymiatał
Później poszliśmy spacerem na Wyszehrad (drugie, obok Hradczan, wzgórze zamkowe w Pradze, które również było siedzibą władców). Po drodze zahaczyliśmy o kilka sklepów, bo obiecałam przywieźć do Polski lentilki, Tatranki, żelki Jojo i oczywiście Kofolę, która była głównym zamówieniem :)
Z Wyszehradu złapaliśmy metro, którym podjechaliśmy na Florenc po samochód. Spakowaliśmy do niego nasze rzeczy i jeszcze trochę pokręciliśmy się po okolicy. Początkowo chciałam wybrać się do Muzeum Alfonsa Muchy, ale cena biletu trochę mnie zmroziła (240 koron, a  w muzeum nie ma nic wyjątkowego - co więcej, pierwszą salę można obejrzeć za darmo z hallu, poza tym wydaje mi sie, że już tu kiedyś byłam). Poszłam więc tylko do muealnego sklepiku po drobiazgi z grafikami Muchy. Nie lubię kupować pamiątek z wakacji, ale te gadżety chiałam mieć tak czy inaczej, więc zrobiłam wyjątek od swojej zasady niekupowania suwenirów ;)
Potem pojechaliśmy na Žižkov zjeść jakąś kolację przed wyjazdem. Tym razem chcieliśmy zamówić ser smażony z sosem tatarskim, żeby zakończyć pobyt czeskim akcentem. Jak na złość, nie mogliśmy znaleźć żadnej knajpy, która by nam odpowiadała, więc ostatecznie usiedliśmy dla odmiany w azjatyckiej restauracji. W menu był jednak ser smażony ;) (na który ostatecznie się nie skusiliśmy) Tym razem jedzenie mnie rozczarowało - kurczak z warzywami po tajsku okazał się być kurczakiem z warzywami zalanym dużą ilością sosu sojowego... Albo wiem o tajskiej kuchni mniej niż myślałam, albo coś tu poszło nie tak. 
W każdym razie zjedliśmy to, co zamówiliśmy, popiliśmy jaśminową herbatą i pojechaliśmy po raz kolejny na Florenc, gdzie byliśmy umówieni z pasażerami z blabla car - Hindusami, żeby utrzymać się w azjatyckim klimacie :) Jeden był z Mumbaju, a drugi z Delhi i robili jakiś staż w Poznaniu, a weekendy spędzali na wycieczkach. Trochę się przerazili, kiedy powiedzieliśmy im, że według ostrzeżeń synoptyków po drodze może nas złapać huragan lub trąba powietrzna (chyba nie tego się spodziewali w Europie Środkowej). Na szczęście okazało się, że burze przeszły przed nami i poza kilkoma większymi konarami lub złamanymi drzewami leżącymi wzdłuż jezdni dorga powrotna minęła bez przeszkód.
Podsumowując, wyjazd należał do udanych, choć Praga w moim odczuciu straciła swój czar i klimat, który mnie do niej przyciągał. Może to częściowo kwestia szczytu sezonu i natłoku turystów, ale wydaje mi się, że nie tylko. Z centrum miasta zrobiła się turystyczna makieta z drogimi i bezpłciowymi restauracjami, sklepami z absyntem w kosmicznych cenach i pamiątkami dla turystów nie mającymi nic wspólnego z Pragą. Żeby było jasne: bawiłam się bardzo dobrze, spędziłam miło czas, relaksując się w klimatycznych parkach czy na wyspie, ale to miasto nie jest już takie, jak je zapamiętałam. I choć pewnie jeszcze tu przyjadę, to już nie w szczycie sezonu i nie będę czekać na ten wyjazd z takim utęsknieniem jak zazwyczaj. Może nawet ominę Pragę i pojadę np. na Morawy, w każdym razie gdzieś, gdzie jest więcej Czechów niż turystów...

niedziela, 5 lipca 2015

Londyn - informacje praktyczne

Bilety
Bilety lotnicze do Londynu kupowałyśmy w Wizzairze. Leciałyśmy z małym bagażem podręcznym (duża torebka idealnie pasuje), na weekend w zupełności to wystarcza. Wizzair lata na Luton, stamtąd trzeba liczyć troszkę ponad godzinę autobusem do centrum.
Jeśli chodzi o bilety z lotniska do miasta, jechałyśmy easybusem. Jeśli kupuje się bilety z odpowiednim wyprzedzeniem, można znaleźć sensowne oferty. My płaciłyśmy ok. 14 funtów w obie strony, czyli raczej standardowo. Na stronie easybusa znajduje się rozpiska przystanków, warto sprawdzić, skąd ma się najbliżej do hotelu. Ostatnia stacja, czyli Victoria, wcale nie musi być najkorzystniejsza.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej w Londynie, za wiele nie powiem, bo się nią nie poruszałam (tzn. wiem z forów, że lepiej i taniej wykupić kartę Oyster, ale na pewno na innych blogach / forach znajdziecie dokładniejsze informacje w tym temacie).

Jedzenie
Brytyjskie jedzenie nie jest raczej jakoś szczególnie cenione, więc nie miałam specjalnej ochoty przetestowa niczego z tamtejszej kuchni (frytek nie lubię, więc ich standardowe fish & chips odpada). Natomiast z uwagi na fakt, że w Londynie żyje wielu imigrantów, można zjeść naprawdę dobre jedzenie z innych krajów (ja testowałam chińskie, libańskie i indyjskie). 
Restauracje do najtańszych nie należą, ale łatwo znaleźć jakiś fajny street food (zwłaszcza w sezonie letnim). Poza tym w marketach jest duży wybór kanapek, sałatek i podobnych dań (ja w Tesco kupiłam przepyszny hummus z tapenadą z oliwek i słonecznikiem).
Czytałam wcześniej na forach o knajpach typu all you can eat, głównie chińskich. Na pewno jest to jakieś rozwiązanie, ale mi nieszczególnie zasmakowało. Niestety w takich miejscach ilość często zastępuje jakość (podobne doświadczenia mam z takich restauracji w Dublinie), ale na pewno można się najeść. Napoje są zazwyczaj dodatkowo płatne.

Ceny
Londyn na pewno nie jest najtańszym miastem, ale nie trzeba tam przepłacać.
Większość atrakcji jest darmowa. Przez atrakcje rozumiem muzea, galerie sztuki, parki czy po prostu chodzenie po mieście - to ostatnie zawsze jest darmowe ;) Można oczywiście wydać 20 funtów, a nawet więcej, na przejażdżkę London Eye, Muzeum Figur Woskowych czy wejście do Pałacu Buckingham, ale na szczęście to nie mój dylemat, bo żadna z tych opcji mnie jakoś nie pociągała.
We wszystkich miejsca, które odwiedziłyśmy, wstęp był bezpłatny.
Nocleg to spory wydatek - nasz hostel, Smart Russel Square, kosztował ok. 24 funty za noc od osoby, a była to jedna z najtańszych opcji w satysfakcjonującej nas lokalizacji. Warunki przy tym nie zwalały z nóg, w pokojach duszno, łóżka krótkie, brak ręczników, płatne szafki.... Na szczęście w łazienkach czysto i śniadanie w cenie. Pewnie aż tak bym nie narzekała, gdyby nie to, że trafiłyśmy na naprawdę gorący weekend, więc zaduch w pokoju się potęgował.
 W restauracji trzeba pamiętać, że zazwyczaj do rachunku jest doliczane 10-12,5 % podatku. Chińska knajpa kosztowała 9 funtów + podatek, tagine w libańskiej podobnie, dosa z sałątką na straganie 5 (i nie było podatku ;) ). 
Woda w sklepie to ok. 70 pensów za małą butelkę, wino zaczyna się od 5 funtów, sałatki i dania na wynos typu hummus zaczynają się od 2 funtów (czasem trafiają się tańsze).
Pocztówka ze znaczkiem to 1,90 funta.
Ale za to ciuchy w sklepach bywają dużo tańsze. Ja przywiozłam sandały karrimora, które upatrzyłam wcześniej przez internet, za 15 funtów.
Podsumowując - jeśli się wydaje rozsądnie, można zwiedzić Londyn i nie zbankrutować ;)

Londyn 26-28.06.2015

26.06
W związku z tym, że z okazji 11. urodzin WizzAira pojawiła się promocja na bilety lotnicze, postanowiłyśmy z koleżankami wybrać się na weekend do Londynu.
Oferta przelotów z Poznania do Londynu jest o tyle korzystna, że miałyśmy wylot w piątek o 19:40, a lot powrotny w niedzielę o 21:15, więc nie musiałyśmy brać wolnego i mogłyśmy cały weekend spędzić na miejscu, co jest dość dużą zaletą w przypadku, gdy jednak ma się limitowany czas urlopu.
Kupiłyśmy wcześniej bilety na easybusa, żeby po lądowaniu nie tracić czasu na szukanie transportu do centrum. Początkowo wydawało mi się, że kupując bilety na autobus, który odjeżdżał 45 minut po naszym lądowaniu mamy duży zapas czasu (zakładając oczywiście, że lot nie będzie opóźniony), ale mimo że nie miałyśmy ze sobą żadnego bagażu i nie musiałyśmy czekać na jego odbiór, byłyśmy w autobusie tylko 5 minut przed odjazdem. Przejazd z Luton do Londynu zajął nam ponad godzinę, okazało się też, że z uwagi na kończący się właśnie koncert The Who w Hyde Parku i zaknięte z tego powodu ulice kierowca nie jest w stanie podjechać bezpośrednio na przystanek i wysadził nas trochę dalej. Na szczęście miałyśmy mapę, więc i tak bez problemu dotarłyśmy do hostelu (Smart Russel Square Hostel).
A w hostelu zaczęły się schody... Najpierw okazało się, że nie mamy 3 łóżek w jednym pokoju, tylko jedna z nas musi spać osobno (robiłam co prawda 2 osobne rezerwacje przez booking.com, ale specjalnie pisałam maila do hostelu i prosiłam, żeby wszystkie osoby miały łóżka w jednym dormie). Po chwili okazało się, że nie tylko śpię osobno, ale na dodatek po pierwszej nocy będę musiała zmienić pokój, bo w żadnym pokoju nie ma wolnego łóżka na 2 noce (i nie ma znaczenia fakt, że rezerwacja była robiona ponad miesiąc temu). Ostatecznie w ramach rekompensaty dostałam sporą zniżkę i wylądowałam w pokoju 6-osobowym (rezerwacja była robiona na pokój 9-osobowy). Niestety, nie była to ostatnia niespodzianka - chwilę później weszłyśmy do pokoi i poczułyśmy, że będzie się tu ciężko spało. Był to najbardziej duszny pokój, w jakim miałam okazję się zatrzymać, a spałam naprawdę w różnych miejscach i różnych warunkach. Ale przynajmniej lokalizacja była naprawdę niezła, przy samym British Museum.
27.06
Po śniadaniu w hostelu (tosty z dżemem, płatki, kawa, herbata) zaczęłyśmy zwiedzanie.
Nie miałyśmy jakiegoś szczególnego parcia, żeby zobaczyć wszystkie najpopularniejsze atrakcje; z góry uznałyśmy, że nie bawi nas ani przejażdżka London Eye, ani Muzeum Figur Woskowych i że zamiast tego wolimy powłóczyć się po mieście, zobaczyć to, co naprawdę nas interesuje, posiedzieć w parku i powygrzewać się na słońcu.
Najpierw wpadłyśmy do British Museum, ale tylko na chwilę, żeby obejrzeć wystawę mumii egipskich. Londyn jest znany ze świetnych muzeów i galerii, a wszystkie (za wyjątkiem tych komercyjnych) są darmowe. Londyńskie mumie kiedyś nawet przywieziono do Poznania, ale było to kilkanaście lat temu, więc chciałam je zobaczyć raz jeszcze.  Wystawa na pewno nie rozczarowuje; zarówno ilość, jak i jakość eksponatów robi wrażenie.
śmierć na koniku polnym w British Museum, czyli zrozumieć sztukę...
Później skierowałyśmy się do Photographer's Gallery na Ramillies St., po drodze zahaczając jeszcze o must see Londynu, czyli Primarka, New Looka i SportsDirect ;)
Photographer's Gallery to, jak sama nazwa wskazuje, galeria fotografii. Znajduje się na Soho, ekspozycja jest całkiem interesująca. Jeżeli ktoś, podobnie jak ja, woli fotografię i sztukę współczesną od bardziej "wiekowych" wystaw (mumie są wyjątkiem!), powinien tu wpaść. Budynek galerii ma kilka pięter, na każdym z nich umieszczona jest inna wystawa - zainteresowanych odsyłam na ich stronę. My trafiłyśmy tu po przeczytaniu artykułu na stronie lonely planet na temat najciekawszych miejsc w Londynie. Jako że lonely planet to biblia prawie każdego europejskiego turysty, spodziewałam się tłumów na miejscu, ale o dziwo było dość pusto i można było w spokoju obejrzeć fotografie.
wystawa o poziomie służby zdrowia w Wenezueli
Na lunch zdecydowałyśmy się pójść do polecanej na forach turystycznych restauracji Mr Wu na Wardour St., czyli azjatyckiej knajpy w formule all you can eat. Rzeczywiście jedzenia dużo i bez limitu, ale smakowo absolutnie nie powalało. Wybór niby ciekawy, bo oprócz standardowego ryżu, mięs i sosów były i smażone wodorosty, i curry wegetariańskie, i jakieś krewetki (oraz, nie wiedzieć czemu, paella z kurczakiem i owocami morza), ale jakość pozostawiała wiele do życzenia. Następnym razem za tych 10 funtów wolałabym pójść gdzieś indziej, dostać być może trochę mniej, ale smaczniej. A na dodatek razem z nami jadł około trzydzieściorga dzieciaków z jakiegoś obozu letniego z Japonii, więc posiłek absolutnie nie przebiegał w ciszy i spokoju. W każdym razie nabrałyśmy sił na dalsze zwiedzanie czy też raczej włóczenie się po centrum.
Chciałyśmy dostać się w pobliże London Eye, bo wskutek dziwnego oznaczenia na mapie uzbdurałyśmy sobie, że tam mieści się Saatchi (to znaczy ja sobie ubzdurałam, a reszta nie wyprowadzała mnie z błędu). Po drodze natknęłyśmy się jeszcze na m&m's world, więc oczywiście weszłyśmy do środka (mimo że wcześniej podśmiewałysmy się z tego "zabytku"). Muszę przyznać, że to miejsce to marketingowe mistrzostwo! Jest tu wszystko z logo m&m's - od dziecięcych śpioszków, przez piżamy po kubki, budziki i inne gadżety, a do tego wielkie tuby z cukierkami, aby każdy mógł wybrać swój ulubiony rodzaj i kolor. Głupia sprawa, ale spędziłyśmy tu więcej czasu niż w British Museum.
tuby z m&m'sami

Po wyjściu natknęłyśmy się na paradę zorganizowaną z okazji wyroku Sądu Najwyższego USA w sprawie małżeństw jednopłciowych. W ogóle można było odnieść wrażenie, że cały Londyn świętuje - tęczowe flagi były wszędzie, począwszy od witryny Starbucksa aż po maszty budynków (Starbucks rozdawał nawet baloniki z tęczą). Nie wiem, jak wyglądała w tym czasie Warszawa, ale podejrzewam, że nie aż tak kolorowo.
Odpoczęłyśmy trochę w Whitehall Gardens i przeszłyśmy na drugą stronę Tamizy, oglądając z mostu London Eye, Big Bena i panoramę miasta. Miałyśmy szczęście, bo pogoda była przepiękna, świeciło słońce i - o dziwo - przez cały dzień nie padał deszcz (w niedzielę Londyn ujawnił jednak pod tym względem swoje prawdziwe oblicze). Po odkryciu, że Saatchi znajduje się w trochę innym miejscu, mogłyśmy się więc pójść poopalać w kolejnym parku, tym razem Bernie Spain Gardens.
London Eye & Big Ben
Kiedy zgłodniałyśmy, cofnęłyśmy się w stronęmostu Waterloo, bo w okolicy były rozstawione stragany i sprzedawali z nich potrawy z różnych stron świata (w tym polskie piwo i kiełbasę, ale się nie skusiłyśmy ;) ). Ja zjadłam całkiem niezłą dosę z farszem warzywnym i sałatką z ciecierzycy.

niezłe jedzenie na świeżym powietrzu
Później spacerem wróciłyśmy do hostelu, odświeżyłyśmy się i ruszyłyśmy w stronę Camden Lock. Camden Lock to coś w stylu targu w Camden Town, są tam sklepiki i stoiska z różnymi rzeczami, w tym z jedzeniem. Odbywają się tam też różne wydarzenia artystyczne. Wieczorem to wszystko jest zamknięte, ale otwierają się puby. Trochę żałuję, że nie dotarłyśmy na Camden Lock w ciągu dnia, ale przyjechałyśy tylko na 2 dni, więc miałyśmy trochę ograniczone możliwości.
28.06
Po śniadaniu spakowałyśmy rzeczy i wymeldowałyśmy się z hostelu (przyjechałyśmy z małym bagażem podręcznym, czyli tylko z torebkami, więc nie było większego problemu z noszeniem wszystkiego ze sobą).
Autobus na lotnisko miałyśmy dopiero przed 19, więc czekał nas cały dzień w Londynie. Co prawda pogoda była rano nie najlepsza (przez jakieś 2 godziny padało), ale później zrobiło się ciepło i słonecznie, więc nawet można było usiąść na trawie w parku.
Najpierw poszłyśmy przez Chinatown i Green Park do Pałacu Buckingham. Chciałyśmy tylko rzucić na niego okiem z zewnątrz, specjalnie dotarłyśmy tam po zmianie warty, żeby ominąć tłumy. Trafiłyśmy jednak na jakiś przemarsz wartowników z orkiestrą, więc tłum był spory. A atrakcja moim zdaniem średnia (zwłaszcza że większość osób niewiele widziała, bo nie stojąc w pierwszych rzędach ciężko było cokolwiek dojrzeć).
wejście do Chinatown
rzeźba z lodu, homarów, kawioru i kapeluszy w nienachalny sposób podkreśla klasę restauracji ;)

Stamtąd poszłyśmy do Saatchiego (galerii sztuki współczesnej). Po drodze złapał nas deszcz i zatrzymałyśmy się w kawiarni. Chciałam zamówić herbatę z cytryną, ale kelnerka dziwnie na mnie spojrzała i powiedziała, że cytryny nie ma, więc musiałam wypić z mlekiem. Lubię to połączenie, ale uważam, że herbata + cytryna jest nie do pobicia, więc na Wyspach wiele tracą.
Kiedy się rozpogodziło, poszłyśmy dalej. Saatchi znajduje się w parku, ale wchodzi się do niego od strony King's Road przez coś w stylu niezadaszonego pasażu handlowego, z restauracjami na dziedzińcu, więc nie jest łatwo tam trafić.
Ekspozycja w pierwszej sali spowodowała, że myślałam, że mi się tam nie spodoba - całe pomieszczenie zajmowała instalacja składająca się z góry niebieskich worków na śmieci. Na szczęście dalej było zdecydowanie lepiej. Największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa "dead: a celebration of mortality", której przekaz był zdecydowanie bardziej czytelny niż worków na śmieci ;)
Saatchi
Później zjadłyśmy obiad w libańskiej restauracji Comptoir na dziedzińcu. Jedzenie bardzo smaczne (ja miałam tagine z jagnięciny w pomidorach z ryżem, polecam), ale porcje niezbyt duże, zwłaszcza w stosunku do cen.
obiad w Comptoir
Później ruszyłyśmy w stronę Hyde Parku, bo miałyśmy bilety na busa kupione z przystanku Marble Arch koło parku właśnie. Park ogromny, biegały po nim wiewiórki i w ogóle nie bały się ludzi, jadły im z ręki. Trochę odpoczęłyśmy na trawie, a później namierzyłyśmy przystanek autobusowy.
obowiązkowe zdjęcie wiewiórki w Hyde Parku
Przy Marble Arch jest kilkustanowiskowy przystanek autobusowy, ale nie byłyśmy pewne, czy to tu, bo nie mogłyśmy znaleźć żadnej informacji, że easybus stąd odjeżdża. Spytałyśmy jednak stojącego obok sprzedawcę biletów i powiedział, że to tu, trzecie stanowisko licząc od strony łuku (wyjaśniam, gdyby ktoś miał podobny problem). Zrobiłyśmy więc jeszcze zakupy spożywcze na drogę, wsiadłyśmy do autobusu i pojechałyśmy na lotnisko, gdzie po raz pierwszy zdarzyło mi trafić na kontrolę antynarkotykową z wytresowanym w tym celu psem. Na szczęście nie wzbudziłyśmy jego podejrzeń i bez problemów dotarłyśmy do domu :)

wtorek, 5 maja 2015

Kambodża - informacje praktyczne

Poniżej zamieszczam garść informacji praktycznych. Część z nich mogła się w jakiś sposób przewinąć przez poprzednie posty, ale postaram się tu wszystko usystematyzować.

Trasa
nasza trasa: Bangkok - Siem Reap - Phnom Penh - Kampot (+ Kep) - Koh Rong Samloem - Bangkok
trasa naszej podróży
Wybór tras w Kambodży nie jest zbyt duży z uwagi na ciągle obecne w wielu miejscach miny. Można się gdzieś zatrzymać na dłużej, ale poza odwiedzonymi przez nas miejscami pozostaje tak naprawdę droga do Battambang i droga na wschód przez Kratie.
Ktoś może stwierdzić, że jak na dwa i pół tygodnia przejechanie ponad 1600 kilometrów to trochę za dużo i że mogliśmy siedzieć dłużej w jednym miejscu. Z jednej strony się zgodzę, bo sama nie lubię wycieczek typu "Europa w tydzień", ale z drugiej na naszą obronę powiem, że wynikało to z dwóch kwestii: po pierwsze, bilety do Bangkoku były tańsze niż do Phnom Penh (a poza tym i tak chcieliśmy się przejechać pociągiem do Aranyaprathet, bo słyszeliśmy, że to bardzo malownicza trasa), a  po drugie, zależało nam bardzo na tym, żeby zobaczyć świątynie Angkoru i żeby pojechać na kambodżańską wyspę. Więc krócej się nie dało :) Poza tym prawie 700 kilometrów z Sihanoukville do Bangkoku przejechaliśmy na koniec w jeden dzień, podobnie jak na początku 400 kilometrów z Bangkoku do Siem Reap. Tym sposobem, mimo że w międzyczasie sporo się przemieszczaliśmy, nie były to szczególnie długie i męczące odcinki (chociaż, jak już pisałam, przejazdy zajmowały więcej czasu niż by się mogło wydawać, oceniając po odległościach).
Ja w każdym razie taką trasę polecam. Gdybym miała więcej czasu, nic bym już chyba do niej nie dodawała (może jeszcze Battambang, jeśli akurat pływałyby tam łodzie), tylko została dłużej w poszczególnych miejscach. Ale też nie skróciłabym pobytu w żadnym z tych miejsc kosztem innego.

Waluta
Jakkolwiek oficjalną walutą w Kambodży jest riel, w praktyce wszędzie płaci się w dolarach. Przelicznik jest dość prosty: 1 dolar to 4000 rieli. Nie używa się centów, w obiegu brak też jakichkolwiek monet, więc jeśli reszta wynosi mniej niż dolara, wydają ją w rielach. Trzeba tylko uważać na dwie rzeczy: po pierwsze, banknoty dolarowe nie mogą być pogniecione, podarte, przetarte itp., bo nikt ich nie przyjmie. Zasada ta nie odnosi się to rieli, te zazwyczaj dostawaliśmy dość pogniecione. Po drugie, nie są akceptowane "stare" dolary. Nie wiem, od kiedy dolar jest stary, my dostaliśmy w sklepie pięciodolarówkę z 1986 roku i trochę się namęczyliśmy, żeby ją wydać. W końcu przyjęli ją od nas w kasie na Polach Śmierci. Jest to o tyle dziwne, że te starsze banknoty co prawda wyglądają trochę inaczej, ale w USA nadal są oficjalnym środkiem płatniczym. Jeśli więc ktoś daje nam podarty, podejrzanie stary lub odmiennie wyglądający banknot, należy poprosić o wymianę na inny. A gdy tego nie dostrzeżemy i nie uda nam się nigdzie zapłacić "trefnymi" dolarami, pozostaje wizyta w banku, gdzie za drobną prowizją można ponoć wymienić takie banknoty.

Jedzenie
Jedzenie w Kambodży jest smaczne, podobne do tajskiego, ale jednak są pewne różnice. Podstawowa to pieczywo, które w Tajlandii nie występuje (za wyjątkiem tostów z 7 eleven i mocno turystycznych restauracji), a w Kambodży pojawia się w dwóch postaciach: bagietek i smażonych w głębokim tłuszczu bułeczek. O ile bagietek nie testowaliśmy, o tyle bułeczki wśród reszty ekipy robiły furorę (ja pozostałam przy ryżu). Trzecią postacią wypieków są słodkie rurki, bez kremu w środku, ale za to o smaku kokosowym. Sprzedają je, podobnie jak smażone bułeczki, głównie na straganach.
Na śniadanie, oprócz bułeczek, popularna jest zupa - aromatyczny wywar z kolendrą, inną zieleniną, makaronem chińskim lub ryżowym i ewentualnie mięsem. Można też zjeść bagietkę, pokrojony w kwadraciki pudding ryżowy z kokosem lub - również pokrojony w kwadraty - budyń kokosowy. Oczywiście w knajpach turystycznych są też naleśniki, musli z owocami czy british breakfast, ale mówię o menu na targach i ulicznych wózkach.
Do picia najbardziej popularna jest kawa, zwykła lub mrożona. Kawa mrożona sprzedawana jest w dużych plastikowych kubkach, składa się ze słodzonego skonsensowanego mleka, małej porcji kosmicznie mocnego naparu kawowego i dużej ilości kruszonego lodu. Nie lubię kawy, nie piję słodkich napojów, ale to jest naprawdę smaczne! Kubek z kawą wkładany jest w specjalną małą reklamówkę, żeby można było powiesić go na kierownicy skutera (albo po prostu trzymać za to w ręce). Poza tym oczywiście słaba zielona jaśminowa herbata w dzbankach, serwowana z lodem, która świetnie gasi pragnienie w upały. Szukajcie barów, gdzie czajnik z taką herbatą stoi już na stole - w takich miejscach nie trzeba za nią płacić. Poza tym można dostać sok z trzciny cukrowej, dla mnie trochę za słodki, a także shake'i owocowe czy sok ze świeżych pomarańczy. Shake'i i świeże soki są tu mniej popularne niż w Tajlandii, ale można je dostać. Dzieciaki piją też słodki sztuczny syrop z kruszonym lodem, ale nie wygląda to zbyt apetycznie.
Jeśli chodzi o dania obiadowe czy kolacyjne, wybór jest spory. Na wybrzeżu popularne są owoce morza, zwłaszcza kalmary i krewetki, serwowane zazwyczaj z makaronem lub ryżem. W Kep furorę robią kraby, ale najlepiej jeść je na targu, a nie w restauracji (szczegółowa instrukcja, jak kupować kraby, znajduje się w poście na temat Kampot). Poza tym na wybrzeżu i nad jeziorem Tonle Sap można dostać smaczne ryby. Podobnie jak w Tajlandii, wszędzie jest ryż i makaron z mięsem lub warzywami (owoce morza, jak już pisałam, raczej tylko na wybrzeżu). Tradycyjna khmerska potrawa to amok - aromatyczne curry na mleku kokosowym z trawą cytrynową, przyprawami, zieleniną (ichnia odmiana jarmużu, nazywane z angielska kale), z dodatkiem mięsa, ryby lub owoców morza, serwowane z  ryżem. Jeśli chodzi o dania wegetariańskie, najbardziej popularna jest tu chyba smażona morning glory (zwana też szpinakiem wodnym) z chilli. Jest też ryż z ananasem i nerkowcami czy z imbirem i cebulą. W kuchni khmerskiej, podobnie jak w tajskiej, nie używa się sera i produktów mlecznych. Rzadko spotykane są też ziemniaki, głównie z uwagi na ich cenę.
Specyfikiem khmerskim są smażone insekty. Jakkolwiek można je spotkać też w Tajlandii, tradycyjnie jada się je przede wszystkim tutaj. Są całkiem smaczne, no i zdrowe - mają dużo białka ;) Inne charakterystyczne dania to smażone żaby w panierce (pycha!), węże (ich nie próbowaliśmy), trudna do zdobycia i osiągająca kosmiczne ceny krew kobry królewskiej (tej nawet nie widzieliśmy, tylko o niej słyszeliśmy) czy balut - czyli jajko z małym kurczaczkiem lub kaczuszką w środku. Ponoć działa jak afrodyzjak, ale smakiem nie powala. Chociaż smak jeszcze jest znośny, gorsza jest gumiasta konsystencja.

Słodycze: w kuchni khmerskiej słodycze jako takie raczej nie występują, można je kupić w sklepach, ale są to głównie produky importowane, najbardziej rozpowszechnione są ciasteczka oreo (również z nadzieniem truskawkowym). Khmerskie desery to wspomniany już pudding ryżowy z kokosem, czasem posypany dodatkowo sezamem, słodkie rurki kokosowe czy deser z mleka kokosowego, jajek, cukru, lodu i czegoś jeszcze, serwowany w miseczkach i całkiem dobry.
Na deser można oczywiście zjeść też owoce. Nam najbardziej smakowały małe banany, które mają dużo bardziej intensywny smak niż te, które można kupić w Europie. Jest też mango, papaja, ananas, jackfruit. Można je kupić albo w całości na targu, albo też od razu poprosić o pokrojenie na porcje. Zazwyczaj nie trzeba nawet prosić - sprzedawcy często sami je kroją, pakują do plastikowej torebki i dodają patyczki do szaszłyków, żeby wygodniej się jadło i żeby nie pobrudzić rąk. Osobnym tematem są owoce podone do liczi. Jedliśmy rambutany (coś jak duże liczi w zielono-czerwonej skórce z miękkimi kolcami) i longany (małe liczi z pestką w brązowawej skórce). Nie trafiliśmy niestety na mangostany, które zapamiętałam z Tajlandii, ale może to jeszcze nie był sezon. Niedojrzałe mango i papaja są z kolei używane jako warzywo i dodawane do sałatek. Można też spotkać się z tym, że sprzedawcy do mniej dojrzałego mango podają torebeczkę z mieszanką chyba chilli, soli i cukru, żeby w tym maczać owoce.
Alkohol nie jest raczej powodem, dla którego smakosze przyjeżdżają do Kambodży ;) Mamy tu miejscowe piwo, chyba 4 rodzaje: Angkor, Anchor, Cambodia i ciemne Black Panther. Piwo sprzedawane jest w małych puszkach. Jest też wino ryżowe, trzeba tylko uważać, bo z winem nie ma ono nic wspólnego. To po prostu fermentowany napój z ryżu, który może mieć nawet 55% (a w każdym razie taki najmocniejszy znaleźliśmy). Znacznie lepsze jest wino z żeń-szenia, które również mocą bardziej przypomina wino. Whisky Mekong smakuje całkiem nieźle, ale znowu: z whisky niewiele ma to wspólnego. Najbardziej smakował nam importowany z któregoś z krajów azjatyckich likier sprzedawany w zielonkawych butelkach, znaleźliśmy wersję cytrusową i wiśniową. Na wyspie kupiliśmy też bimber owocowy sprzedawany z baniaka, dało się go wypić. Można oczywiście kupić importowane alkohole, zwłaszcza w turystycznych miejscowościach wybór jest spory, ale ceny zniechęcają, często są wyższe niż w Polsce (zwłaszcza wino).
sklepik przy postoju autobusu
smażone robaki
 Noclegi
Wybór noclegów w miejscowościach turystycznych jest spory, nie trzeba ich rezerwować z wyprzedzeniem. My akurat to zrobiliśmy, ale wynikało to głównie z faktu, że i tak mieliśmy z góry zaplanowaną trasę, więc wiedzieliśmy gdzie ile czasu zostaniemy. Polecam ewentualnie robić wcześniejsze rezerwacje na wybrzeżu, bo w najfajniejszych ośrodkach miejsca szybko się kończą.
Rezerwacje robiliśmy przez booking.com, pod Siem Reap rezerwowaliśmy bezpośrednio przez stronę ośrodka. Wybieraliśmy tańsze miejsca, ale standard zawsze był niezły. Trzeba się tylko liczyć z mrówkami, gekonami i zazwyczaj brakiem ciepłej wody (ale nawet jak ją mieliśmy, i tak kąpaliśmy się w zimnej z uwagi na temperatury).
Pod Siem Reap spaliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse, za pokój z czterema łóżkami, wentylatorem i łazienką płaciliśmy 9 dolarów za noc za całą trójkę. W Phnom Penh zatrzymaliśmy się w Dolphin Hostel (w internecie jako Dolphin, na szyldzie jako Dolphine), zarezerwowaliśmy 3 łóżka w pokoju 4-osobowym z klimatyzacją i łazienką. Pokój w dobrym standardzie, niestety na 3. piętrze i bez okna, ale za to czwarte łóżko było wolne, więc mieliśmy całe dormitorium dla siebie. Cena - 6 dolarów od osoby za noc. W Kampot zarezerwowaliśmy drewniany bungalow w Samon Village za niecałe 10 dolarów za noc (za wszystkich). Było w nim podwójne łóżko piętrowe z moskitierą i wentylator, łazienki wspólne. Ośrodek składa się z drewnianych bungalowów i domków na drzewie otoczonych roślinnością i położonych nad rzeką. W Samon Village jest zadaszony taras nad rzeką, gdzie można coś zjeść lub poleżeć na hamakach, jest też kilka drewnianych leżaków / ławek pod drzewami. Ostatnią noc w Samon Village spędziliśmy w dwuosobowym domku na drzewie za 10 dolarów (regularna cena to ponoć 12 dolarów). Na Koh Rong Samloem mieliśmy drewniany bungalow z łazienką, wentylatorem i czterema łóżkami z moskitierami za 25 dolarów. Ceny na wyspach są wyższe, choć tu też można znaleźć łóżko w domitorium za 5 dolarów. Nam jednak zależało na bungalowie, żeby naprawdę się zrelaksować i poczuć bardziej jak na końcu świata ;) W Sihanoukville płaciliśmy po 6 dolarów za łóżko w dormitorium 8-osobowym w Backpacker Heaven, w pokoju była klima, łazienka i kącik wypoczynkowy ze stolikiem i kanapą (na której nie wiedzieć czemu spał dziewiąty lokator), a w samym hostelu także basen. Są oczywiście jeszcze tańsze noclegi, ale staraliśmy się też wybierać miejsca, które miały dość wysoką punktację na booking.com czy dobre opinie wśród internautów, bo przy tak krótkim wyjeździe oszczędzenie dolara czy dwóch na noclegu raczej by nas nie zbawiło. Nie czuliśmy też jednak potrzeby rezerwowania nie wiadomo jakich hoteli, ale generalnie wydaje mi się, że standard w Kambodży jest wyższy niż w Tajlandii.

Wiza
Wiza do Kambodży daje prawo do jednokrotnego wjazdu i jest ważna przez 30 dni. Można ją wyrobić na granicy, wtedy kosztuje 30 dolarów (plus ewentualna łapówka 100-200 baht, którą ponoć ciężko jest ominąć), należy wziąć ze sobą zdjęcie do wizy. Można ją też wyrobić przez internet tutaj, wtedy kosztuje 40 dolarów (30 dolarów za wizę, 7 dolarów opłaty manipulacyjnej i 3 dolary za przelew), również pozwala na maksymalnie 30-dniowy wjazd do Kambodży w ciągu 3 miesięcy od wyrobienia dokumentu. Uwaga: e-visa nie jest honorowana na wszystkich przejściach granicznych (wykaz przejść na stronie), ale na tych głównych jak najbardziej działa. Którą opcję wybrać? Ciężko powiedzieć, my wyrabialiśmy przez internet, żeby zaoszczędzić czas na przejściu granicznym.

Transport
W Kambodży nie jeżdżą pociągi, pozostaje więc komunikacja autobusowa. Można ewentualnie kupić / wynająć skuter lub rower jeśli ma się więcej czasu, my wypożyczaliśmy je tylko na miejscu, żeby robić wycieczki po okolicy. Za rowery w Kampot płaciliśmy 1$ za dobę, w Phnom Penh teoretycznie lepsze rowery kosztowały nas po utargowaniu 7$ za 3 sztuki za dzień. Skuter w Kampot to koszt 5$ za dobę plus dolar za litr paliwa. Do przejechania 100 kilometrów zużyliśmy po 3 litry paliwa. Autostop w Kambodży nie jest zbyt popularny, my raz próbowaliśmy złapać kuter rybacki na stopa, ale i tak musieliśmy za niego zapłacić.
Bilety na autobusy można kupić w biurach na turystycznych ulicach lub w hostelach. Nie ma sensu płacić za opcje VIP, wersję lux itp. - zazwyczaj i tak wszyscy kończą w jednym busie. Można się targować o ceny, nasza strategia zazwyczaj polegała na "7 dollars?! the other man told us 5 dollars!". I nagle cena spadała do 5 dolarów. Autobusy jeżdżą powoli, bo drogi nie są w najlepszym stanie. Robią dość częste postoje w przydrożnych jadłodajniach, więc nie trzeba brać zapasów na podróż. Jeśli chodzi o ceny biletów, za podróż od granicy w Poipet do Siem Reap płaciliśmy 10 dolarów (ale bez negocjacji, bo nie mogąc znaleźć dworca łapaliśmy autobus na stopa, kiedy zobaczyliśmy go z drogi, więc kierowca wiedział, że zapłacimy, ile sobie zażyczy). Autobus z Siem Reap do Phnom Penh kosztował 7 dolarów, z Phnom Penh do Kampot płaciliśmy 5 dolarów, tak samo z Kapot do Sihanoukville. Najdroższy był transport z Sihanoukville do Bangkoku - 30 dolarów. Moglibyśmy zrobić tą trasę taniej, na własną rękę (Sihanoukville - Koh Kong - Trat - Bangkok), ale z uwagi na to, że miałam samolot z Bangkoku, nie chciałam ryzykować opóźnień na trasie.
Na miejscu, jeśli mieliśmy większy dystans do pokonania, a nie wypożyczyliśmy akurat rowerów czy skuterów, korzystaliśmy z tuktuków. Zasada jest prosta: targować się jak najbardziej. Tuktuki (czyli, dla niebędących w temacie, takie riksze ciągnięte przez skuter) to rzecz, na której najbardziej naciąga się turystów. Potrafiliśmy przejechać za 4 dolary trasę, za którą kierowca chciał początkowo 15. Trzeba tylko targować się z uporem, udawanym oburzeniem, ale też uśmiechem i dystansem. Oni wiedzą, że to gra i my wiemy, że to gra, a kiedy tuktukowiec załapuje, że nie zapłacimy ceny z kosmosu, zaczyna nas chyba traktować z większym szacunkiem.
lepszy autobus, najlepsza droga w Kambodży i autorka bloga na skuterze
tuktuk

Ceny
Ceny w Kambodży są raczej płynne. Ile utargujesz, tyle zapłacisz. Targowanie się nie działa tylko w sklepach / supermarketach, gdzie ceny podane są z góry na etykietach. W knajpach - jak najbardziej można płacić mniej niż wskazano w menu. Zapłacenie podanej z góry ceny za tuktuka to wręcz głupota, bo ona celowo na start jest mocno zawyżona. Ceny noclegów i transportu podałam powyżej, więc dorzucam jeszcze informacje, ile kosztują inne produkty i usługi:
Ryż / makaron z mięsem lub warzywami w barze - 2-3 dolary (koło Angkor Wat w menu cena wynosiła 5$, ale też od razu zeszli do 3).
Porcja puddingu ryżowego - 1000 rieli
Kawa mrożona - 2000 rieli
Amok - 3 dolary
Papierosy lokalne - 1000 rieli Cambo w miękkiej paczce, 2000 rieli Ara w twardym opakowaniu (papierosy nie mają z góry ustalonej ceny, więc za tą samą markę można w różnych miejscach zapłacić mniej lub więcej); papierosy importowane są droższe, ale też jest to chyba ok. 1,5 $
Wino ryżowe - 3500 rieli za 0,75 litra
Whisky Mekong - chyba 2$ za 0,5 litra
Peeling robiony przez rybki w Siem Reap - 3$, w tym piwo gratis, my utargowaliśmy do 1$ bez piwa
Naprawa dętki - 2000 rieli
Zupa w mocno lokalnym barze - 1-1,50 $ (porcja jest tak duża, że spokojnie wystarczy na cały posiłek)
Woda mineralna - 2000 rieli za 1,5 litra
Owoce - zazwyczaj dolar za kiść bananów / kilogram czegokolwiek (dwa dolary za kilogram owoców typu liczi).
"One dollar" to w ogóle najczęściej spotykana cena za wszystko na straganach
Bilety do Angkoru - 20$ za jednodniowy, 40$ za trzydniowy, ceny za tygodniowy nie pamiętam
Bilety do S-21 - 3$, za ewentualne wynajęcie przewodnika płaci się według uznania
Bilety na Pola Śmierci - 6$
Parking - ok. 2000 rieli
Piwo - dolar w barze, jakieś 60-70 centów w sklepie (w bardziej turystycznych miejscach można trafić na happy hour i pół litra piwa z kija za 0,5 $)

Język
Często można się porozumieć po angielsku, a jeśli nie, to na migi też da się wszystko załatwić;) Ważne jest, żeby używać jak najprostszej angielszyczny, raczej równoważników zdań. Brytyjski akcent utrudnia komunikację, najlepiej naśladować ich wymowę (np. zamawiając ryż z warzywami nie ma co się wygłupiać z "Could I have rice with vegetables, please?", lepiej działa "raj wedżytybl"). Można też pomagać sobie gestami, inaczej zdarza się, że dostaniemy nie do końca to, o co poprosiliśmy.
Przedstawiam kilka podstawowych słów (w zapisie, powiedzmy, polskim fonetycznym) po khmersku, to trochę ułatwia kominukację:
dziękuję - akon
dzień dobry - suosadej
do widzenia - li haj
ryż - baj
makaron - mi
wegetarianin, wegetariańskie - bu
chłopak - pro
dziewczyna - srej
góra - pnom
wyspa - ko
kawa - kafe
I to by było na tyle, więcej zwrotów nie przyswoilismy ;)

Kultura
Khmerzy są bardzo mili i pomocni (pomijając oczywiście tuktukowców, którzy jeśli wydają się pomocni, to dlatego, że chcą zrobić na tym jakiś interes). Generalnie im dalej od turystycznych centrów, tym ludzie chętniej nam pomagają i z nami rozmawiają - oczywiście na migi ;)
Źle widziane jest tu krzyczenie czy podnoszenie głosu, nawet jeśli coś nie idzie po naszej myśli, staramy się rozwiązać problem z uśmiechem.
Jeśli chodzi o stroje, w wielu świątyniach wymagane jest ubranie zakrywające kolana i ramiona, wtedy również zwykle nie wystarczy zakryć się chustą. Na ulicy niekoniecznie trzeba się zakrywać, zwłaszcza w turystycznych miejscach, ale oczywiście w granicach rozsądku. Szorty nosiłam raczej na wybrzeżu, po Siem Reap czy Phnom Penh chodziłam z alladynach, chociaż zdarzało mi się nosić bluzki bez rękawów i nie było z tym większego problemu. Generalnie patrzyłam, jak ubierają się inni, brałam małą poprawkę na to, że wielu Khmerów zakrywa się przed słońcem, żeby się nie opalić, i starałam się nie przekraczać jakichś niepisanych / zgadywanych granic w tym względzie.
Ciekawostką jest, że Khmerzy często mieszkają i pracują w tym samym domu, który służy jednocześnie za bar / warsztat / salon fryzjerski (czasem wszystko naraz), a w którym po zamknięciu rozkłada się materace czy hamaki i śpi. Niejednokrotnie wchodziliśmy w barze do łazienki i widzieliśmy szczoteczki do zębów, co oznacza, że jest to również ich dom. Wynika to oczywiście z biedy i braku środków na wynajęcie czy zakup osobnego lokalu do prowadzenia biznesu, ale charakterystyczne jest to, że Khmerzy zdają się mieć dość mocno przesunięte granice prywatności i np. nawet po zamknięciu lokalu cały czas mają otwarte drzwi (a drzwi często są czymś w rodzaju podnoszonej do góry bramy garażowej, więc de facto cała ściana jest podniesiona i można podglądać cudze życie).
Standardem jest, że dzieciaki się do nas uśmiechają i wołają "hello!" (ewentualnie, na Polach Śmierci, "one dollar!"). Zdają się mieć ogromną frajdę, jak im odmachujemy.  Kiedy w Kampot przychodziłam codziennie rano do domu / baraku obok ośrodka i zamawiałam kawę mrożoną, czekając na nią, bawiłam się z tamtejszymi dzieciakami. Przybiegały, jak tylko mnie widziały - najpierw jedna dziewczynka, potem cała zgraja. Zabawy oczywiście dość oryginalne (podskakiwanie na jednej nodze, zakrywanie oczu i zabawa w "nie widzę cię" itp., bo na więcej nie pozwalały nam bariery językowe), ale zdawały się sprawiać im autentyczną radość.
W ogóle dzieciaki w Kabodży to osobny temat: biegają samopas, często nie do końca ubrane, nikt się tym nie przejmuje - wiadomo przecież, że jakby coś się działo, to ktoś zareaguje. Bardzo dobre wrażenie robił też fakt, że starsze dzieciaki zawsze zajmowały się młodszymi, pilnowały ich. I nie chodzi mi na przykład o dziesięciolatki, ale o trzylatka nadzorującego na oko półtoraroczną siostrę.
Dzieciaki też bardzo chętnie pozują do zdjęć. Inna sprawa, że nam też się zdarzało im pozować, i to zarówno małym, jak i nastolatkom ;) Można więc stwierdzić, że jest to transakcja wiązana.
dzieciaki pozują nam wszędzie
Inną sprawą jest kultura na drodze. Khmerzy zdają się jeździć jak szaleńcy, ale jest to wbrew pozorom szaleństwo kontrolowane. Zasady są dwie: uważaj, co dzieje się przed Tobą (za tych, którzy jadą z tyłu nie odpowiadasz) i w żadnym wypadku nie hamuj, bo spowodujesz efekt domina. Mimo wszystko jadąc na skuterach czy rowerach nie czuliśmy się niebezpiecznie. W ruchu drogowym uczestniczy mało aut, głównie skutery, więc skutki ewentualnego wypadku też są mniej drastyczne.

poniedziałek, 4 maja 2015

Kambodża - Warszawa z przystankiem w Bangkoku i przygodami 9-12.04.2015

Po godzinie od wypłynięcia z Koh Rong Samloem trafiamy do portu w Sihanoukville. Tym razem podróż nie była szczególnie komfortowa, bo z uwagi na wysokie fale wszystkie okna w łodzi były zasłonięte (zazwyczaj przestrzeń między daszkiem a burtą jest otwarta, teraz rozpięli tam jakieś foliowe okna), więc na pokładzie jest strasznie duszno, a poza tym trzęsie i niektórzy pasażerowie mają objawy choroby morskiej.
Dopływamy na miejsce ok. 18 i próbujemy złapać tuktuka do hostelu. Mamy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Backpacker Heaven, hostelu z niezłymi opiniami i z basenem. Kierowcy proponują nam kurs za 6$, bo to daleko, ale twardo mówimy, że więcej niż 3 dolary nie możemy zapłacić i że najwyżej będziemy iść na piechotę. No i oczywiście w końcu któryś się łamie i zawozi nas za naszą stawkę. A pieszo oczywiście byśmy nie szli, bo to jakieś 8-9 kilometrów i głównie pod górkę ;) Przyjeżdżamy na miejsce, meldujemy się i zostawiamy bagaże w pokoju. Basen okazuje się średnią atrakcją, bo w hostelu jest właśnie jakaś wycieczka na oko 11-latków i w basenie nie ma już miejsca dla nikogo innego, poza tym tak wrzeszczą, że można ogłuchnąć. Idziemy więc do miasta na kolację, musimy też kupić bilety do Bangkoku i zrobić zakupy na drogę.
napis w hostelowej  toalecie przypominający o słabej kanalizacji w Kambodży
 Standardowo okazuje się, że mieszkamy w pobliżu klubów go-go i knajp typowo turystycznych, ale w jednej z nich dostajemy całkiem niezły amok. Kupujemy bilety na rano. Jest też autobus nocny, chcemy początkowo nim jechać, ale wszystkie miejsca na następny wieczór są zarezerwowane, a gdybyśmy chcieli zostać jeszcze dzień dłużej, nie zdążyłabym na samolot. Kursy nocne obsługuje tylko jeden przewoźnik, na dziennych kursuje dwóch. Bilety do Bangkoku kosztują 30$ i nie bardzo daje się targować. W trasie się rozdzielimy - ja mam samolot powrotny 12 kwietnia, reszta zostaje 3 dni dłużej, więc wysiądą po drodze w Trat i pojadą na Koh Chang.
Rano wymeldowujemy się z hostelu, na dole pod wejściem stoi kierowca tuktuka i pyta dokąd. Mówimy, że do Bangkoku, on kiwa głową, że tak, że on na nas czeka (mieliśmy dowóz na dworzec w cenie biletu). Zawozi na dworzec autobusowy, gdzie jednak stwierdza, że mamy mu zapłacić. Oczywiście nie płacimy, mówimy, że kurs miał być opłacony. Jak chciał nas oszukać, to mu się nie udało. Nie wiemy, czy to był nasz tuktuk, a kierowca chciał skasować za kurs podwójnie, czy też inny podjechał i udawał, że czeka właśnie na nas. Skoro jednak mieliśmy jechać za darmo, to płacić nie będziemy - tym bardziej, że mieszkamy tak blisko dworca, że równie dobrze mogliśmy iść pieszo.
Autokar długo nie podjeżdża, umówiona 8:30 dawno minęła. Kiedy wreszcie się pojawia (już z pasażerami na pokładzie), zaczynają się jakieś negocjacje. Już myślimy, że zabraknie dla nas miejsc, ale nie - jednak wsiadamy. Znajdujemy nawet ostatnie wolne miejsca z tyłu z dużą ilością przestrzeni na nogi, choć nieco trudno jest upchnąć łokcie, bo siedzenia są wąskie. Nasza radość nie trwa jednak długo - okazuje się, że to nie jest docelowo miejsce na nogi, ale na... dodatkowy rząd siedzisk, które zostają rozłożone na stopniu przed nami. Cóż, jak podróżować, to z rozmachem. Siadamy na tych dodatkowych siedziskach, bo wskutek ich rozłożenia na normalnych fotelach nie ma już w ogóle miejsca na wciśnięcie nóg. Po jakimś czasie proszę kierowcę o postój na toaletę. Autobus od razu się zatrzymuje, tyle że przy drodze, gdzie rośnie kilka rachitycznych krzaczków. Ale zdaje się, że nie mamy wyboru. Po postoju wsiadamy z powrotem do autobusu, który po dosłownie pięciu minutach znowu się zatrzymuje - tym razem na planowanym przystanku z knajpą i toaletami. Szkoda, że nikt nam o tym nie powiedział wcześniej ;) Kiedy stoimy, do kierowcy podchodzi jakiś turysta i pyta, czy ma wolne miejsce do granicy. Po odpowiedzi, że tak, jasne, miejsca są, chłopak kupuje bilet. Wygląda na nieco zdziwionego, kiedy wchodzi na pokład, a kierowca wyciąga dla niego plastikowy taboret i stawia w przejściu :)
na początku autokar wydawał się dość pusty i wygodny...
W końcu dojeżdżamy do Koh Kong, gdzie zostajemy wysadzeni i pieszo pokonujemy przejście graniczne. Dostajemy pozwolenie na pobyt na 15 dni (miesięczna wersja obowiązuje tylko przy przekroczeniu granicy tajskiej drogą lotniczą) i szukamy autobusu, w który mamy wsiąść. Okazuje się, że jednak nie będziemy dalej jechać razem, chociaż Trat jest po drodze do Bangkoku, tylko zostajemy wsadzeni w osobne minibusy. Żegnamy się więc i rozdzielamy. Na szczęście w autokarze poznałam Polkę z kilkuletnim synem, która też jedzie do Bangkoku, więc zapada decyzja - ruszamy razem. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie bym się zanudziła w trasie. Do Bangkoku dojeżdżamy o 23:30, a więc po prawie 16 godzinach od wyjścia z hostelu. Zmęczeni, obolali (w minibusie nie śpi się najwygodniej), a tu trzeba jeszcze znaleźć hostel. Autobus zatrzymuje się przy Khao San Road, więc teoretycznie znalezienie noclegu nie powinno być trudne. Teoretycznie - bo mamy piątkową noc, a od poniedziałku zaczyna się Songkran, czyli tajski Nowy Rok, więc do miasta zjechały się tłumy. Wszystkie hostele są albo pełne, albo za drogie, albo też oferują nam tak tragiczne warunki, że lepiej spać w parku. I w sumie z takim nastawieniem ruszamy w stronę Flapping Duck, które oczywiście jest już zamknięte, a właściciel imprezuje w mieście. Trudno - rozkładamy się na leżakach w ogródku i stwierdzamy, że na niego czekamy, a jak się nie doczekamy, to śpimy na zewnątrz. Organizujemy jeszcze piwo i odpoczywamy po podróży. Po 3 w nocy właściciel się pojawia. O dziwo, ma wolny pokój dwuosobowy na parterze. Bierzemy :)
I tym sposobem nadchodzi mój ostatni dzień w Bangkoku, bo w poniedziałek rano mam samolot. Początkowo plan był ambitny: zakupy, ostatnie zwiedzanie, masaż, manicure i pedicure, żeby doprowadzić się do porządku i chociaż częściowo usunąć z siebie podróżny brud (a przy okazji zrobić to dużo taniej niż w Polsce). Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na chodzeniu i jeżdżeniu skuterami czy rowerami w kamodżańskim pyle mogą mnie w domu nie rozpoznać. Jak to jednak zwykle bywa, plany zostają zweryfikowane w ciągu dnia. Zwycięża lenistwo i kończy się na spacerze po okolicy i owocowych shake'ach w ogródku. Po południu idziemy tylko na Wet Market, bo muszę zrobić zakupy przed powrotem. Cięższa o 2 kilogramy sticky rice oraz wór przypraw i słodyczy wracam do hostelu.

Wet Market i najbardziej interesująca sekcja z wodnymi stworzeniami


Robimy kolację, a potem idziemy na Ram Buttri, żeby kupić dla mnie bilet na poranny autobus na lotnisko (normalnie bilety można kupić w hostelu, ale z uwagi na fakt, że zaczyna się Songkran i wielu przewoźników nie pracuje, tym razem jest to niemożliwe). Po drodze wygłupiamy się w parku, skaczę z murka i czuję, że japonki nieszczególnie zamortyzowały skok. Myślę sobie: trudno, zaraz to rozchodzę. Ścigamy się więc po parku, potem kupujemy bilet i zaczynamy biec z powrotem. W pewnym momencie stwierdzam, że dalej chyba nie pobiegnę. Kulejąc, wracam do hostelu, gdzie otwieramy piwo i siadamy na leżakach.
relaks we Flapping Duck

Po jakimś czasie czuję, że jest coraz gorzej. Najgorsze jednak jest to, że istnieje spore ryzyko, że nie zdążę pojechać do szpitala - do odjazdu busa na lotnisko zostało niecałe 6 godzin, a ja nawet nie jestem spakowana. Wściekła na samą siebie uświadamiam sobie, że kupując bilety lotnicze, zrezygnowałam z opcji możliwości zmiany daty wylotu w nagłych przypadkach zdrowotnych ("płacić 60 złotych za coś takiego?! a co mi się może stać?"). Nie wiem, czy moje ubezpieczenie podróżne obejmuje koszt przebukowania biletu w takich sytuacjach, a na infolinię nie mam po co dzwonić - jest środek nocy z soboty na niedzielę. Pozostaje jedno wyjście. Dzwonię do rodziców i proszę, żeby zadzwonili do linii lotniczych i załatwili mi wózek inwalidzki na lotnisko, bo nie mogę nawet stanąć na prawej stopie. Tata wysyła maila do Aerofłotu (ja nie znam rosyjskiego, wolę nie ryzykować, że ktoś mnie nie zrozumie, a czasu jest mało). Na domiar złego zaczyna się burza. Siedzimy jednak z uporem w ogródku pod parasolem, wychodząc z założenia, że jak nie pójdę spać teraz, to przynajmniej prześpię podróż.
Rano nafaszerowana tabletkami przeciwbólowymi kicam na autobus (na szczęście umówiłam się, że odbiorą mnie z Ram Buttri, bardzo blisko hostelu). Wsiadam do miniusa z nogą przewiązaną małym kawałkiem bandaża - kierowca rozumie jednak, że nie czuję się najlepiej, bo organizuje mi dodatkowe miejsce na nogi, ręczniczek pod stopę, a na lotnisku podsuwa mi wózek na bagaż, na którym mogę się oprzeć. Przy punkcie odprawy już czeka na mnie pracownik lotniska z wózkiem inwalidzkim, więc pod tym względem absolutnie nie mogę narzekać. Zawozi mnie do samolotu, po drodze zahaczając jeszcze o kantor (wymiana bahtów na złotówki w Polsce nie jest najlepszym pomysłem, nie jestem nawet pewna, czy gdzieś jest to możliwe). Podróż w tym stanie jest dość męcząca, nawet ryż z krewetkami i sałatka z krewetek i pomidorów nie na długo poprawiają mi humor. W Moskwie też podstawiają dla mnie wózek inwalidzki, podobnie w Warszawie. Potem wsiadam do taksówki i jadę do szpitala, gdzie po 6 godzinach czekania dowiaduję się, że mam złamaną nogę i czeka mnie sześć tygodni w gipsie. Tym mocnym akcentem kończę urlop ;)
Wyciągam z niego jedną nauczkę - nigdy nie oszczędzać na opcji przebukowania biletów lotniczych i dokładnie czytać warunki polisy ubezpieczeniowej (po dziś dzień nie jestem pewna, czy moja polisa obejmuje takie sytuacje, ale mam dziwne przeczucie, że jednak nie).