tag:blogger.com,1999:blog-50555960106517695852024-03-05T19:54:10.826+01:00W podróżachulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.comBlogger37125tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-55429582230479298122017-11-24T00:38:00.002+01:002017-11-24T00:38:55.948+01:00Tajlandia - informacje praktyczne<div style="text-align: justify;">
W Tajlandii spędziłam łącznie około dwóch miesięcy - czasem była ona celem samym w sobie, czasem trafiałam do niej przejazdem, np. jadąc z Kambodży do Birmy czy wracając z Malezji lub Kambodży (loty z Bangkoku do Polski są zazwyczaj dużo tańsze niż z Phnom Penh czy Kuala Lumpur). Zwiedziłam przede wszystkim centralną (Bangkok, Kanchanaburi, Ayutthaya) i północną (Chiang Mai, Chiang Rai, Chiang Khong) część kraju, a także wschodnie wybrzeże - przy granicy z Kambodżą (Koh Chang, Koh Mak).<br />
</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Co powinniście wiedzieć</b>, jadąc do Tajlandii? Przede wszystkim to, że podróżowanie po tym kraju jest bardzo łatwe. Turystyka stanowi tu istotne źródło dochodów, dlatego podróżni mogą liczyć na wszelkie udogodnienia - za odpowiednią cenę zawsze znajdzie się transport, wycieczka, nocleg, pomoc medyczna czy jedzenie. To ważna informacja dla osób, które organizują wyjazd na własną rękę po raz pierwszy. Oczywiście, jeśli ktoś chce, może poruszać się lokalnym transportem zamiast tzw. VIP busami, zwiedzać na własną rękę zamiast korzystać na miejscu z wycieczek zorganizowanych i jadać w miejscach, gdzie zamiast angielskiego menu stoi garnek z ryżem i dwa garnki z curry do wyboru, ale jeśli ktoś nie lubi / nie potrafi / nie ma ochoty organizować wszystkiego samemu, nie musi się o to martwić.<br />
<br />
<b>Pora</b> na zwiedzanie Tajlandii - teoretycznie sezon zaczyna się w październiku / listopadzie i kończy na przełomie marca i kwietnia. Ja zazwyczaj wybierałam końcówkę sezonu i początek pory deszczowej, która wcale nie jest w Tajlandii aż tak dokuczliwa. Pierwsza połowa maja to zazwyczaj sporadyczne deszcze. Co więcej, pora deszczowa charakteryzuje się gwałtownymi, ale względnie krótkimi ulewami, które często mają miejsce w nocy lub o świcie. W praktyce jedynie w lipcu załapałam się w środkowej Tajlandii na większe opady - choć oczywiście, zdarzają się ulewy i powodzie, czego najlepszym przykładem jest tegoroczna jesień.<br />
<br />
<b>Transport </b>- po Tajlandii można podróżować na wiele sposobów: przede wszystkim pociągami, samolotami, autobusami lub taksówkami (oraz oczywiście rowerem).<br />
W Azji Południowo-Wschodniej funkcjonuje kilka tanich <b>linii lotniczych</b>, najpopularniejszą jest malezyjska Air Asia z głównym hubem w Kuala Lumpur. Warto rozważyć to rozwiązanie przy ograniczonym czasie i dlugich dystansach - np. z Bangkoku na Phuket czy do Chiang Mai. Przy korzystaniu z tanich linii warto pamiętać, że w Bangkoku są dwa lotniska - Suvarnabhumi, obsługujące połączenia międzynarodowe i Don Muang dla lotów wewnątrzkrajowych i dla tanich linii lotniczych (czyli np. dla lotów wspomnianą linią Air Asia). Lotniska te są od siebie dość mocno oddalone - warto wcześniej sprawdzić, na które z nich zakupiło się bilety i czy np. lot z Kuala Lumpur do Warszawy nie wiąże się z koniecznością transferu z jednego na drugie.<br />
Inną opcją jest <b>pociąg</b>. To jedno z moich ulubionych rozwiązań - niezależnie od tego, czy chodzi o wygodny nocny pociąg do Chiang Mai lub do granicy z Malezją, czy też o tani (48 baht, czyli 5 złotych!) pociąg z Bangkoku do Aranyaprathet na granicy z Kambodżą. Podróż pociągiem trzeciej klasy ma swój urok - drewniane ławki, otwarte na oścież okna, wsiadający co chwilę sprzedawcy napojów, ryżu z mięsem i jajkiem, owoców... To wszystk sprawia, że zdecydowanie chętniej wsiadam w pociag, który nie dość, że jest tańszy, to jeszcze bezpieczniejszy niż autobus. Jedyny problem polega na tym, że biletów nie można kupić online - a w zasadzie można, ale trzeba je zamówić z wyprzedzeniem, odebrać w kasie dworca, dodatkowo zapłacić za przesyłkę, ewentualnie zamówić do hotelu i zapłacić za przesyłkę jeszcze więcej (i jeszcze na dodatek wiedzieć, w którym hotelu się będzie).<br />
Niestety, nie każda trasa jest możliwa do pokonania koleją, dlatego czasem pozostaje wyłącznie <b>autobus</b> lub <b>minibus </b>(chyba że ktoś chce zapłacić za <b>taksówkę</b>, co przy czterech osobach niekoniecznie musi być o wiele droższym rozwiązaniem niż autobus). Tak rzecz ma się w przypadku podróży na Koh Chang czy dalej, do przejścia granicznego z Kambodżą w Koh Kong. Ja wolę autobusy niż minibusy - jest w nich zdecydowanie więcej miejsca na nogi, z mojego doświadczenia wynika też, że są mocniej klimatyzowane. Minibusy mogą być odrobinę szybsze. Jeśli chodzi o transport busem, zazwyczaj można się targować (np. w przypadku Koh Chang tylko niektóre połączenia z dworca Ekkamai są obsługiwane przez linie państwowe i cena biletu jest sztywna; w przypadku kupna bilety w hotelu, cena zawsze jest do negocjacji).<br />
<b>Autostop</b> jest rozwiązaniem mało w Tajlandii znanym i raczej z tego względu nie polecanym, chociaż czytałam relacje osób, którym się to udawało (ja podróżowałam autostopem po Malezji i tam działa to świetnie, mimo że też nie jest to zbyt popularna forma transportu).<br />
<b>Rower</b> to najlepsza opcja, ale na ten temat napiszę jeszcze niejeden post :)<br />
Jeśli chodzi o przemieszczanie się po mieście, w Bangkoku testowałam <b>autobusy</b>, ale jest to rozwiązanie dla cierpliwych, nieźle działa za to <b>metro</b>, tyle że nie dojeżdża w najbardziej popularne dzielnice turystyczne. Moim ulubionym rozwiązaniem jest... <b>tramwaj wodny</b>, czyli łodzie pływające wzdłuż rzeki Chaopraya, nad którą leży Bangkok - można się nimi dostać do bardziej i mniej znanych miejsc, docierają do Chinatown, Pałacu Królewskiego, w okolice backpackerskiego zagłębia, czyli Khao San Rd. i Rambuttri Rd. Linie są oznaczone różnymi kolorami, a bilety kosztują od 3 do 15 baht (ok. 40 groszy - 2 złote), przy czym oczywiście jest też droższa linia turystyczna (bodajże 35 baht), istnieje również możliwość wynajęcia prywatnej łodzi. Plusem łodzi jest też przyjemna bryza, umożliwiająca złapanie oddechu od parnego i wilgotnego Bangkoku.<br />
Po samym mieście można przemieszczać się <b>taksówkami</b> (cenę warto wcześniej negocjować, inaczej z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością sporo przepłacimy) lub <b>tuk tukami</b>, czyli rodzajem rikszy będącej połączeniem motoru z przyczepą. Tuk tukiem trzeba się przynajmniej raz przejechać - dla samej rozrywki (i oczywiście trzeba negocjować cenę). Ja w tuk tuku siedziałam może z 3 razy, zazwyczaj jednak wybierałam łódź. Standardowy przejazd taksówką czy tuk tukiem po centrum powinien kosztować ok. 80 baht (10 złotych).<br />
<br />
<b>Noclegi</b><br />
Noclegi w Tajlandii to temat rzeka. Sone ą znacznie tańsze niż w Polsce, ale warto zwracać uwagę na standard, bo ten bywa różny. W szczycie sezonu warto wcześniej zrobić rezerwację (ja korzystam z booking.com, popularne są też agoda.com czy hostelworld). W tzw. niskim sezonie można przejść się po okolicy i wybrać najlepszy <b>hotel / hostel / bungalow</b>, negocjując przy okazji cenę. Wymienione w poprzednim zdaniu trzy kategorie miejsc noclegowych należą do najbardziej popularnych (choć oczywiście można też szukać noclegu na airbnb czy poprzez couchsurfing, a nawet spać w namiocie - zakładam jednak, że osoby znające i chcące skorzystać z takich opcji nie czytają tego wprowadzenia, tylko same działają w temacie ;) ).<br />
<b>Hotele</b> są rozwiązaniem, które wybieram najrzadziej, głównie z uwagi na koszty. Jednak są one nadal stosunkowo niedrogie, a wielu z nich znajdzie się basen czy inne wypasy.<br />
<b>Hostele</b> można znaleźć na każdym kroku we wszystkich popularnych wśród turystów miejscach - często w hostelu oprócz pokojów wieloosobowych (tzw. dormy, czyli domitoria) dostępne są również pokoje jedno- czy dwuosobowe, które jednak rzadko mają prywatną łazienkę. Ceny za noc w hostelu potrafią być absurdalnie niskie - w Chiang Mai za świetny hostel w centrum płaciłam 100 baht (12 złotych) za noc, a właściciel pozwalał mi trzymać w środku rower, pośredniczył w wypożyczeniu taniego i porządnego skutera i zawsze z uśmiechem odpowiadał na wszystkie pytania. W Bangkoku nocowałam w hostelach o baaardzo różnych standardach. Do tej pory wspominam pierwszą noc podczas pierwszej podróży do Tajlandii, kiedy upatrzony przeze mnie hostel okazał się być zamknięty (zjawiłam się tam ok. 2 w nocy) i po długich poszukiwaniach udało mi się w końcu znaleźć jakiś pokój jednoosobowy z obskurnymi, betonowymi ścianami i głośno chodzącym wentylatorem (a był to przy okazji chyba mój najdroższy w życiu nocleg w tym kraju). Swego czasu uwielbiałam hippisowski hostel Flapping Duck, ale podczas mojego ostatniego pobytu pogorszył się im standard, co chyba było związane z chwilową nieobecnością właściciela. W Bangkoku generalnie polecam noclegi w bocznych uliczkach od Samsen Road: jesteśmy blisko Khao San Road i wszelkich turystycznych usług, a jednocześnie mamy trochę ciszy i spokoju w nocy.<br />
<b>Bungalowy</b> są popularnym rozwiązaniem na wyspach. Kto z nas nie marzył o bambusowym domku pod palmami? W Tajlandii to marzenie można spełnić za bardzo niewygórowaną cenę (która oczywiście również zależy od standardu, ale zdarzyło mi się mieć domek z łazienką na Koh Chang za 30 zł za noc).<br />
Główna rada przy wyborze noclegu brzmi - obejrzyjcie miejsce sami albo przeczytajcie opinie w internecie, dotyczące lokalizacji, czystości i standardu. Ja mogę mieszkać w naprawdę spartańskich warunkach, ale nie chcę zasuwać przez pół wyspy na plażę ani brzydzić się wejść do łazienki.<br />
<br />
<b>Jedzenie (i picie)</b><br />
Tajlandia nie byłaby takim rajem turystycznym, jakim się stała, gdyby nie cudowne jedzenie. O dziwo, <b>pad thai</b>, czyli w europejskie świadomości tajski klasyk, wcale nie jest popularny wśród Tajów. Jednak jako że zrobił (w pełni zasłużenie!) furorę wśród obcokrajowców, obecnie można go dostać w większości miejsc. Najczęściej występuje w wersjach z kurczakiem, krewetkami lub tofu.<br />
Moje ulubione danie, które polecam przy pierwszym zetknięciu z Azją - ponieważ nie jest pikantne - ro <b>ryż smażony</b> (<b>khao pad</b>) z jajkiem, warzywami i, do wyboru, krewetkami, kalmarami lub kurczakiem. Moim zdaniem wersja z kalmarami jest najlepsza - do tego skropiona sokiem z limonki. Smażony ryż to jedno z tańszych dań, w ulicznych jadłodajniach kosztuje 4-5 złotych.<br />
Poza tym tajska kuchnia to całe bogactwo innych dań, których nie sposób wymienić w jednym artykule. Zupy (w tym najpopularniejsza Tom Kha z mlekiem kokosowym), curry, różne dania z ryżu, duszone i smażone warzywa, owoce morza, a także sprzedawane na ulicach szaszłyczki, grillowane banany, świeże owoce pokrojone i spakowane do torebeczki (z dołączoną mniejszą torebeczką z mieszanką cukru i chilli) - z pewnością każdy znajdzie tu coś dla siebie. Warta polecenia jest pikantna sałatka z zielonej papai (<b>som tam</b>) z chilli, zieloną fasolką i orzeszkami ziemnymi. Warto spróbować również owoców - mango, małych bananów, gujawy, ale też owoców zbliżonych do liczi: mangostanów, rambutanów czy longanów. Owoce występują również (głównie w bardziej turystycznych miejscach) w formie shake'ów czy świeżo wyciskanych soków; tu polecam zwłaszcza sok z granatu, a odradzam szejka z <b>duriana</b>, najbardziej śmierdzącego owocu świata - choć samego duriana warto spróbować, mi całkiem smakował, ale musi być bardzo świeży i najlepiej schłodzony, wtedy tak nie śmierdzi. W Bangkok, w bardziej turystycznych miejscach - przede wszystkim na Khao San Rd. - można spróbować też smażonych insektów czy skorpiona. O ile w Tajlandii jest to raczej atrakcja turystyczna, o tyle w Kambodży czy Laosie rzeczywiście stanowią one popularny składnik pożywienia, są przy tym całkiem smaczne (piwo zagryzane prażonymi świerszczami na laotańskim odludziu to jedno z najlepszych wspomnień, jakie mam z tego kraju).<br />
W Azji Południowo-Wschodniej mało popularny jest nabiał, co wiąże się m.in. z faktem, że nie hoduje się tu raczej krów mlecznych. Jedyna forma mleka, na jaką można się natknąć wszędzie, to mleko skondensowane, z którym serowana jest mrożona kawa i herbata. O ile herbata w takim wydaniu niespecjalnie mi smakowała, o tyle kawa jest naprawdę niezła!<br />
<b>Alkohol</b> w Tajlandii jest dość drogi i słabej jakości. Tajowie alkoholu raczej nie piją (chyba że młodzi), jest to sprzeczne z naukami buddyjskimi. W sklepach alkohol można kupić wyłącznie w określonych porach. Serwuje się głównie piwo (miejscowe marki, czyli Chang, Singha, Archa i Leo), baaardzo podłą whisky i drogie alkohole z importu. Niepiwoszom może doskwierać brak wina - to, które można dostać w sklepach, jest dość drogie i niezbyt wysokiej jakości. W knajpach popularne są tzw. buckets - wiaderka wypełnione drinkiem - zazwyczaj wódką lub rumem z dodatkiem napoju gazowanego i słodkiego syropu.<br />
<br />
<b>Usługi</b><br />
W Tajlandii branża turystyczna jest bardzo rozwinięta. W każdym hotelu można kupić wycieczkę zorganizowaną, bilet na autobus, zamówić taksówkę. W popularnych wśród turystów miejscach bez problemu dogadamy się po angielsku.<br />
W każdym mieście działają sklepy sieci 7/11, które mają niezły asortyment, a co najważniejsze, są klimatyzowane, więc można się wnich schłodzić :) W 7/11 kupimy kosmetyki, przekąski, dania gotowe, które na miejscu zostaną podgrzane, kawę mrożoną, alkohol czy znaczki na listy.<br />
Tajlandia jest krajem rozwiniętym na tle sąsiadów - bardziej niż Laos, Birma i Kambodża, chyba jednak pozostaje w tyle za Malezją. W Bangkoku bez problemu możemy skorzystać z pomocy lekarskiej na wysokim poziomie (szpitale są moim zdaniem utrzymane w lepszym standardzie niż w Polsce), oddać rower do profesjonalnego serwisu, wypić drinka w barze na szczycie wieżowca, zamówić u krawca porządny garnitur w dobrej cenie... Możemy też oczywiście po prostu włóczyć się po mieście, podglądać warany w parku Lumpini, próbować nowych smaków w Chinatown, czy zwiedzać świątynie - jednak gdybyśmy mieli jakiś kaprys, w tym mieście prawdopodobnie da się go spełnić.<br />
<br />
<b>Ceny</b><br />
Ceny w Tajlandii są niższe niż w Polsce - dotyczy to zwłaszcza jedzenia na ulicy. Oczywiście, koszt zawsze zależy od standardu, jednak za kilka złotych można się najeść, za 3 złote kupić kawę mrożoną, a za 10 złotych przejechać się taksówką. Ceny są wyższe na wyspach niż na lądzie i w dzielnicach turystycznych niż poza nimi. Jedzenie będzie tańsze w ulicznych jadłodajniach niż w restauracji. Nocleg można znaleźć za 10-15 złotych w dormitorum albo za kilkaset w pięciogwiazdkowym hotelu. Najdroższe są wycieczki zorganizowane, transporty minibusami, alkohol i tzw. western food. Z drugiej strony, litr wody z automatu (na ulicach porozstawiane są maszyny, w których można napełnić butelki pitną wodą ozonowaną) kosztuje 10 groszy, za 2 złote dostaniemy ogromną kiść bananów lub szaszłyka na ulicy, a wspomnienia z wyjazdu będą bezcenne!</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-82447552448665278222017-11-01T12:36:00.002+01:002017-11-01T12:49:13.119+01:00Chiang Mai - Songkran i przygotowanie do wyprawy rowerowej<div style="text-align: justify;">
"Wypoczynkową" część pobytu w Tajlandii postanowiłam zakończyć w Chiang Mai, skąd planowałam ruszyć w dalszą drogę rowerem.</div>
<div style="text-align: justify;">
Po wizycie w Ayutthai, Kanchanaburi i kilkudniowym lenistwie na wyspie Koh Mak odwiozłam przyjaciółkę do Bangkoku na samolot do Polski, a sama wsiadłam w pociąg jadący na północ, do Chaing Mai. Nie było to zresztą takie proste - akurat miał się zacząć Songkran, czyli buddyjski Nowy Rok, który przypomina naszego Śmigusa Dyngusa, tylko w zwielokrotnionej skali. Największa songkranowa zabawa jest zaś na wyspach, w Bangkoku i właśnie w Chaing Mai. Wynika to z faktu, że stare miasto w Chiang Mai zbudowane jest na planie kwadratu otoczonego murami obronnymi i fosą, zaś wzdłuż fosy, wokół starego miasta, biegną cztery ulice. Podczas Songkranu te ulice zamieniają się w pole wodnej bitwy - od świtu do zmierzchu zarówno Tajowie, jak i turyści krążą wzdłuż murów z wiaderkami na wodę z doczepionym sznurkiem, którymi czerpią wodę (wcześniej odkażoną) bezpośrednio z fosy. Niektórzy miejscowy nie patyczkują się z wiaderkami, tylko wsiadają na pakę pick-upa, ładują na nią beczkę z wodę (i często lodem) i tak wyposażonym pojazdem krążą wzdłuż fosy, oblewając wodą innych świętujących. Zdarzają się też osoby smarujące innym twarze kredą wymieszaną z wodą - zwyczaj ten został zapożyczony od mnichów kreślących ludziom na twarzy kredą znak błogosławieństwa.</div>
<div style="text-align: justify;">
Pierwotnie oblewanie się wodą podczas Songkranu miało charakter symboliczny i przebiegało zgoła odmiennie - buddyści oblewali wodą posągi Buddy w celu zmycia z siebie grzechów i pecha. Celebracja polegała również na wizytach w świątyniach i składaniu darów oraz - z uwagi na fakt, że Songkran to święto zjednoczenia - na odwiedzinach w domu. Młodzi ludzie wracali do rodzinnych miejscowości i spędzali ten czas w gronie bliskich. </div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Później jednak dostrzeżono turystyczny i komercyjny potencjał tego święta, dlatego obecnie w głównych ośrodkach turystycznych tajski Nowy Rok przebiega nieco inaczej. Przyznaję, że nie bardzo miałam ochotę uczestniczyć w Songkranie, bojąc się ulicznych walk na wodę hord pijanych turystów, ale pozytywnie się zaskoczyłam. W zabawie brali udział zarówno obcokrajowcy, jak i Tajowie (głównie dzieci), było bezpiecznie i miło. Oblewanie wodą kończyło się o zmierzchu (czyli ok. 18), a zabawa odbywała się w zasadzie tylko na czterech głównych ulicach, co umożliwiało spokojne zwiedzanie starego miasta.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgfaRkDUJQxFjAz2GHBMRh7xQeITSBQu4sgeeMiN7E_Rs5rHkx1sztMgx99uXFtZLz7XF_07ie6r_WvmPaRNSa3GJWj32dSk2ew9UX4HxYSTNP_3KygqOz4lCElJfdJw3j2THowfcka9bA/s1600/songkran.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgfaRkDUJQxFjAz2GHBMRh7xQeITSBQu4sgeeMiN7E_Rs5rHkx1sztMgx99uXFtZLz7XF_07ie6r_WvmPaRNSa3GJWj32dSk2ew9UX4HxYSTNP_3KygqOz4lCElJfdJw3j2THowfcka9bA/s640/songkran.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">zabawa songkranowa w Chiang Mai</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Jako że Songkran w Chaing Mai cieszył się sporym powodzeniem, nie powinno mnie dziwić, że spotkałam tam przypadkiem koleżanki z Polski, a także Christiana, którego poznałam wcześniej na Koh Mak. Nie narzekałam więc na samotność - zresztą podróże w pojedynkę mają to do siebie, że jeśli człowiek ma ochotę, zawsze znajdzie towarzystwo. Wiele osób, zwłaszcza z Europy Zachodniej, decyduje się w którymś momencie na kilkumiesięczną (czy nawet roczną) podróż po Azji. Zazwyczaj podróżują wtedy w pojedynkę, więc hostele pełne są ludzi chętnych na wspólną wycieczkę po okolicy czy wyjście na piwo. Ja z upływem czasu wręcz ograniczałam te kontakty, ciesząc się samotną podróżą.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Pobyt w Chiang Mai nie upłynął mi jednak tylko na ulicznych bitwach na wodę. Przede wszystkim zajęłam się poszukiwaniem roweru, co udało mi się nadzwyczaj szybko. Na grupie facebookowych służącej zakupowi / sprzedaży używanych rowerów w Chiang Mai opisałam swoje potrzeby i po chwili dostałam ofertę - niemiecki Stevens, rower trekkingowy, w pasującym rozmiarze u przyzwoitej jak na ten sprzęt cenie. Przesłałam ofertę do konsultacji przyjaciołom, którzy mają zdecydowanie większą wiedzę na ten temat. Po chwili odpisali, że cena jest ok i że jeśli rower będzie w dobrym stanie, to mam brać. Więc wzięłam. I na tym na tydzień zakończyłam przygotowania. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Zamiast tego zajęłam się testowaniem lokalnych przysmaków i zwiedzaniem. Tuż obok mojego hostelu mieścił się targ, na którym sprzedawali śniadaniowy makaron ryżowy z jarmużem, jajkiem i wieprzowiną, a wieczorami najlepsze szejki z mango, marakui i bananów, szaszłyki, pad thaia, mango sticky rice oraz mnóstwo innych dań. </div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg2atcl5AbG9BBX0BWIMqiUVs8wV_AYDJwRSi_N55f6yE395x27J9Xu-M0cJXVLaxcYdF6hLqwP5Dsvcj5f-o9O2W8RPouK8ke6s6RDT-wKHkO3vBPg-Th5ib5k2ybd79e2kMz-OjPeBDM/s1600/jedzenie.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg2atcl5AbG9BBX0BWIMqiUVs8wV_AYDJwRSi_N55f6yE395x27J9Xu-M0cJXVLaxcYdF6hLqwP5Dsvcj5f-o9O2W8RPouK8ke6s6RDT-wKHkO3vBPg-Th5ib5k2ybd79e2kMz-OjPeBDM/s640/jedzenie.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">najlepsze śniadanie!</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgg1NXddJVFiZ6bQqb7MKLJdr3JVXV91teR0tHMCC_ZVKIdwpqbjOypugTAI-tbgUZwrXTQbDaWLh0rP7ArkrNp3sXzkampkLQjKORdjLrWrDAOJPaeBJ9zt1NsoRYKO2Gi0uRnukEUEWw/s1600/zupa.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgg1NXddJVFiZ6bQqb7MKLJdr3JVXV91teR0tHMCC_ZVKIdwpqbjOypugTAI-tbgUZwrXTQbDaWLh0rP7ArkrNp3sXzkampkLQjKORdjLrWrDAOJPaeBJ9zt1NsoRYKO2Gi0uRnukEUEWw/s640/zupa.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">a to już zupa w wiosce Hmongów nieopodal</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Chiang Mai to również przede wszystkim świątynie. Jest ich mnóstwo i, jakkolwiek po pewnym czasie zaczynają się w pamięci zlewać w jedną całość, warto odwiedzić chociaż kilka - kilkanaście z nich. Ja bardzo lubię wchodzić do świątyni, siadać z boku, wyciągać przewodnik i, chroniąc się przed słońcem i upałem, odpoczywać czytając o danym miejscu.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGnCnSgfGgotNPzjt6Mst6q5UYyVVEpeKGMvO6wBkfWoRpj3BvbaT0w1pbmU3tmCMmF5wnS_wtkdL95rVoJy7LDLkcZNqVI0lbTc7FyqOq8Qq5WLVAe780hTLKU9wcRS23I1JYoxk4RV8/s1600/chiang+mai+2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGnCnSgfGgotNPzjt6Mst6q5UYyVVEpeKGMvO6wBkfWoRpj3BvbaT0w1pbmU3tmCMmF5wnS_wtkdL95rVoJy7LDLkcZNqVI0lbTc7FyqOq8Qq5WLVAe780hTLKU9wcRS23I1JYoxk4RV8/s640/chiang+mai+2.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">świątynie w Chiang Mai</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhzl_XKEdegJgCa-T4m2WZu2cYW-mFleWZZmWoHddznylg67Ha-e898q6897yXLRFd4hSgbNqw3VGq3TYFclHRZvuToKsYCLQEcSsP5rKdWlW9p_-efJpm-ZzzIuQ8_DsCHYAc8fyu7zdI/s1600/chiang+mai.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="899" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhzl_XKEdegJgCa-T4m2WZu2cYW-mFleWZZmWoHddznylg67Ha-e898q6897yXLRFd4hSgbNqw3VGq3TYFclHRZvuToKsYCLQEcSsP5rKdWlW9p_-efJpm-ZzzIuQ8_DsCHYAc8fyu7zdI/s640/chiang+mai.jpg" width="355" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">popularny motyw w tajskich świątyniach</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Odwiedziłam też z koleżanką położony w okolicy klasztor buddyjski i świątynię Wat Umong, w którym wzięłyśmy udział w medytacji. Wat Umong to XIII-wieczna świątynia słynąca z systemu tuneli. Na nas większe wrażenie zrobił jednak znajdujący się na terenie obiektu "cmentarzyk" dla uszkodzonych statuetek buddyjskich. Trzymanie takiej uszkodzonej statuetki przynosi pecha, a jednocześnie nie wypada po prostu wyrzucić jej do śmieci. Rozwiązaniem jest więc świątynny cmentarzyk.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZpf7LTwWX0umEiQ0unpfhU9uSXB3OtQKDi52JwYOdLrER-8u2fWFrcH5CjhVpUSmQtDemclMb1hv7EAo8BV63kYCJJFN2i3G2-uKltOoQXj2FvSCJ5M8zmrPfTRhFPAz7jbAD_WcIWGo/s1600/broken.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZpf7LTwWX0umEiQ0unpfhU9uSXB3OtQKDi52JwYOdLrER-8u2fWFrcH5CjhVpUSmQtDemclMb1hv7EAo8BV63kYCJJFN2i3G2-uKltOoQXj2FvSCJ5M8zmrPfTRhFPAz7jbAD_WcIWGo/s640/broken.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">cmentarzyk dla uszkodzonych statuetek</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Chiang Mai to równiez słynna Doi Suthep - położona poza miastem świątynia na wzgórzu. Można do niej dotrzeć "łączonymi" taksówkami (shared taxi), odjeżdżającymi spod jednej z bram. My z koleżanką zdecydowałyśmy się na alternatywną opcję i wypożyczyłyśmy skuter. Skutery w Azji są tanie, porządne, z mocnymi silnikami (ja zazwyczaj decyduję się na automatyczną Hondę 125 cc). Nikt nie kontroluje, czy mamy prawo jazdy, choć lepiej je posiadać, jeśli dojdzie do wypadku. I tutaj ważna uwaga - w Tajlandii nie honorują polskiego prawa jazdy, więc warto przed wyjazdem wyrobić tzw. międzynarodowe prawo jazdy. Kosztuje to 35 złotych i trwa około tygodnia, a zapewnia poczucie bezpieczeństwa i chroni przed ryzykiem odmowy wypłaty pieniędzy z ubezpieczenia w przypadku kraksy. My w każdym razie wyposażone w międzynarodowe prawo jazdy wynajęłyśmy na dwa dni hondę i pojechałyśmy na Doi Suthep. Z tą świątynią wiąże się moja ulubiona legenda o białym słoniu i świecącej, znikającej, replikującej się i samo-się-przemieszczającej kości Buddy (nie będę Wam psuć zabawy i spojlerować, ale polecam zapoznanie się z całą historią). Doi Suthep, a właściwie znajdująca się na wzgórzu o tej nazwie świątynia Wat Phra That, to jedno z najświętszych miejsc dla tajskich buddystów. Warto się tam wybrać. A przy tym, jeśli dysponuje się własnym środkiem transportu, można zrobić tak jak my i wybrać się dalej przez wzgórze na wycieczkę do wiosek zamieszkałych przez Hmongów - mniejszość etniczną wywodzącą siez gór pobliskich Chin i Laosu, skąd uciekli przed prześladowaniami. Na Doi Suthep znajdują się dwie wiosku Hmongów - my przypadkiem ominęłyśmy pierwszą i krętą wąską ścieżką prowadzącą nad urwiskiem z lekkim strachem dojechałyśmy skuterem do drugiej, całkiem pustej. Przeszłyśmy się po okolicy, w jedynym sklepie w wiosce zamówiłyśmy zupę i deser z kruszonego lodu i słodkich syropów, po czym wróciłyśmy. Po drodze zahaczyłyśmy o plantację kawy, na której grupy badawcze z pobliskiego uniwersytetu (bodaj z wydziału botaniki) prowadziły badania. Jadąc dalej, dostrzegłyśmy przeoczony wcześniej drogowskaz do pierwszej wioski i z ciekawości tam wjechałyśmy. Znalazłyśmy się pośrodku skansenu, pełnego straganów z pamiatkami i w niczym nie przypominającego pierwszej wioski. Zresztą z drugiej strony, w tym momencie warto zadać sobie pytanie, czego oczekujemy i po co jeździmy w takie miejsca. Jest bowiem dość oczywiste, że mniejszości etniczne, które w tym regionie często mają bardzo ograniczone prawa w porównaniu do miejscowej ludności, w tym np. prawo do pracy czy obywatelstwa, próbują zarobić na tym, na czym mogą, czyli właśnie na swoim "egzotycznym" statusie - stąd skanseny, muzea, zdjęcia z "tubylcami" poprzebieranymi w stroje ludowe itd. Jeżei wszystko odbywa się z poszanowaniem praw i prywatności mieszkańców danej wioski, to uczestniczenie w takim widowisku może nadal być atrakcyjne i pouczające (o czym przekonam się później w niezwykle ciekawym muzeum w okolicach Chiang Rai). Tu jednak miałam wrażenie, że walor edukacyjny i poznawczy przegrał z aspektem komercyjnym. Być może to uczucie było pogłębione przez wizytę w pierwszej wiosce - w każdym razie wizytę w Doi Pui, czyli właśnie tej drugiej wiosce, wspominam ze znacznie mniejszym sentymentem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglmyXiqIYijKTsqs31e8ioW-BYgbPwpRC39A-ojYhLWrFctMLSnrzSaVFscl0lQ6Fs6Czre-6rkiNzUQ98Z24FMyzixn4_zrWtS7Q-3s8L5JxGtTWjiKEHApYht_byehvSUzaYasIPuYU/s1600/doi+suthep.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglmyXiqIYijKTsqs31e8ioW-BYgbPwpRC39A-ojYhLWrFctMLSnrzSaVFscl0lQ6Fs6Czre-6rkiNzUQ98Z24FMyzixn4_zrWtS7Q-3s8L5JxGtTWjiKEHApYht_byehvSUzaYasIPuYU/s640/doi+suthep.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">dziecko z mniejszości Hmongów w Doi Suthep</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhgcp5HAhY7gYHPzun2ap8J8NMmANahma1SlQs1BVOIN-rHvUmbEU-M6jz1e2VtjcJdq2CleqS8VpyTeRrxnU4GDTyQypac-LCUUzVlA5zEOamOOfeIiExjvZuba2DTP6t1nC5hMPUUD0E/s1600/Hmong.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="899" data-original-width="1600" height="355" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhgcp5HAhY7gYHPzun2ap8J8NMmANahma1SlQs1BVOIN-rHvUmbEU-M6jz1e2VtjcJdq2CleqS8VpyTeRrxnU4GDTyQypac-LCUUzVlA5zEOamOOfeIiExjvZuba2DTP6t1nC5hMPUUD0E/s640/Hmong.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">pogadaliśmy sobie jak rowerzysta z rowerzystką</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Na zakończenie pobytu w Chiang Mai, korzystając z faktu, że nadal mamy skuter, pojechałyśmy do Grand Canyon - czyli byłych kamieniołomów, wypełnionych wodą i zamienionych w aqua park. Można w nich skakać do wody ze skał, z wysokości 10 lub 15 metrów, bo ściany "basenu" są idealnie proste, a kamieniołom ma ponad 30 metrów głębokości. Trafienie tu nie nalezy do najprostszych zadań z uwagi na brak czytelnych kierunkowskazów, ale warto. Po wizycie w Grand Canyon odwiozłam Olę na autobus do Bangkoku, a sama zajęłam się przygotowaniami do dalszej podróży - powoli kończył mi się 30-dniowy okres, w którym miałam prawo przebywać na terenie Tajlandii.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0Chiang Mai, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai, Thailand18.7060641 98.98171630000001618.4655196 98.658992800000021 18.946608599999998 99.304439800000011tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-50977132034788255842017-10-19T01:42:00.003+02:002017-10-19T01:42:54.555+02:00Podróż rowerowa po Azji - reaktywacja bloga<div style="text-align: justify;">
Blog półtora roku temu umarł śmiercią naturalną, bo okazało się, że wrzucanie postów z tableta wieczorami, po spędzeniu całego dnia w trasie rowerowej, wymaga większej dyscypliny niż zakładałam. Postanowiłam jednak nadrobić zaległe posty i opisać półroczną, głównie rowerową, podróż po Azji Południowo-Wschodniej (Tajlandia - Laos - Wietnam - Kambodża - Tajlandia - Birma - Malezja - Sumatra - Malezja - Singapur - Malezja - Tajlandia). Podczas podróży spędziłam po miesiącu w Tajlandii, Laosie, Birmie i Wietnamie, dwa tygodnie w Kambodży, którą odwiedziłam już wcześniej (Tajlandię zresztą też, ale ten kraj jest o wiele większy, więc było dużo miejsc, które jeszcze chciałam zobaczyć), tydzień na Sumatrze, trzy tygodnie w Malezji i tydzień w Singapurze. Wpisy będę starała się uzupełniać o informacje praktyczne, zarówno z punktu widzenia potrzeb rowerzystów, jak i "zwykłych" turystów. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś konkretnego, dawajcie znać w komentarzach</div>
<div style="text-align: justify;">
Kiedy już się wyrobię z zaległymi azjatyckimi postami, pojawią się kolejne - Bornholm na piechotę, zwiedzanie Izraela czy Stanów Zjednoczonych (niewykluczone, że dla urozmaicenia będę zamieszczać te wpisy na zmianę). Stay tuned!</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLUsgAE8SktNuE7Mel7_CdLf9b6MaU1JgZd2NFSN0G14ELFKv5JRMJEXiLXqlWaOGLs5llHSc0HYFL3vVzCGZIYspMnbyCW68oyMHvSezlrfD131qSwPlqGkNbsswIvlrhVRv8IBmN3O4/s1600/Bez+nazwy.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="536" data-original-width="532" height="400" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLUsgAE8SktNuE7Mel7_CdLf9b6MaU1JgZd2NFSN0G14ELFKv5JRMJEXiLXqlWaOGLs5llHSc0HYFL3vVzCGZIYspMnbyCW68oyMHvSezlrfD131qSwPlqGkNbsswIvlrhVRv8IBmN3O4/s400/Bez+nazwy.jpg" width="396" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Sumatra - przekraczanie równika rowerem</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-7976365954808261412016-04-06T06:23:00.001+02:002016-04-06T06:23:41.102+02:00Powtórka z Kanchanaburi<div style="text-align: justify;">
W związku ze zmianą planów, w czwartek wstałyśmy wcześnie i złapałyśmy taksówkę na dworzec Thonburi, skąd o 7:45 odjeżdżał pociąg do Kanchanaburi. Pociągi jeżdżą 2 razy dziennie, podróż trwa 3 godziny i kosztuje 100 baht. Można też złapać busa z dworca południowego lub północnego. Autobusy jeżdżą częściej i podróż trwa godzinę krócej, ale uważam, że przejażdżka pociągiem to dodatkowa atrakcja.</div>
W Kanchanaburi zarezerwowałyśmy nocleg w Canaan Guesthouse - bardzo przyjemne (i tanie) miejsce w cichej uliczce tuż przy dworcu autobusowym, trochę daleko od centrum turystycznego, ale w przypadku Kanchanaburi "daleko" oznacza 3-5 minut jazdy tuk tukiem, więc da się przeżyć ;) Jeśli wolicie zatrzymać się w centrum, polecam z kolei Jolly Frog.<br />
Zwiedzanie miasteczka wyglądało standardowo (pakiet atrakcji jest tu stały), czyli most na rzece Kwai, Muzem II Wojny Światowej i Ceramiki (!), cmentarz wojenny. Poszłyśmy też na lunch do mojej ulubionej wegetariańskiej knajpy On's Thai Issan Vegetarian Restaurant, która od mojej poprzedniej wizyty w Kanchanaburi się rozbudowała - poprzedni lokal służy teraz jako sala lekcyjna podczas kursów gotowania, a nowa restauracja jest naprzeciwko. Za to jedzenie nadal tak samo pyszne :)<br />
Korzystając z okazji, zrobiłam też pranie w jednej z samoobsługowych pralni, w której była też od razu suszarka do ubrań. <br />
Wieczorem wyskoczyłam jeszcze na night market, gdzie objadłam się sushi, a potem poszłam spać, bo następnego dnia czekała nas podroz do Ayutthai.ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-90426183753823896312016-03-31T13:42:00.001+02:002016-03-31T13:42:13.416+02:00Z powrotem w Bangkoku!<div style="text-align: justify;">
Wreszcie nadszedł ten dzień - z plecakiem ciężkim jak nigdy przedtem (w końcu wyjeżdżam na kilka miesięcy) wsiadlam do samolot i rozpoczęłam podróż. Lot co prawda nie należał do najbardziej komfortowych, bo siedziałam w ostatnim rzędzie przy toalecie, a pozatym nie było cateringu, ale biorąc pod uwagę, że za 500 złotych miałam bilet na bezpośredni lot dreamlinerem, raczej nie mogę narzekać; )</div>
<div style="text-align: justify;">
Niestety, przez cały lot nie zmrużyłam oka, więc kiedy rano wylądowaliśmy w Bangkoku, wiedziałam, że to będzie ciężki dzień. Na lotnisku kupiłam od razu kartę sim do telefonu, żeby mieć wszędzie internet. Co prawda prawie wszędzie jest darmowe wi-fi, ale planuję za 3 tygodnie przesiąść się na rower, więc wolę miec dostęp do internetu w każdym miejscu. Karta do telefonu za 550baht w sieci AIS zapewnia 4,5 GB transferu danych przez miesią (i 50 baht do wykorzystania na rozmowy i smsy), czyli zupełnie wystarczająco. </div>
<div style="text-align: justify;">
Na lotnisku wsiadłyśmy w kolejkę (airport city link) do centrum, a później w 5 osób (z moją przyjaciółką i trójką Polaków, z którymi leciałyśmy samolotem) złapaliśmy tuk tuka, który teoretycznie był dwuosobowy, wiec jazda w piątkę z naszymi bagażami była sama w sobie przygodą. </div>
<div style="text-align: justify;">
Pierwsza polowa dnia upłynęła nam na odsypianiu lotu, ale po południu wsiadlysmy w łódkę i popłynęłyśmy do Chinatown- mekki smakoszy. Chinatown nie zawiodło, sataye z sosem orzechowym, sajgonki i kaczka w cynamonowej marynacie pozwoliły nam zapomnieć o trudach podróży. Postanowiłyśmy zobaczyć jeszcze flower market, a po drodze wejść na dworzec Hua Lompong, żebym kupiła bilet do Chiang Mai. Jadę tam dopiero za 2 tygodnie, ale bilety szybko się wyprzedają, zwłaszcza w tym okresie - dzień po moim planowanym przyjeździe zacznie się Songkran, czyli tajski Nowy Rok. Songkran szczególnie hucznie jest obchodzony w Bangkoku i właśnie w Chiang Mai. I rzeczywiście, z biletami był problem. Na wybrany przeze mnie termin anina kolejne 2 dni nie było już żadnych miejsc sypialnych ani nawet sensownych miejsc siedzących. Zostały tylko miejsca siedzące w trzeciej klasie w nocnym pociągu, który jedzie 14 godzin. Czeka mnie więc niezwykle komfortowa podróż ;) Na pocieszenie czekały mnie za to piękne widoki na targu kwiatowym. Na kwiaty jest tu duży popyt, bo Tajowie składają je w świątyniach i kapliczkach domowych. Targ byl więc pełen ludzi i kwiatów w przeróżnych postaciach - bukietów, girland, a nawet samych kielichów. Wyglądało to niesamowicie - zwłaszcza girlandy robiły wrażenie.<br />
Następnego dnia wstalam wcześnie rano wiec korzystając ze sprzyjającej temperatury poszłam pobiegać do parku obok pałacu królewskiego. Spotkałam pojedyncze osoby, które wpadły na ten sam pomysł - zdecydowanie więcej ludzi decyduje się na uprawianie sportów po zmroku. <br />
Następny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Wat Mahathat (mniej znana świątynia niedaleko Grand Palące, bardzo klimatyczna), Wat Pho (Zuza zwiedzała, ja usiadłam z książką przy mrożonej herbacie jaśminowej, bo juz tam kiedyś byłam - ale uważam, że warto się tam wybrać, odsyłam do wpisu sprzed 2 lat) i Wat Saket na Golden Mount - jednej z moich ulubionych świątyń, którą odwiedziłam po raz kolejny. Golden Mount to świątynia wybudowana na wzgórzu powstałym z gruzów stupy postawionej przez Ramę III, która przewróciła się wskutek erozji gleby. W zasadzie świątynia nazywa się Wat Saket, a Golden Mount to nazwa wzgórza, ale ono całe stało się poniekąd obiektem sakralnym, znajdują się na nim gongi, dzwony, posągi buddy i pomnik / instalacja upamiętniająca fakt, ze podczas epidemii cholery składowano tu zwłoki.<br />
Popołudnie przeznaczamy na relaks w Parku Lumphini. Niestety, nie udaje nam się spotkać waranów, które żyją tam na wolności, ale rano widziałyśmy jednego na ulicy, więc tę atrakcję mamy zaliczoną. Odwiedzamy też Erawan Shrine (Kapliczkę Słonia Erawan?), w której Tajowie modlą się i składają dary: kadzidła, owoce, monety, kwiaty i figurki słonia. Można też zapłacić pracującym tam kobietom, żeby śpiewały, podczas gdy my się modlimy. Ta usługa cieszy się sporym zainteresowaniem. Erawan Shrine robi niesamowite wrażenie również dlatego, że znajduje się w bogatej dzielnicy miasta, przy samym centrum handlowym ze sklepami Louisa Vuittona czy Stelli McCartney. Zderzenie tych dwóch światów robi piorunujące wrażenie.<br />
Na zakończenie dnia zaliczamy jeszcze atrakcje w postaci przejażdżki SkyTrainem, bo chemy zobaczyć miasto z góry. Niestety, w oknach wagonów odbija się światło, więc za wiele nie widzimy ;)<br />
Początkowy plan zakładał, że po 2 dniach w Bangkoku pojedziemy na trekking do Parku Narodowego Khao Yai, a stamtąd do Ayutthai. Plany mają jednak to do siebie, że lubią się zmieniać. Dochodzimy do wniosku, że trekking z naszymi ciężkimi plecakami po ostatnich 2 dniach spędzonych na intensywnym chodzeniu po mieście niekoniecznie nas uszczęśliwi. Zamiast tego decydujemy się zostac dzień dłużej w Bangkoku, a potem pojechać na 1 noc do Kanchanaburi o stamtąd do Ayutthai.<br />
Następny dzień Zuza przeznacza na zwiedzanie Grand Palace, a ja na nadrabianie zaległości w lekturach. W Pałacu Królewskim nigdy nie byłam, ale jakoś mnie tam nie ciągnie, głównie z uwagi na tłum turystów i hałas (nadawane przez megafon komunikaty dla zwiedzających działają na mnie odstraszająco). Kupuje więc na pobliskim straganie szejka z mango i bananów, siadam w hostelowym ogródku na macie, otwieram reportaż Tiziano Terzaniego o Azji i czuję się całkiem zadowolona :)<br />
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-63056955466148797742016-03-09T21:19:00.003+01:002016-03-09T21:20:37.893+01:00Szczepienia przed podróżą do Azji - gdzie, kiedy, na co?<div style="text-align: justify;">
Na początku tego posta wyjaśniam jedną kwestię formalną, chyba dość oczywistą - informacje, które tu zamieszczam, oparte są wyłącznie na moich własnych doświadczeniach, nie mogą one zastąpić konsultacji z lekarzem (którym ja nie jestem). Mimo to zdecydowałam się opisać, jak to wyglądało w moim przypadku, żeby ułatwić innym przygotowania - porada lekarska jest konieczna, ale zestaw zalecanych szczepień jest zazwyczaj w miarę zbliżony, dostosowany do celu podróży, a nie do uwarunkowań osobistych konkretnego pacjenta.</div>
<div style="text-align: justify;">
Jakie zatem szczepienia robiłam, a z jakich zrezygnowałam i dlaczego?</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>WZW typu B</b> - na żółtaczkę typu B byłam szczepiona w podstawówce, kiedy poszłam do lekarza, zrobił mi badanie krwi i okazało się, że nadal mam zachowaną odporność na tę chorobę. Lekarz powiedział, że po 10 latach od czasu szczepienia warto sprawdzić, czy nadal jesteśmy uodpornieni.</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>WZW typu A</b> - na żółtaczkę typu A w szkole szczepień nie było (a przynajmniej nie za moich czasów, nie wiem, jak to wygląda obecnie). Lekarka zaleciła mi to szczepienie, kiedy po raz pierwszy jechałam na wakacje do Tajlandii. Szczepienie robi się dwa razy, w odstępie 6 miesięcy, przy czym już po pierwszej dawce można jechać na wakacje, drugie ma charakter utrwalający. Szczepienie można zrobić nawet 2 tygodnie przed wyjazdem. Koszt jednej dawki to ok. 180 zł, podczas żółtego tygodnia (2 razy do roku, na początku kwietnia i na początku października) są zniżki, ja płaciłam 150 zł. Po pół roku powtórzyłam szczepienie (znowu w trakcie żółtego tygodnia) i mam z tym spokój na zawsze. Jest to starndardowa szczepionka dostępna w punktach szczepień.</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Błonica, tężec, krztusiec</b> - na szczęście nie musiałam robić tego szczepienia (to jest jedna szczepionka na trzy choroby), bo miałam je robione w wieku 19 lat jako szczepienie obowiązkowe, a zachowuje ono ważność na 10 lat. W związku z tym będę musiała je powtórzyć w przyszłym roku, ponieważ przy wyjazdach do Azji Południowo-Wschodniej jest ono zalecane.</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Dur brzuszny</b> - dziś wróciłam ze szczepienia na dur brzuszny, stąd inspiracja do napisania tego posta ;) Jakkolwiek przed wyjazdem do Tajlandii lekarka nie uznała tego za konieczne, w przypadku Laosu czy Wietnamu widnieje ono na liście zalecanych szczepień (na dobrą sprawę powinnam była zaszczepić się na dur brzuszny przed zeszłorocznym wyjazdem do Kambodży, ale odpuściłam). Szczepienie nie jest tanie, kosztuje ok. 230 zł i trzeba je powtarzać co 3 lata. Nie chciałabym jednak spędzić miesiąca na leczeniu duru brzusznego. Na dur brzuszny nie wszędzie można się zaszczepić - w mojej przychodni (w Poznaniu) tego nie robią, dzwoniłam do prywatnej kliniki, która teoretycznie ma te szczepienia w swojej ofercie, ale też im się skończyły i w efekcie szczepiłam się w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemologicznej (na miejscu jest lekarz, który od razu bada, czy są jakieś przeciwwskazania zdrowotne do szczepienia). Podobno wystarczy zaszczepić się tydzień przed wyjazdem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Japońskie zapalenie mózgu </b>- to szczepienie początkowo zignorowałam celowo, a teraz chyba trochę żałuję. W internecie czytałam, że ma ono skutki uboczne, żeby go nie robić, jeśli nie jedzie się np. na wyprawę badawczą do dżungli. Dzisiaj jednak lekarz w Sanepidzie powiedział mi, że mimo wszystko warto takie szczepienie na wszelki wypadek zrobić przy dłuższym wyjeździe w wybrane przeze mnie rejony (czyli Laos, Wietnam, Kambodża), zdementował też plotki o skutkach ubocznych. Nie zdążę już jednak się zaszczepić przed wylotem, ponieważ szczepienie składa się z 2 dawek podawanych w odstępie 28 dni (i 1 dawki przypominającej po roku). Cóż, miejmy nadzieję, że nic mi nie będzie. Poza tym to szczepienie jest dość drogie - według cenników w internecie 1 dawka kosztuje 340-410 zł (a dawek mamy trzy).</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Denga</b> - na dengę nie ma szczepień. </div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Malaria</b> - podobnie jak w przypadku dengi, na malarię nie ma szczepień. Można brać ewentualnie profilaktycznie tabletki na malarię, np. malarone, na temat którego napisano już całe eseje w internecie. Ja malarone nie biorę (pomijając wszystko inne, przy kilkumiesięcznym wyjeździe chyba bym zbankrutowała).</div>
<div style="text-align: justify;">
Więcej szczepień nikt mi nie sugerował, lekarz powiedział, że mam wystarczający komplet, jestem przygotowana i mogę jechać w długą podróż. Pamiętajcie też, że pakiet szczepień, jakkolwiek raczej niewykraczający ponad to, co napisałam powyżej, zależy od długości podróży, jej celu i tego, co zamierzamy robić na miejscu (inne ryzyko występuje podczas pobytu na wsi, inne w mieście, jeszcze inne na wyspach).</div>
<div style="text-align: justify;">
Więcej informacji o szczepieniach znajdziecie <a href="http://www.szczepieniadlapodrozujacych.pl/" target="_blank">tutaj</a>.</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-51409305430321715142016-02-13T11:43:00.002+01:002016-03-09T21:20:23.632+01:00Znowu w drogę!<div style="text-align: justify;">
To już postanowione, w Niedzielę Wielkanocną wyruszam w kolejną podróż, tym razem kilkumiesięczną! Zaczynam w Bangkoku, a póżniej wszystko może się zdarzyć :) Aktualny plan zakłada, że po miesięcznym pobycie w Tajlandii wyruszę w stronę Laosu, Wietnamu i Kambodży na rowerze. Jeśli więc ktoś z Was ma doświadczenie w kupowaniu roweru i sakw w Tajlandii, chętnie skorzystam! W rower prawdopowodbnie będę chciała zaopatrzyć się w Chiang Mai, żeby przez Chiang Rai, a później przez Chiang Khong pojechać do Laosu. Biorąc pod uwagę, że będzie to moja pierwsza wyprawa rowerowa, wyzwanie jest spore :)</div>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjKVXx-69X90DGUmrTWgCbn2NSXnIMbaj9NSciXVDiju1FOLOXzZnOeoUvvbsoub5WGeh9pibyRBrfqTLsO1TxbodAd9q17hFNxokYpa5e-tI9n20-mVf5Zn3qsog9dtmjgQgkaqy8wZZs/s1600/obraz.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="316" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjKVXx-69X90DGUmrTWgCbn2NSXnIMbaj9NSciXVDiju1FOLOXzZnOeoUvvbsoub5WGeh9pibyRBrfqTLsO1TxbodAd9q17hFNxokYpa5e-tI9n20-mVf5Zn3qsog9dtmjgQgkaqy8wZZs/s400/obraz.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">tym razem plan jest rowerowy, więc pieszych spacerów będzie mniej ;)</td></tr>
</tbody></table>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-73054339213504961382015-12-30T15:44:00.003+01:002016-02-13T11:52:58.337+01:00Jak spakować się na podróż do Azji?<div style="text-align: justify;">
Wiem, że takich postów powstało już wiele i że nie ma jednej, idealnej metody pakowania się na wakacje, ale postanowiłam opisać moje doświadczenia w tym zakresie - a nuż komuś się przydadzą. Poza tym wiadomo, że lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na swoich ;)</div>
<div style="text-align: justify;">
Podstawowa zasada - plecak, nie walizka! No chyba, że ktoś zamierza cały wyjazd spędzić w jednym hotelu / hostelu, ale to się raczej rzadko zdarza. Plecak łatwiej przetransportować, łatwiej też upchnąć go w busie czy pociągu. Ja jeżdżę z plecakiem 65 l, koniecznie dwukomorowym. Dwie komory powodują, że mam łatwiejszy dostęp do swoich rzeczy i nie muszę wypakowywać całego plecaka, żeby coś z niego wyjąć - a w przypadku, gdy co kilka dni zmieniam zakwaterowanie i często śpię w dormitoriach w hostelach (gdzie nie ma miejsca na wypakowanie rzeczy), ma to ogromne znaczenie.</div>
<div style="text-align: justify;">
Wiele osób pisze, że w podróż bierze 2-3 t-shirty i podobną ilość zmian bielizny. Ja z tym się nie zgadzam. Akurat t-shirty i bielizna są lekkie i nie zajmują dużo miejsca, więc nie zamierzam się pod tym względem ograniczać - tym bardziej, że przy wilgotnym powietrzu i wysokich temperaurach, jakie panują w Azji południowo-wschodniej, przebieram ubrania dość często, a nie mam ochoty codziennie robić prania.</div>
<div style="text-align: justify;">
Nie biorę za to dużej ilości butów. Sportowe sandały, japonki (wybieram takie z podwójnym paskiem, żeby mocniej trzymały się nogi) i trampki, które zakładam do samolotu i mogę w razie czego ubrać na trekking - chociaż muszę przyznać, że jeszcze nie zdarzyło mi się założyć ich po wyjściu z samolotu, wszędzie poruszam się w sportowych sandałach, które się nie ślizgają i mocno trzymają się nogi. Inna sprawa, że dotychczas nie byłam na prawdziwym trekkingu, chyba że za taki uznać wspinanie się do najwyższego wodospadu w Parku Narodowym Erawan. Ale i tak nie zamierzam wozić ze sobą butów trekkingowych i nosić ich w plecaku, wolę zainwestować w porządne sandały.</div>
<div style="text-align: justify;">
Jeśli chodzi o spodnie, decyduję się na szorty do noszenia w miejscach, gdzie jest to akceptowane, czyli głównie na wyspach / wybrzeżu, chociaż mam wrażenie, że w innych miejscach też jest coraz większa tolerancja dla odsłoniętych kolan, a nawet widuje się Azjatki w szortach. Oprócz tego biorę ze sobą alladyny, które są lekkie, nie zajmują dużo miejsca i świetnie sprawdzają się w tropikalnym klimacie - uważam tylko, żeby były zrobione z naturalnych materiałów.</div>
<div style="text-align: justify;">
Jeśli chodzi o garderobę, pakuję jeszcze dwa stroje kąpielowe, lekką sukienkę, jedną bluzę (którą zakładam na siebie w samolocie), okulary przeciwsłoneczne i nakrycie głowy - testowałam kapelusz, wolę jednak czapkę z daszkiem.</div>
<div style="text-align: justify;">
Do tego dwa ręczniki, warto zainwestować w te supercienkie, które można kupić w sklepach sportowych lub górskich. Zajmują one dużo mniej miejsca i szybciej schną.</div>
<div style="text-align: justify;">
Kolejna kategoria bagażu, która budzi liczne wątpliwości i pytania, to leki i kosmetyki. Ja wychodzę z założenia, że do apteczki warto wziąć podstawowe leki, ale nie ma co z tym przesadzać. Pakuję wapno (na alergię i ukąszenia komarów), nifuroksazyd i węgiel rozpuszczalny (na zatrucia pokarmowe), tabletki przeciwbólowe, plastry, maść na stłuczenia i ból mięśni i na tym poprzestaję. Zastanawiałam się kiedyś nad wożeniem malarone, ale w Tajlandii czy Kambodży zagrożenia pod względem malarii właściwie nie ma, skuteczność prewencyjnej terapii malarone budzi wątpliwości, a w razie czego leki na malarię mogę dostać też na miejscu. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli na coś zachoruję, to bardziej skuteczne leki dostanę w tamtejszych aptekach. Kupuję jeszcze spray przeciw komarom - można go nabyć również na miejscu, ale kiedyś natknęłam się w polsce w osiedlowym markecie na offa z napisem "odstrasza również tropikalne komary" (czy coś podobnego) i działa świetnie, nic mnie nie gryzie, kiedy go użyję. Mam jasną karnację, więc kupuję mleczko / sprawy do opalania z wysokim filtrem - zawsze mam ze sobą filtr 50 (lub nawet 50+) i 30, pod koniec podróży ewentualnie zmniejszam faktor. Biorę też balsam łagodzący po opalaniu, na oparzenia (i używam go zamiast balsamu do ciała, którego już nie pakuję).</div>
<div style="text-align: justify;">
Z wyposażeniem kosmetyczki nie warto przesadzać, bo później trzeba wszystko dźwigać w plecaku. Żel pod prysznic i szampon, zamiast odżywki - jedwab do włosów albo olejek z marakui czy orzeszków makadamia (do kupienia w malutkich buteleczkach, a są bardzo wydajne), pasta i szczoteczka do zębów, dezodorant, szczotka to włosów i tonik do twarzy. Tusz do rzęs i podkład nie zajmują dużo miejsca, więc też je dorzucam. Pakuję też szare mydło, żeby móc coś samej przeprać (co prawda w Tajlandii wszędzie można za grosze oddać ubrania do prania, ale ja zazwyczaj piorę sama). Na koniec dokładam nawilżane chusteczki, które przydają się zarówno do "umycia" rąk po zjedzeniu szczególnie klejącej potrawy z ulicznego wózka, jak i do odświeżenia się w kilkunastogodzinnej podróży samolotem czy autobusem.</div>
<div style="text-align: justify;">
Dziś ciężko obyć się bez elektroniki - w moim bagażu musi więc znaleźć się smartfon, ładowarka i aparat fotograficzny. Do tego power bank, czyli przenośna "bateria", którą ładujemy w kontakcie lub przez usb, a potem możemy za jej pomocą doładowywać przez port usb ładować telefon czy aparat. Mi szczególnie przydaje się w długiej podróży autobusem, kiedy telefon się rozładowuje od siedzenia w internecie i słuchania muzyki, a także na wyspach, gdzie nie zawsze prąd jest dostępny całą dobę - to znaczy na większych i bardziej popularnych wyspach nie ma z tym problemu, ale w Kambodży znalazłam się na Koh Rong Samloem, gdzie dostęp do prądu zapewniał hostelowy generator, włączany teoretycznie od 18 do 22, (a w praktyce czasem od 20 do północy, czasem od 18 do 21 - tam godzina to kwestia raczej umowna ;) ). Ja oprócz tego biorę ze sobą kindle'a - dużo czytam, a wożenie książek w plecaku nie wchodzi w grę. Do czytnika wgrywam też przewodnik w formie e-booka. </div>
<div style="text-align: justify;">
Żeby zminimalizować ilość papierów, jakie ze sobą zabieram, jeżeli coś nie jest mi koniecznie potrzebne w wersji papierowej (np. potwierdzenie rezerwacji czy mapka dojazdu w interesujące mnie miejsce), nie drukuję tego, tylko robie printscreena lub zdjęcie smartfonem. Dzięki temu mam wszystkie informacje pod ręką nawet tam, gdzie nie mam dostępu do internetu, a jednocześnie nie muszę wozić ze sobą dodatkowych papierów.</div>
<div style="text-align: justify;">
Poza tym dobrze mieć ze sobą kawałek sznurka (na którym można np. rozwiesić pranie), scyzoryk, kilka spinaczy do prania, długopis. Ja wożę też saszetkę na dokumenty do noszenia pod ubraniem - w niej noszę portfel, kartę płatniczą i ewentualny zapas wypłaconych pieniędzy. Gotówkę na bieżące wydatki trzymam w małym portfeliku lub saszetce. </div>
<div style="text-align: justify;">
Dobrze też mieć ze sobą międzynarodowe prawo jazdy - co prawda nie jest ono niezbędne do wypożyczenia skutera (nikt wówczas nie pyta o żadne prawo jazdy), ale może się przydać, gdy dojdzie do wypadku. Polskie praw jazdy nie jest w Azji honorowane, a jeśli nie mamy międzynarodowego, policja może uznać wypadek za naszą winę i obciążyć nas wynikłymi z tego tytułu kosztami, są też problemy z uzyskaniem pieniędzy z ubezpieczenia (przynajmniej tak czytałam, na szczęście nigdy nie miałam wypadku i nie musiałam testować tej teorii w praktyce). Wyrobienie międzynarodowego prawa jazdy kosztuje 35 zł i trwa mniej więcej tydzień, więc uważam, że nie ma sensu ryzykować.</div>
<div style="text-align: justify;">
Poza tym mam też bagaż "wirtualny" - czyli robię skany swoich dokumentów i wysyłam je np. mamie mailem. Wtedy zarówno ja, jak i ona mamy do nich w razie potrzeby dostęp (potrzeba dostępu może zaistnieć na przykład w razie zgubienia czy kradzieży oryginałów).</div>
<div style="text-align: justify;">
Biorę też mały plecak lub nawet tylko bawełniany worek - coś a'la worki na w-f, jakie nosiło się w podstawówce. I to wszystko :) Waga mojego głównego bagażu nie przekracza 10 kg (jest raczej bliższa 8 kg), co powoduje, że przemieszczanie się jest dużo wygodniejsze, a podróż znacznie przyjemniejsza.</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-26709277153058434352015-08-04T23:19:00.003+02:002016-02-13T11:47:02.880+01:00Praga - informacje praktyczne<div style="text-align: justify;">
<u><b>Dojazd:</b></u></div>
<div style="text-align: justify;">
Obecnie do Pragi można się dostać samolotem chyba tylko z Warszawy, więc nie jest to najwygodniejsza opcja. Czech Airlines co chwilę ogłaszają się z zamiarem otwarcia nowego połączenia z kolejnego miasta w Polsce (w maju miały wystartować loty z Poznania i Gdańska, teraz słyszę zapowiedzi o lotach z... Radomia), ale jakoś nic z tego nie wychodzi.</div>
<div style="text-align: justify;">
Można więc jechać pociągiem (opcja dość droga), samochodem albo Polskim Busem - i tą ostatnią opcję częściowo testowałam. Ceny są dość dobre (ja za bilet Wrocław - Praga płaciłam 57 zł, a za bilet Praga - Poznań 50 zł), więc moim zdaniem warto, chociaż w kilka osób pewnie bardziej się opłaca wziąć samochód.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<u><b>Poruszanie się po Pradze:</b></u></div>
<div style="text-align: justify;">
Jak już pisałam, w Pradze działają 3 linie metra, są dość dobrze oznakowane i skomunikowane, więc nimi się zazwyczaj poruszam - chociaż odległości w centrum są na tyle małe, że jeśli mieszka się niedaleko, można chodzić na piechotę. Bilet jednorazowy 30-minutowy kosztuje 24 korony i wystarcza chyba na każdy możliwy przejazd metrem, ja w każdym razie nigdy nie jechałam dłużej, nawet wliczając przesiadkę. Jeśli planuje się jeździć więcej, można kupić np. bilet 24-godzinny (110 koron) lub 72-godzinny (310 koron). Bilety kupuje się w automatach na stacjach metra.</div>
<div style="text-align: justify;">
W każdym hotelu i hostelu są rozłożone darmowe mapki centrum, zazwyczaj jest na nich też mapa metra.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<u><b>Jedzenie w Pradze:</b></u></div>
<div style="text-align: justify;">
Temat rzeka. Jeśli ktoś jest w Czechach po raz pierwszy, na pewno powinien pójść do restauracji z tradycyjnym czeskim jedzeniem, zamówić ser smażony (koniecznie Edam, z sosem tatarskim i ziemniakami po amerykański), knedliki z gulaszem, knedliczki na słodko, marynowany hermelin, zupę czosnkową w chlebie, zupę gulaszową, zupę cebulową... Najlepiej jednak w tym celu opuścić centrum miasta albo być przygotowanym na ceny z kosmosu i chyba jednak gorszą jakość.</div>
<div style="text-align: justify;">
Inna opcja, wybrana przeze mnie, to bary i restauracje azjatyckie - smaczne, tanie i z oryginalnym jedzeniem, do którego polski chińczyk się nie umywa. A i ceny bardzo przystępne, 30-40 koron za zupę i 70-150 koron za danie główne.</div>
<div style="text-align: justify;">
Poza tym trzeba spróbować czeskich słodyczy. Wafelki Tatranki, czekolada Orion, żelki Jojo i lentilki są już legendą, ale ja równie miło wspominam czeskie drożdżówki, które można kupić w licznych piekarniach. Są naprawdę smaczne, więc polecam. </div>
<div style="text-align: justify;">
Poza tym w Czechach koniecznie trzeba zamówić wino domowe, serwowane w pękatych kieliszkach za śmieszne pieniądze. O piwie nie piszę, bo napisano już o tym całe tomy, a ja smakoszką piwa nie jestem, więc nie będę się wypowiadać. W Czechach można pić alkohol w parkach i na ulicach, poza miejscami, w których zostało to zakazane przez miasto (w październiku 2013 roku wprowadzono przepisy umożliwiające władzom miasta wprowadzenie miejscowego zakazu spożywania alkoholu). Tabliczkę informującą o zakazie widziałam raz, alkohol spożywałam w plenerze wielokrotnie i nikt mi uwagi nie zwracał (oczywiście piłam kulturalnie, spokojnie i w nie za dużych ilościach, w przeciwnym razie pewnie mogłabym się spotkać z interwencją).</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<u><b>Noclegi w Pradze:</b></u></div>
<div style="text-align: justify;">
Noclegi w Pradze są względnie tanie. Testowałam już chyba wszystkie opcje: pokoje w hostelach, łóżka w dormitoriach, apartamenty... Nigdy się nie rozczarowałam, choć raz spotkała mnie niespodzianka, kiedy okazało się, że hostel, w którym się zatrzymaliśmy, był kiedyś kaplicą / krematorium, a za oknem pokoju mamy porośnięte bluszczem groby, i to w odległości jakiegoś 1,5 metra od mojego łóżka... Mi się podobało, ale niektórzy pewnie mogliby mieć na ten temat odmienne zdanie ;)</div>
<div style="text-align: justify;">
Tym razem zatrzymaliśmy się w hostelu SG1, gdzie płaciliśmy 12 euro od osoby za łóżko (ceny podawane są tam w euro, nie w koronach, i przeliczane na miejscu według aktualnego kursu) w pokoju 10-osobowym bez śniadania. Rezerwację robiliśmy przez booking.com. Oczywiście są tańsze oferty, ale nie w tej lokalizacji - chyba nigdy nie byłam w tak świetnie położonym hostelu!</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<u><b>Ceny w Pradze:</b></u></div>
<div style="text-align: justify;">
Ceny w Pradze to kolejny temat, na który można napisać książkę. Potrafią wzrosnąć nawet ponaddwukrotnie w sklepie położonym na głównym trakcie turystycznym (gdzie za zestaw piwo + woda zapłaciliśmy 80 koron, podczas gdy w sklepie nieopodal ten sam zestaw kosztował mniej niż 40). Dlatego trudno mi podać jakąś standardową cenę butelki wody czy piwa, są one generalnie zbliżone do polskich, ale warto, będąc w samym centrum turystycznym, przejść na równoległą ulicę i tam zrobić zakupy - będzie dużo taniej.</div>
<div style="text-align: justify;">
Za obiady płaciliśmy zazwyczaj w azjatyckich knajpach ok. 40 koron za zupę i 100 koron za ryż / makaron z kurczakiem i warzywami (albo z krewetkami koktajlowymi).</div>
<div style="text-align: justify;">
Butelka wina w sklepie to koszt od 100 koron w górę (pewnie w marketach jest taniej).</div>
<div style="text-align: justify;">
Bilety do dzielnicy żydowskiej kosztują 300 (tańsza i moim zdaniem lepsza opcja, bez największej synagogi) lub 480 koron (z synagogą Staronovą, ale w tańszej opcji też są inne synagogi).</div>
<div style="text-align: justify;">
Muzeum Muchy to koszt 240 koron. Bilet za komplet atrakcji na Hradczanach to 350 koron (są też opcje zakupu biletu do poszczególnych zabytków, nie można jednak kupić biletu tylko na Złotą Uliczkę).</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-84802413163708503602015-08-04T22:37:00.002+02:002016-02-13T11:44:31.860+01:00Praga na urodziny 18-19.07.2015<div style="text-align: justify;">
<u><b>18.07.2015 </b></u><br />
Pragę odwiedzałam już wielokrotnie, ale od ostatniego wyjazdu miałam chyba 4-letnią przerwę, więc kiedy mój kolega podrzucił pomysł, żebyśmy wyskoczyli na weekend, od razu się zgodziłam - tym bardziej, że zbiegło się to w czasie z moimi urodzinami, więc miałam dzięki temu sama dla siebie fajny urodzinowy prezent. Nie miał to być wyjazd typowo na zwiedzanie, raczej weekendowy wypad, żeby się zrelaksować, nie napiszę więc szczególnie dużo o zabytkach, ale w razie czego służę w tej kwestii pomocą, bo wszystkie główne praskie atrakcje już kiedyś zaliczyłam.</div>
<div style="text-align: justify;">
Pierwotnie kupiłam bilety w obie strony na Polskiego Busa i plan zakładał, że spędzę w podróży noc z piątku na sobotę i z niedzieli na poniedziałek (w tamtą stronę musiałam dostać się pociągiem do Wrocławia i tam przesiąść w busa, z powrotem miałam jechać jednym ciągiem, od północy do 8 rano). Ostatecznie jednak Michał wziął samochód, więc wracałam z nim autem.</div>
<div style="text-align: justify;">
Bus przyjechał na miejsce pół godziny przed czasem - do Pragi dotarłam o 5 rano (Michał pojechał tam dzień wcześniej). Zrobiliśmy jakieś mniej lub bardzej śniadaniowe zakupy i ruszyliśmy w stronę Hradczan, czyli wzgórza, na którym mieści się m.in. zamek, bazylika, katedra św. Wita i ogrody królewskie. Zabytki na Hradczanach otwarte są od 9 rano, ale chcieliśmy wejść tylko na Złotą Uliczkę.<br />
Dojazd z dworca jest banalny - jest on tak blisko centrum, że w zasadzie można iść na piechotę. Ja po Pradze zazwyczaj poruszam się metrem, które składa się z 3 linii (A, B i C, oznaczone również kolorami jako żółta, zielona i czerwona). Linie krzyżują się każda z każdą, ich rozkład jest bardzo czytelny, a jednym z punktów przesiadkowych jest właśnie stacja Florenc znajdująca się przy samym dworcu autobusowym. Co prawda mieliśmy samochód, ale z uwagi na problemy z parkowaniem w centrum zostawiliśmy go w okolicy dworca i wsiedliśmy do metra (nasz hostel znajdował się przy samym Moście Karola, więc nie mieliśmy nawet co liczyć na darmowe miejsca parkingowe w okolicy). Bilety na metro są dość tanie, jednorazowy na pół godziny kosztuje 24 korony, są opcje dobowe i kilkudniowe. Biorąc po uwagę, że mieszkaliśy w centrum, jeździliśmy na biletach jednorazowych, bo inna opcja nam się nie kalkulowała (zaliczyliśmy raptem 3 przejazdy metrem przez cały pobyt). Wsiedliśmy w zieloną linię metra, wysiedliśmy na Malostranskiej i ruszyliśmy na Hradczany.</div>
<div style="text-align: justify;">
Złota Uliczka, czyli chyba najbardziej charakterystyczny praski zabytek, była kiedyś miejscem, w któym mieszkali w miniaturowych, kolorowych domkach rzemieślnicy. Niestety, w godzinach otwarcia nie da się na niej nic zobaczyć z powodu tłumów, jakie nią chodzą. Da się jednak na nią wejść przed otwarciem i tak właśnie zrobiliśmy, dzięki czemu spędziliśmy pół godziny, siedząc tam w ciszy i spokoju, bez innych turystów. Potem okrążyliśmy wzgórze i zeszliśmy na dół.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiOKifxLIPXnbD_GjjSSTaI3Lrk1KqqEw5S2HVnQ_mPwGTx7IYAeTeeFySZOL5PsLeDf71k0w-3AUX3gU84FGmf36YbvdG6eYUyRGbCxn05XpaUpw-zT6m0gc1o_a5Ui6K7yRrFnQ9pyw/s1600/z%25C5%2582ota+uliczka.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiOKifxLIPXnbD_GjjSSTaI3Lrk1KqqEw5S2HVnQ_mPwGTx7IYAeTeeFySZOL5PsLeDf71k0w-3AUX3gU84FGmf36YbvdG6eYUyRGbCxn05XpaUpw-zT6m0gc1o_a5Ui6K7yRrFnQ9pyw/s640/z%25C5%2582ota+uliczka.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">opustoszała Złota Uliczka</td></tr>
</tbody></table>
Przeszliśmy przez Most Karola, który o tej porze też był jeszcze względnie pusty. Sprzedawcy i portreciści dopiero się rozkładali, turyści odsypiali piątkowy wieczór, dzięki czemu choć trochę czuliśmy klimat tego miejsca. Poszliśmy spacerem przez stare miasto, zrobiliśmy zakupy piknikowe i usiedliśmy na wyspie (Strelecky ostrov, prowadzi do niej most Legii, znajdujący się obok Mostu Karola). Na wyspie jest park, jest świetny widok na Hradczany, Most Karola, Petrin.... Czego chcieć więcej ? ;)<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiDFLUZhYM-JhvvefzwVb1JHU8FxB7ksnBKLEuZTV5D98fv5rfwJwrP13hJhzHQBHG2VtIOStDEaX2IcBw13O65CW-BUzCAilUsT0gahKLh7kKUZoRveuW3FJ9asAE1rauU3P1AeI6Meq8/s1600/wyspa.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiDFLUZhYM-JhvvefzwVb1JHU8FxB7ksnBKLEuZTV5D98fv5rfwJwrP13hJhzHQBHG2VtIOStDEaX2IcBw13O65CW-BUzCAilUsT0gahKLh7kKUZoRveuW3FJ9asAE1rauU3P1AeI6Meq8/s640/wyspa.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wyspa na Wełtawie</td></tr>
</tbody></table>
</div>
<div style="text-align: justify;">
I tak przesiedzieliśmy kilka godzin, później zrobiliśmy nowe zapasy i usiedliśmy sobie na trawie na wzgórzu Petrin (nie wjeżdżaliśmy na samą górę), a po jakimś czasie poszliśmy się zameldować w hostelu i trochę zdrzemnąć (po całonocnej podróży nie byłam najbardziej wypoczęta). Po drodze wsunęliśmy jeszcze bulion z jajkiem i pomidorami w azjatyckim barze.<br />
Nasz hostel okazał się rewelacyjny - nie dość, że przy samym Moście Karola (tzn. jakieś 100 metrów od niego, przy ulicy Małostrańskiej, prowadzącej do mostu), w przepięknym budynku z wewnętrznym dziedzińcem, to jeszcze pokój, choć 10-osobowy, okazał się ogromny, jasny, przestronny, czysty i w ogóle się nie odczuwało, że mieszka w nim tyle osób, mimo że wszystkie łóżka były zajęte. Poza tym w hostelu jest wspólny pokój i kuchnia z małą kuchenką, lodówką, czajnikiem, darmową kawą i herbatą, w której można sobie przygotować jedzenie.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEin-PU1twO1e9qnDcmND5CER78lpUzPnIAdDdHW5uD5G9U91EGbG9fvooZbMANhpoZrHm0HN71ycYm6_TWec0LBK1ZsfedVRrk-WkkcZBmJl9sU-TzIJv79Doyp63m9CwXYJyvgCtoED7s/s1600/hostel+kuchnia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEin-PU1twO1e9qnDcmND5CER78lpUzPnIAdDdHW5uD5G9U91EGbG9fvooZbMANhpoZrHm0HN71ycYm6_TWec0LBK1ZsfedVRrk-WkkcZBmJl9sU-TzIJv79Doyp63m9CwXYJyvgCtoED7s/s640/hostel+kuchnia.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">kuchnia hostelowa</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjs0oNVX72LQFvdJ6BqN3BlSmXfWlkSd_sFqQzCOqqUFs_MiX5WWJ9B3nawhmJwKKA0h5KGA7mwxCrUZapAZnuE5i8n4-o_Xy7tHasB1lMMbII6IzbxpaXLcV7TBMroaq1oY8rNkRoNaoI/s1600/hostel.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjs0oNVX72LQFvdJ6BqN3BlSmXfWlkSd_sFqQzCOqqUFs_MiX5WWJ9B3nawhmJwKKA0h5KGA7mwxCrUZapAZnuE5i8n4-o_Xy7tHasB1lMMbII6IzbxpaXLcV7TBMroaq1oY8rNkRoNaoI/s640/hostel.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">nasz pokój</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Po drzemce wybrałam się do okolicznej restauracji coś przekąsić. Wystarczy odejść trochę od głównej trasy turystycznej, a ceny stają się normalniejsze, a potrawy smaczniejsze. Nakladany hermelin (coś w rodzaju marynowanego camemberta) i kieliszek wina domowego (czeskie wino jest zaskakująco smaczne, a w każdym razie takie mam wrażenie, kiedy zamawiam je w tamtejszej gospodzie, bo pewnie koneserzy niekoniecznie by się ze mną zgodzili) dodały mi sił. Posiedziałam jeszcze chwilę w restauracji, później spotkałam się z parą, której odsprzedaliśmy bilety na autobus powrotny.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglzY56l-LnHW9a4UkraRjRxLkf95Y0ORUfhMjWw1zbBxlv21WtxIdiLXFe9uTpuO8K4dE4i_zn-Sq18z1TlwQlHde3UNUy5QrqFwd6p1sosbyha7w-b6Ai0BThKrr0PCJ6Jz2mrTDOhAY/s1600/hermelin.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglzY56l-LnHW9a4UkraRjRxLkf95Y0ORUfhMjWw1zbBxlv21WtxIdiLXFe9uTpuO8K4dE4i_zn-Sq18z1TlwQlHde3UNUy5QrqFwd6p1sosbyha7w-b6Ai0BThKrr0PCJ6Jz2mrTDOhAY/s640/hermelin.jpg" width="356" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">nakladany hermelin</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Później poszłam po Michała i wybraliśmy się na kolację. Kiedy byłam w Pradze osiem lat wcześniej, na pomaturalnym wypadzie ze znajomymi, przypadkiem odkryliśmy świetną azjatycką restaurację. Nazywa się Moon i znajduje się przy ul. Hastalskiej. Wystrój jest dość obskurny. Miejsce nie ma swojej strony internetowej ani nawet strony na facebooku, nie ma o nim prawie żadnych wzmianek w internecie (chyba na jednej stronie wyskakuje jakakolwiek informacja), więc za każdym razem, kiedy jadę do Pragi, obawiam się, że Moon już został zlikwidowany. Ale nie; na szczęście trzyma się dzielnie, serwując świetne jedzenie w niskich cenach, w typowo czeskim, lekko kiczowatym wystroju (zawsze wybieram stolik na antresoli, przy akwarium, wśród ścian obitych boazerią). Zamówiłam zupę, której nazwy nie pamiętam, i makaron ryżowy z krewetkami - to był błąd. Rozmiar porcji mnie pokonał, nie byłam w stanie dokończyć posiłku i ledwo wytoczyłam się później na zewnątrz. Zdążyłam już zapomnieć, że porcje są tu spore.<br />
A na trawienie najlepszy jest spacer. Przeszliśmy się więc wzdłuż rzeki, po dzielnicy żydowskiej i starym mieście, kończąc wieczór butelką wina na Starym Rynku (spożywanie alkoholu jest tu dozwolone, a przez starówkę regularnie przejeżdża śmieciarka i zbiera szkło). <br />
<u><b>19.07.2015 </b></u><br />
W niedzielę też nie mieliśmy szczególnie ambitnych planów. Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć ścianę Johna Lennona, znajdującą się niedaleko naszego hostelu (Velkopřevorské náměstí), której jeszcze nie widziałam. To mur, który po śmierci Lennona mieszkańcy zaczęli zapełniać jego podobiznami i tekstami piosenek Beatlesów, a który następnie przerodził się w "oazę wolności słowa" - miejsce, w którym prażanie za czasów komunizmu wypisywali różne myśli, hasła i cytaty o charakterze politycznym. Obecnie ściana zapełniona jest kolorowym graffiti, częściowo nawiązującym do Lennona czy pacyfizmu, a częściowo wyrażająca różne inne odczucia i emocje autorów.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpwhRfaDkxTc4rHDG1FUyTDKzDqNMkuBVJfqcPwcmzQxO2IxciNKBGLCwtKqti3agbWJ8tVDORZre_1Yo5V0rYNETkKkkWdl885w9zSItIihfgZQkAi7fUyu7gMDs1ZdXAv3LkWmjLpKY/s1600/lennon+ok.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpwhRfaDkxTc4rHDG1FUyTDKzDqNMkuBVJfqcPwcmzQxO2IxciNKBGLCwtKqti3agbWJ8tVDORZre_1Yo5V0rYNETkKkkWdl885w9zSItIihfgZQkAi7fUyu7gMDs1ZdXAv3LkWmjLpKY/s640/lennon+ok.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">ściana Lennona</td></tr>
</tbody></table>
Później poszliśmy na spacer do Josefova (dzielnicy żydowskiej), ale nie zdecydowaliśmy się na wstęp do zabytków - chociaż gorąco to polecam. Najstarszy i najlepiej zachowany cmentarz żydowski, wystawa, z której można się wiele dowiedzieć o żydowskich zwyczajach, ceremoniach i przedmiotach codziennego użytku, a także najbardziej chyba wzruszająca wystawa rysunków namalowanych przez dzieci w obozach koncentracyjnych... To trzeba zobaczyć. Byłam tam jednak już kilka razy, więc teraz postanowiłam odpuścić. Jednak bez zwiedzania "od środka" wyprawa do Josefova nie ma sensu - z zewnątrz dzielnica nie robi absolutnie żadnego wrażenia, do krakowskiego Kazimierza nawet się nie umywa, jest pozbawiona klimatu.<br />
<div style="text-align: justify;">
Później wybraliśmy się w okolice Wyszehradu, gdzie przed wyjazdem wynalazłam przez internet ponoć dobrą azjatycką knajpę. Wiem, że pewnie zaraz posypią się na mnie gromy, że dlaczego w Pradze nie chodzę do czeskich restauracji, tylko jem w azjatyckich barach... Spróbuję się jednak wytłumaczyć. W Pradze byłam, wliczając jednodniowe wycieczki, około dziesięciu razy. W Czechach - kilkadziesiąt. Przetestowałam już chyba wszystkie tradycyjne przysmaki czeskiej kuchni, włącznie z tradycyjną wieczerzą wigilijną, którą kiedyś przygotował nam zaprzyjaźniony właściciel gospody w małej miejscowości w górach kiedy spędzaliśmy tam święta. Czeskie jedzenie lubię, chociaż jest ono dość ciężkie. Jednak prawdziwe czeskie jedzenie w centrum Pragi po pierwsze trudno znaleźć (a nie mam ochoty siedzieć w restauracji, w której menu jest tylko po angielsku, a ceny są pięciokrotnie wyższe niż na obrzeżach miasta). Poza tym azjatyckie jedzenie w Czechach jest czymś, po co sięgam z prawdziwą przyjemnością. U naszych sąsiadów mieszka bowiem wielu imigrantów z Azji (z moich obserwacji wynika, że chyba najwięcej jest Koreańczyków, ale widzę cały przekrój). Obecnie większośc sklepów spożywczych jest prowadzona właśnie przez nich. Ale to nie wszystko - Azjaci w Pradze otwierają własne knajpy, a niektóre z nich są naprawdę niezłe! Jeśli w Polsce mam ochotę na azjatyckie jedzenie, mam do wyboru albo tani bar z jedzeniem na wynos typu "chiński kubek", który z Chinami nie ma nic wspólnego, albo drogą restaurację tajską lub sushi. Tutaj jest inaczej: można zjeść w taniej restauracji coś tajskiego, koreańskiego czy chińskiego, a nawet sushi. I to jedzenie rzeczywiście smakuje tak, jak smakować powinno. Oczywiście nie wszędzie. Wiadomo, że bycie np. Koreańczykiem nie oznacza, że jest się świetnym kucharzem przyrządzającym koreańskie dania, więc zdarzają się też niewypały, jednak łatwiej znaleźć tu dobre azjatyckie jedzenie niż w Polsce.</div>
<div style="text-align: justify;">
W każdym razie knajpa, którą znalazłam, specjalizuje się w kuchni tajskiej (choć w menu jest też sushi), dziewczyna, która nas obsługiwała, była moim zdaniem Tajką, więc chyba stąd specjalizacja ;) Restauracja nazywa się Thanh Tam (Na Slupi 142/5, <span itemprop="addressLocality">Nové Město</span>, Praha 2), jest dość niepozorna, ale jedzenie jest naprawdę dobre - chyba nawet lepsze niż w Moon. Zupa Tom Yum Kung za 35 koron (a w środku nawet załapałam się na krewetki) czy Pad Thai z kurczakiem za 100 koron - w Polsce za taką cenę nie dostaniemy nic zbliżonej jakości, a w każdym razie ja nie kojarzę takiego miejsca (jeśli ktoś takie zna, błagam o namiary). Tu znowu porcje okazały się spore, więc po posiłku położyliśmy się na trawie w okolicznym parku. </div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgeDC7Qt4GXZwj6RlIB9St4bfi6ptcl8yy7aiB8T5A3S6I1LMBVS_WJbpdigmcMxi4OVasrNfw3vlMnmdjDuKSNCWo1Gh5oX_Al4xSJDA2v4W39XENKXSwmmpsVsENcyf9nWXdCoZw7K-0/s1600/tham+tam.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgeDC7Qt4GXZwj6RlIB9St4bfi6ptcl8yy7aiB8T5A3S6I1LMBVS_WJbpdigmcMxi4OVasrNfw3vlMnmdjDuKSNCWo1Gh5oX_Al4xSJDA2v4W39XENKXSwmmpsVsENcyf9nWXdCoZw7K-0/s640/tham+tam.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">menu restauracji sporządzone w międzynarodowym języku obrazkowym ;)</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg3_5jE-LT11HT_QQpLot3AUjwkA9JqKUl8O8xpdV_aDAuNewg9DpRAxvJnfC2F69HXDokshG7K3NE_xXgNEYMlshYdXt4KiNdVo3whxj64x7k7-mcz_oX0PqjenGmndUJ1PAEXsvCxuYU/s1600/pad+thai.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg3_5jE-LT11HT_QQpLot3AUjwkA9JqKUl8O8xpdV_aDAuNewg9DpRAxvJnfC2F69HXDokshG7K3NE_xXgNEYMlshYdXt4KiNdVo3whxj64x7k7-mcz_oX0PqjenGmndUJ1PAEXsvCxuYU/s640/pad+thai.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">pad thai - wiem, że powinien być z limonką i jedzony pałeczkami, ale i tak w smaku wymiatał</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Później poszliśmy spacerem na Wyszehrad (drugie, obok Hradczan, wzgórze zamkowe w Pradze, które również było siedzibą władców). Po drodze zahaczyliśmy o kilka sklepów, bo obiecałam przywieźć do Polski lentilki, Tatranki, żelki Jojo i oczywiście Kofolę, która była głównym zamówieniem :)</div>
<div style="text-align: justify;">
Z Wyszehradu złapaliśmy metro, którym podjechaliśmy na Florenc po samochód. Spakowaliśmy do niego nasze rzeczy i jeszcze trochę pokręciliśmy się po okolicy. Początkowo chciałam wybrać się do Muzeum Alfonsa Muchy, ale cena biletu trochę mnie zmroziła (240 koron, a w muzeum nie ma nic wyjątkowego - co więcej, pierwszą salę można obejrzeć za darmo z hallu, poza tym wydaje mi sie, że już tu kiedyś byłam). Poszłam więc tylko do muealnego sklepiku po drobiazgi z grafikami Muchy. Nie lubię kupować pamiątek z wakacji, ale te gadżety chiałam mieć tak czy inaczej, więc zrobiłam wyjątek od swojej zasady niekupowania suwenirów ;)</div>
<div style="text-align: justify;">
Potem pojechaliśmy na <span class="st">Žižkov </span>zjeść jakąś kolację przed wyjazdem. Tym razem chcieliśmy zamówić ser smażony z sosem tatarskim, żeby zakończyć pobyt czeskim akcentem. Jak na złość, nie mogliśmy znaleźć żadnej knajpy, która by nam odpowiadała, więc ostatecznie usiedliśmy dla odmiany w azjatyckiej restauracji. W menu był jednak ser smażony ;) (na który ostatecznie się nie skusiliśmy) Tym razem jedzenie mnie rozczarowało - kurczak z warzywami po tajsku okazał się być kurczakiem z warzywami zalanym dużą ilością sosu sojowego... Albo wiem o tajskiej kuchni mniej niż myślałam, albo coś tu poszło nie tak. </div>
<div style="text-align: justify;">
W każdym razie zjedliśmy to, co zamówiliśmy, popiliśmy jaśminową herbatą i pojechaliśmy po raz kolejny na Florenc, gdzie byliśmy umówieni z pasażerami z blabla car - Hindusami, żeby utrzymać się w azjatyckim klimacie :) Jeden był z Mumbaju, a drugi z Delhi i robili jakiś staż w Poznaniu, a weekendy spędzali na wycieczkach. Trochę się przerazili, kiedy powiedzieliśmy im, że według ostrzeżeń synoptyków po drodze może nas złapać huragan lub trąba powietrzna (chyba nie tego się spodziewali w Europie Środkowej). Na szczęście okazało się, że burze przeszły przed nami i poza kilkoma większymi konarami lub złamanymi drzewami leżącymi wzdłuż jezdni dorga powrotna minęła bez przeszkód.</div>
<div style="text-align: justify;">
Podsumowując, wyjazd należał do udanych, choć Praga w moim odczuciu straciła swój czar i klimat, który mnie do niej przyciągał. Może to częściowo kwestia szczytu sezonu i natłoku turystów, ale wydaje mi się, że nie tylko. Z centrum miasta zrobiła się turystyczna makieta z drogimi i bezpłciowymi restauracjami, sklepami z absyntem w kosmicznych cenach i pamiątkami dla turystów nie mającymi nic wspólnego z Pragą. Żeby było jasne: bawiłam się bardzo dobrze, spędziłam miło czas, relaksując się w klimatycznych parkach czy na wyspie, ale to miasto nie jest już takie, jak je zapamiętałam. I choć pewnie jeszcze tu przyjadę, to już nie w szczycie sezonu i nie będę czekać na ten wyjazd z takim utęsknieniem jak zazwyczaj. Może nawet ominę Pragę i pojadę np. na Morawy, w każdym razie gdzieś, gdzie jest więcej Czechów niż turystów... </div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-41134393843073784242015-07-05T17:46:00.003+02:002016-02-13T11:47:21.059+01:00Londyn - informacje praktyczne<div style="text-align: justify;">
<b>Bilety</b></div>
<div style="text-align: justify;">
Bilety lotnicze do Londynu kupowałyśmy w Wizzairze. Leciałyśmy z małym bagażem podręcznym (duża torebka idealnie pasuje), na weekend w zupełności to wystarcza. Wizzair lata na Luton, stamtąd trzeba liczyć troszkę ponad godzinę autobusem do centrum.</div>
<div style="text-align: justify;">
Jeśli chodzi o bilety z lotniska do miasta, jechałyśmy easybusem. Jeśli kupuje się bilety z odpowiednim wyprzedzeniem, można znaleźć sensowne oferty. My płaciłyśmy ok. 14 funtów w obie strony, czyli raczej standardowo. Na stronie easybusa znajduje się rozpiska przystanków, warto sprawdzić, skąd ma się najbliżej do hotelu. Ostatnia stacja, czyli Victoria, wcale nie musi być najkorzystniejsza.</div>
<div style="text-align: justify;">
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej w Londynie, za wiele nie powiem, bo się nią nie poruszałam (tzn. wiem z forów, że lepiej i taniej wykupić kartę Oyster, ale na pewno na innych blogach / forach znajdziecie dokładniejsze informacje w tym temacie).</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Jedzenie</b></div>
<div style="text-align: justify;">
Brytyjskie jedzenie nie jest raczej jakoś szczególnie cenione, więc nie miałam specjalnej ochoty przetestowa niczego z tamtejszej kuchni (frytek nie lubię, więc ich standardowe fish & chips odpada). Natomiast z uwagi na fakt, że w Londynie żyje wielu imigrantów, można zjeść naprawdę dobre jedzenie z innych krajów (ja testowałam chińskie, libańskie i indyjskie). </div>
<div style="text-align: justify;">
Restauracje do najtańszych nie należą, ale łatwo znaleźć jakiś fajny street food (zwłaszcza w sezonie letnim). Poza tym w marketach jest duży wybór kanapek, sałatek i podobnych dań (ja w Tesco kupiłam przepyszny hummus z tapenadą z oliwek i słonecznikiem).</div>
<div style="text-align: justify;">
Czytałam wcześniej na forach o knajpach typu all you can eat, głównie chińskich. Na pewno jest to jakieś rozwiązanie, ale mi nieszczególnie zasmakowało. Niestety w takich miejscach ilość często zastępuje jakość (podobne doświadczenia mam z takich restauracji w Dublinie), ale na pewno można się najeść. Napoje są zazwyczaj dodatkowo płatne.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Ceny</b></div>
<div style="text-align: justify;">
Londyn na pewno nie jest najtańszym miastem, ale nie trzeba tam przepłacać.</div>
<div style="text-align: justify;">
Większość atrakcji jest darmowa. Przez atrakcje rozumiem muzea, galerie sztuki, parki czy po prostu chodzenie po mieście - to ostatnie zawsze jest darmowe ;) Można oczywiście wydać 20 funtów, a nawet więcej, na przejażdżkę London Eye, Muzeum Figur Woskowych czy wejście do Pałacu Buckingham, ale na szczęście to nie mój dylemat, bo żadna z tych opcji mnie jakoś nie pociągała.</div>
<div style="text-align: justify;">
We wszystkich miejsca, które odwiedziłyśmy, wstęp był bezpłatny.</div>
<div style="text-align: justify;">
Nocleg to spory wydatek - nasz hostel, Smart Russel Square, kosztował ok. 24 funty za noc od osoby, a była to jedna z najtańszych opcji w satysfakcjonującej nas lokalizacji. Warunki przy tym nie zwalały z nóg, w pokojach duszno, łóżka krótkie, brak ręczników, płatne szafki.... Na szczęście w łazienkach czysto i śniadanie w cenie. Pewnie aż tak bym nie narzekała, gdyby nie to, że trafiłyśmy na naprawdę gorący weekend, więc zaduch w pokoju się potęgował.</div>
<div style="text-align: justify;">
W restauracji trzeba pamiętać, że zazwyczaj do rachunku jest doliczane 10-12,5 % podatku. Chińska knajpa kosztowała 9 funtów + podatek, tagine w libańskiej podobnie, dosa z sałątką na straganie 5 (i nie było podatku ;) ). </div>
<div style="text-align: justify;">
Woda w sklepie to ok. 70 pensów za małą butelkę, wino zaczyna się od 5 funtów, sałatki i dania na wynos typu hummus zaczynają się od 2 funtów (czasem trafiają się tańsze).</div>
<div style="text-align: justify;">
Pocztówka ze znaczkiem to 1,90 funta. </div>
<div style="text-align: justify;">
Ale za to ciuchy w sklepach bywają dużo tańsze. Ja przywiozłam sandały karrimora, które upatrzyłam wcześniej przez internet, za 15 funtów. </div>
<div style="text-align: justify;">
Podsumowując - jeśli się wydaje rozsądnie, można zwiedzić Londyn i nie zbankrutować ;)</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-1949124364618844672015-07-05T17:27:00.002+02:002016-02-01T09:12:37.746+01:00Londyn 26-28.06.2015<div style="text-align: justify;">
<b>26.06 </b></div>
<div style="text-align: justify;">
W związku z tym, że z okazji 11. urodzin WizzAira pojawiła się promocja na bilety lotnicze, postanowiłyśmy z koleżankami wybrać się na weekend do Londynu.</div>
<div style="text-align: justify;">
Oferta przelotów z Poznania do Londynu jest o tyle korzystna, że miałyśmy wylot w piątek o 19:40, a lot powrotny w niedzielę o 21:15, więc nie musiałyśmy brać wolnego i mogłyśmy cały weekend spędzić na miejscu, co jest dość dużą zaletą w przypadku, gdy jednak ma się limitowany czas urlopu.</div>
<div style="text-align: justify;">
Kupiłyśmy wcześniej bilety na <a href="http://www.easybus.co.uk/pl/" target="_blank">easybusa</a>, żeby po lądowaniu nie tracić czasu na szukanie transportu do centrum. Początkowo wydawało mi się, że kupując bilety na autobus, który odjeżdżał 45 minut po naszym lądowaniu mamy duży zapas czasu (zakładając oczywiście, że lot nie będzie opóźniony), ale mimo że nie miałyśmy ze sobą żadnego bagażu i nie musiałyśmy czekać na jego odbiór, byłyśmy w autobusie tylko 5 minut przed odjazdem. Przejazd z Luton do Londynu zajął nam ponad godzinę, okazało się też, że z uwagi na kończący się właśnie koncert The Who w Hyde Parku i zaknięte z tego powodu ulice kierowca nie jest w stanie podjechać bezpośrednio na przystanek i wysadził nas trochę dalej. Na szczęście miałyśmy mapę, więc i tak bez problemu dotarłyśmy do hostelu (Smart Russel Square Hostel).</div>
<div style="text-align: justify;">
A w hostelu zaczęły się schody... Najpierw okazało się, że nie mamy 3 łóżek w jednym pokoju, tylko jedna z nas musi spać osobno (robiłam co prawda 2 osobne rezerwacje przez booking.com, ale specjalnie pisałam maila do hostelu i prosiłam, żeby wszystkie osoby miały łóżka w jednym dormie). Po chwili okazało się, że nie tylko śpię osobno, ale na dodatek po pierwszej nocy będę musiała zmienić pokój, bo w żadnym pokoju nie ma wolnego łóżka na 2 noce (i nie ma znaczenia fakt, że rezerwacja była robiona ponad miesiąc temu). Ostatecznie w ramach rekompensaty dostałam sporą zniżkę i wylądowałam w pokoju 6-osobowym (rezerwacja była robiona na pokój 9-osobowy). Niestety, nie była to ostatnia niespodzianka - chwilę później weszłyśmy do pokoi i poczułyśmy, że będzie się tu ciężko spało. Był to najbardziej duszny pokój, w jakim miałam okazję się zatrzymać, a spałam naprawdę w różnych miejscach i różnych warunkach. Ale przynajmniej lokalizacja była naprawdę niezła, przy samym British Museum.</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>27.06</b></div>
<div style="text-align: justify;">
Po śniadaniu w hostelu (tosty z dżemem, płatki, kawa, herbata) zaczęłyśmy zwiedzanie.</div>
<div style="text-align: justify;">
Nie miałyśmy jakiegoś szczególnego parcia, żeby zobaczyć wszystkie najpopularniejsze atrakcje; z góry uznałyśmy, że nie bawi nas ani przejażdżka London Eye, ani Muzeum Figur Woskowych i że zamiast tego wolimy powłóczyć się po mieście, zobaczyć to, co naprawdę nas interesuje, posiedzieć w parku i powygrzewać się na słońcu.</div>
<div style="text-align: justify;">
Najpierw wpadłyśmy do British Museum, ale tylko na chwilę, żeby obejrzeć wystawę mumii egipskich. Londyn jest znany ze świetnych muzeów i galerii, a wszystkie (za wyjątkiem tych komercyjnych) są darmowe. Londyńskie mumie kiedyś nawet przywieziono do Poznania, ale było to kilkanaście lat temu, więc chciałam je zobaczyć raz jeszcze. Wystawa na pewno nie rozczarowuje; zarówno ilość, jak i jakość eksponatów robi wrażenie.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjewkXWqX4ycXKHlfROgKbdzfPV6KKXs5X8Vm7hdDCwtjv0F7zdDG_a7clTbaLGaL5q4wo9anHHSxogEUp6C_RpofQN3htkb104js1r4lKaZZ0QjVYth2mIUmT3csYYNQkB3zBp5Py5Em8/s1600/konik+polny.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjewkXWqX4ycXKHlfROgKbdzfPV6KKXs5X8Vm7hdDCwtjv0F7zdDG_a7clTbaLGaL5q4wo9anHHSxogEUp6C_RpofQN3htkb104js1r4lKaZZ0QjVYth2mIUmT3csYYNQkB3zBp5Py5Em8/s640/konik+polny.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">śmierć na koniku polnym w British Museum, czyli zrozumieć sztukę...</td></tr>
</tbody></table>
Później skierowałyśmy się do Photographer's Gallery na Ramillies St., po drodze zahaczając jeszcze o must see Londynu, czyli Primarka, New Looka i SportsDirect ;) </div>
<div style="text-align: justify;">
Photographer's Gallery to, jak sama nazwa wskazuje, galeria fotografii. Znajduje się na Soho, ekspozycja jest całkiem interesująca. Jeżeli ktoś, podobnie jak ja, woli fotografię i sztukę współczesną od bardziej "wiekowych" wystaw (mumie są wyjątkiem!), powinien tu wpaść. Budynek galerii ma kilka pięter, na każdym z nich umieszczona jest inna wystawa - zainteresowanych odsyłam na ich <a href="http://thephotographersgallery.org.uk/" target="_blank">stronę</a>. My trafiłyśmy tu po przeczytaniu artykułu na stronie lonely planet na temat najciekawszych miejsc w Londynie. Jako że lonely planet to biblia prawie każdego europejskiego turysty, spodziewałam się tłumów na miejscu, ale o dziwo było dość pusto i można było w spokoju obejrzeć fotografie.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgnjr31yfVaoqsHpRtr0va-hh1v-BArdfclIjh2MQDjn0L1oxPMtp_S0jTPZrXUMAzVOWKm8lJ7O0szqY_6H3MR1ihwn2lPduxuoHCfBpwj46E5MWeTUEQJQWwmCWrvcdfHgWq7QsszmZQ/s1600/wenezuela.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgnjr31yfVaoqsHpRtr0va-hh1v-BArdfclIjh2MQDjn0L1oxPMtp_S0jTPZrXUMAzVOWKm8lJ7O0szqY_6H3MR1ihwn2lPduxuoHCfBpwj46E5MWeTUEQJQWwmCWrvcdfHgWq7QsszmZQ/s640/wenezuela.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wystawa o poziomie służby zdrowia w Wenezueli</td></tr>
</tbody></table>
Na lunch zdecydowałyśmy się pójść do polecanej na forach turystycznych restauracji Mr Wu na Wardour St., czyli azjatyckiej knajpy w formule all you can eat. Rzeczywiście jedzenia dużo i bez limitu, ale smakowo absolutnie nie powalało. Wybór niby ciekawy, bo oprócz standardowego ryżu, mięs i sosów były i smażone wodorosty, i curry wegetariańskie, i jakieś krewetki (oraz, nie wiedzieć czemu, paella z kurczakiem i owocami morza), ale jakość pozostawiała wiele do życzenia. Następnym razem za tych 10 funtów wolałabym pójść gdzieś indziej, dostać być może trochę mniej, ale smaczniej. A na dodatek razem z nami jadł około trzydzieściorga dzieciaków z jakiegoś obozu letniego z Japonii, więc posiłek absolutnie nie przebiegał w ciszy i spokoju. W każdym razie nabrałyśmy sił na dalsze zwiedzanie czy też raczej włóczenie się po centrum.<br />
Chciałyśmy dostać się w pobliże London Eye, bo wskutek dziwnego oznaczenia na mapie uzbdurałyśmy sobie, że tam mieści się Saatchi (to znaczy ja sobie ubzdurałam, a reszta nie wyprowadzała mnie z błędu). Po drodze natknęłyśmy się jeszcze na m&m's world, więc oczywiście weszłyśmy do środka (mimo że wcześniej podśmiewałysmy się z tego "zabytku"). Muszę przyznać, że to miejsce to marketingowe mistrzostwo! Jest tu wszystko z logo m&m's - od dziecięcych śpioszków, przez piżamy po kubki, budziki i inne gadżety, a do tego wielkie tuby z cukierkami, aby każdy mógł wybrać swój ulubiony rodzaj i kolor. Głupia sprawa, ale spędziłyśmy tu więcej czasu niż w British Museum.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqze2o8J2i9sGzTf7p0Nj_Tf-od7HS2n8Oh7wGAb4NQVdTtPWbn0CV4VyZcR8BcYtIcS5udU6Vh5RYPbFFNONvex_9-6ZzFYD6Q6pixIRecdM9ywTSLu64MoQDeKr2qi2r_M6yPnNpgNc/s1600/mms.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqze2o8J2i9sGzTf7p0Nj_Tf-od7HS2n8Oh7wGAb4NQVdTtPWbn0CV4VyZcR8BcYtIcS5udU6Vh5RYPbFFNONvex_9-6ZzFYD6Q6pixIRecdM9ywTSLu64MoQDeKr2qi2r_M6yPnNpgNc/s640/mms.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">tuby z m&m'sami</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi6Q0aF-s7mkDaz7EzHbdSyQBsVtGGlgEL7eGN_oVyOVHgj5G2gffiv2YM2MDMTHD4W6pfqaYc3tL0RIr9iUZQKG71EBz0MwczAjYKSJOo6bbpcf5ug8XgWkq5BdxhJaOq_VPKayqFW3C0/s1600/mms2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi6Q0aF-s7mkDaz7EzHbdSyQBsVtGGlgEL7eGN_oVyOVHgj5G2gffiv2YM2MDMTHD4W6pfqaYc3tL0RIr9iUZQKG71EBz0MwczAjYKSJOo6bbpcf5ug8XgWkq5BdxhJaOq_VPKayqFW3C0/s640/mms2.jpg" width="356" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"></td></tr>
</tbody></table>
Po wyjściu natknęłyśmy się na paradę zorganizowaną z okazji wyroku Sądu Najwyższego USA w sprawie małżeństw jednopłciowych. W ogóle można było odnieść wrażenie, że cały Londyn świętuje - tęczowe flagi były wszędzie, począwszy od witryny Starbucksa aż po maszty budynków (Starbucks rozdawał nawet baloniki z tęczą). Nie wiem, jak wyglądała w tym czasie Warszawa, ale podejrzewam, że nie aż tak kolorowo.</div>
<div style="text-align: justify;">
Odpoczęłyśmy trochę w Whitehall Gardens i przeszłyśmy na drugą stronę Tamizy, oglądając z mostu London Eye, Big Bena i panoramę miasta. Miałyśmy szczęście, bo pogoda była przepiękna, świeciło słońce i - o dziwo - przez cały dzień nie padał deszcz (w niedzielę Londyn ujawnił jednak pod tym względem swoje prawdziwe oblicze). Po odkryciu, że Saatchi znajduje się w trochę innym miejscu, mogłyśmy się więc pójść poopalać w kolejnym parku, tym razem Bernie Spain Gardens.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhg5jXFBUKilT4JFX3tgKYStjZEJ9LVgPs30bwee8NgkN7-XSwEOalj62V8oCh9wsX6M6wgRN1oZCODD97MNrhRn8AALVlEBh4c8EgmGg0rxKByLaUhJgwQ2qJKstbRoR71jq-fDGOHWU4/s1600/LE.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhg5jXFBUKilT4JFX3tgKYStjZEJ9LVgPs30bwee8NgkN7-XSwEOalj62V8oCh9wsX6M6wgRN1oZCODD97MNrhRn8AALVlEBh4c8EgmGg0rxKByLaUhJgwQ2qJKstbRoR71jq-fDGOHWU4/s640/LE.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">London Eye & Big Ben</td></tr>
</tbody></table>
Kiedy zgłodniałyśmy, cofnęłyśmy się w stronęmostu Waterloo, bo w okolicy były rozstawione stragany i sprzedawali z nich potrawy z różnych stron świata (w tym polskie piwo i kiełbasę, ale się nie skusiłyśmy ;) ). Ja zjadłam całkiem niezłą dosę z farszem warzywnym i sałatką z ciecierzycy.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7kM6c-0JVlOg2S4E7_0akWlLh3CTE6halQbaWGhAqAMbL-2FLr6fOfJ0QZ7kMVMP0yrexRfXCUHYkAj8VvHWYS3UoipzslMw7TFU9xVWEp_bwS5giy3Whtn5ziNmd53PTowE7yxsR-KY/s1600/southbank.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7kM6c-0JVlOg2S4E7_0akWlLh3CTE6halQbaWGhAqAMbL-2FLr6fOfJ0QZ7kMVMP0yrexRfXCUHYkAj8VvHWYS3UoipzslMw7TFU9xVWEp_bwS5giy3Whtn5ziNmd53PTowE7yxsR-KY/s640/southbank.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">niezłe jedzenie na świeżym powietrzu</td></tr>
</tbody></table>
Później spacerem wróciłyśmy do hostelu, odświeżyłyśmy się i ruszyłyśmy w stronę Camden Lock. Camden Lock to coś w stylu targu w Camden Town, są tam sklepiki i stoiska z różnymi rzeczami, w tym z jedzeniem. Odbywają się tam też różne wydarzenia artystyczne. Wieczorem to wszystko jest zamknięte, ale otwierają się puby. Trochę żałuję, że nie dotarłyśmy na Camden Lock w ciągu dnia, ale przyjechałyśy tylko na 2 dni, więc miałyśmy trochę ograniczone możliwości.</div>
<div style="text-align: justify;">
<b>28.06</b><br />
Po śniadaniu spakowałyśmy rzeczy i wymeldowałyśmy się z hostelu (przyjechałyśmy z małym bagażem podręcznym, czyli tylko z torebkami, więc nie było większego problemu z noszeniem wszystkiego ze sobą).<br />
Autobus na lotnisko miałyśmy dopiero przed 19, więc czekał nas cały dzień w Londynie. Co prawda pogoda była rano nie najlepsza (przez jakieś 2 godziny padało), ale później zrobiło się ciepło i słonecznie, więc nawet można było usiąść na trawie w parku.<br />
Najpierw poszłyśmy przez Chinatown i Green Park do Pałacu Buckingham. Chciałyśmy tylko rzucić na niego okiem z zewnątrz, specjalnie dotarłyśmy tam po zmianie warty, żeby ominąć tłumy. Trafiłyśmy jednak na jakiś przemarsz wartowników z orkiestrą, więc tłum był spory. A atrakcja moim zdaniem średnia (zwłaszcza że większość osób niewiele widziała, bo nie stojąc w pierwszych rzędach ciężko było cokolwiek dojrzeć).<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicBwylfZ0G9OfaciQW7svwviPgR0wdvFk1cZ8hAO8A9E21B7EHpIW3n_47g2IVvJLqM7o247PwBRKnYt_nSD7jQcSQafAhF5V0rmu7IXeRtcyz27fQEKywFf9AA9cGkgMA2_GPQ4KxMKs/s1600/china.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicBwylfZ0G9OfaciQW7svwviPgR0wdvFk1cZ8hAO8A9E21B7EHpIW3n_47g2IVvJLqM7o247PwBRKnYt_nSD7jQcSQafAhF5V0rmu7IXeRtcyz27fQEKywFf9AA9cGkgMA2_GPQ4KxMKs/s640/china.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wejście do Chinatown</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYy9UBnK2C4y8IKK87VcmCYtS4NTuDqEVGtz-hBX1BUX-WMkzGAeLdrZjqQ-H7JaFSPf4uQXhvFNtwWdiZgPBVHk_-wZabJaCspVgjhciWd6aWBS0Ny7JM6ynLMyVBsGUHBw0sWFjq7ns/s1600/rosja.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYy9UBnK2C4y8IKK87VcmCYtS4NTuDqEVGtz-hBX1BUX-WMkzGAeLdrZjqQ-H7JaFSPf4uQXhvFNtwWdiZgPBVHk_-wZabJaCspVgjhciWd6aWBS0Ny7JM6ynLMyVBsGUHBw0sWFjq7ns/s640/rosja.jpg" width="356" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">rzeźba z lodu, homarów, kawioru i kapeluszy w nienachalny sposób podkreśla klasę restauracji ;)</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Stamtąd poszłyśmy do Saatchiego (galerii sztuki współczesnej). Po drodze złapał nas deszcz i zatrzymałyśmy się w kawiarni. Chciałam zamówić herbatę z cytryną, ale kelnerka dziwnie na mnie spojrzała i powiedziała, że cytryny nie ma, więc musiałam wypić z mlekiem. Lubię to połączenie, ale uważam, że herbata + cytryna jest nie do pobicia, więc na Wyspach wiele tracą.<br />
Kiedy się rozpogodziło, poszłyśmy dalej. Saatchi znajduje się w parku, ale wchodzi się do niego od strony King's Road przez coś w stylu niezadaszonego pasażu handlowego, z restauracjami na dziedzińcu, więc nie jest łatwo tam trafić.<br />
Ekspozycja w pierwszej sali spowodowała, że myślałam, że mi się tam nie spodoba - całe pomieszczenie zajmowała instalacja składająca się z góry niebieskich worków na śmieci. Na szczęście dalej było zdecydowanie lepiej. Największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa "dead: a celebration of mortality", której przekaz był zdecydowanie bardziej czytelny niż worków na śmieci ;)<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiWGiCFtBJlOgQSQGlGA5p7PO_ur9c2DE9FUQPr8nCx1tSUDr2HO6StSUSV_Hx0nyyRrvfQ29tkmPRT-kxR2FhdGZyQihJmLOuCEot46CP4xwpqvaPKEi4bigwXUndQyFcPkf12EamVqII/s1600/saatchi.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiWGiCFtBJlOgQSQGlGA5p7PO_ur9c2DE9FUQPr8nCx1tSUDr2HO6StSUSV_Hx0nyyRrvfQ29tkmPRT-kxR2FhdGZyQihJmLOuCEot46CP4xwpqvaPKEi4bigwXUndQyFcPkf12EamVqII/s640/saatchi.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Saatchi</td></tr>
</tbody></table>
Później zjadłyśmy obiad w libańskiej restauracji Comptoir na dziedzińcu. Jedzenie bardzo smaczne (ja miałam tagine z jagnięciny w pomidorach z ryżem, polecam), ale porcje niezbyt duże, zwłaszcza w stosunku do cen.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj23qISoq3ewVlDWk2QcxfqOaJZg5oL_3xWudL1dVIKn87GTq4_hgV42bwiVDNA1os49PxqJZF6weVJ-Nn5BWB_RXFH9w4EdQRmQ1Z9_5GdE5QjMxehoi0D6diOqodir2XACKISO11R9rU/s1600/tagine.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj23qISoq3ewVlDWk2QcxfqOaJZg5oL_3xWudL1dVIKn87GTq4_hgV42bwiVDNA1os49PxqJZF6weVJ-Nn5BWB_RXFH9w4EdQRmQ1Z9_5GdE5QjMxehoi0D6diOqodir2XACKISO11R9rU/s640/tagine.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">obiad w Comptoir</td></tr>
</tbody></table>
Później ruszyłyśmy w stronę Hyde Parku, bo miałyśmy bilety na busa kupione z przystanku Marble Arch koło parku właśnie. Park ogromny, biegały po nim wiewiórki i w ogóle nie bały się ludzi, jadły im z ręki. Trochę odpoczęłyśmy na trawie, a później namierzyłyśmy przystanek autobusowy.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7bHWqT3oWSX6KB5WEs5ForGft5LG36SIYW4c-081tQpZNROGTZ20vrPtiZlOC51gCe-GJY4F1O9J2wXEhjaO_Yj-3hs6J0uzAtMJCwDTAQEzFoz0xUb8MN3Kp52_xQsVwW4JgxrG2gWM/s1600/wiewior.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="480" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7bHWqT3oWSX6KB5WEs5ForGft5LG36SIYW4c-081tQpZNROGTZ20vrPtiZlOC51gCe-GJY4F1O9J2wXEhjaO_Yj-3hs6J0uzAtMJCwDTAQEzFoz0xUb8MN3Kp52_xQsVwW4JgxrG2gWM/s640/wiewior.JPG" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">obowiązkowe zdjęcie wiewiórki w Hyde Parku</td></tr>
</tbody></table>
Przy Marble Arch jest kilkustanowiskowy przystanek autobusowy, ale nie byłyśmy pewne, czy to tu, bo nie mogłyśmy znaleźć żadnej informacji, że easybus stąd odjeżdża. Spytałyśmy jednak stojącego obok sprzedawcę biletów i powiedział, że to tu, trzecie stanowisko licząc od strony łuku (wyjaśniam, gdyby ktoś miał podobny problem). Zrobiłyśmy więc jeszcze zakupy spożywcze na drogę, wsiadłyśmy do autobusu i pojechałyśmy na lotnisko, gdzie po raz pierwszy zdarzyło mi trafić na kontrolę antynarkotykową z wytresowanym w tym celu psem. Na szczęście nie wzbudziłyśmy jego podejrzeń i bez problemów dotarłyśmy do domu :)</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-87529294025050524022015-05-05T12:16:00.000+02:002016-02-13T11:47:32.465+01:00Kambodża - informacje praktyczne<div style="text-align: justify;">
Poniżej zamieszczam garść informacji praktycznych. Część z nich mogła się w jakiś sposób przewinąć przez poprzednie posty, ale postaram się tu wszystko usystematyzować.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Trasa</b></div>
<div style="text-align: justify;">
<b>nasza trasa: Bangkok - Siem Reap - Phnom Penh - Kampot (+ Kep) - Koh Rong Samloem - Bangkok</b></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjSWVBnuPGSPdWTdZw9VSzrNw1XitmAyBN3ujt-_GTZrJ6je1yS10rCYB2Cni9Y1sC7PrDRhyTsurCOdTPjVpxyD4OcIeyrKNGYz3Fc2mhyqnp5fIObLijCVYkk45decPNC7e4TdghC-7E/s1600/trasa+kambod%C5%BCa.png" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="291" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjSWVBnuPGSPdWTdZw9VSzrNw1XitmAyBN3ujt-_GTZrJ6je1yS10rCYB2Cni9Y1sC7PrDRhyTsurCOdTPjVpxyD4OcIeyrKNGYz3Fc2mhyqnp5fIObLijCVYkk45decPNC7e4TdghC-7E/s640/trasa+kambod%C5%BCa.png" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">trasa naszej podróży</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Wybór tras w Kambodży nie jest zbyt duży z uwagi na ciągle obecne w wielu miejscach miny. Można się gdzieś zatrzymać na dłużej, ale poza odwiedzonymi przez nas miejscami pozostaje tak naprawdę droga do Battambang i droga na wschód przez Kratie.</div>
<div style="text-align: justify;">
Ktoś może stwierdzić, że jak na dwa i pół tygodnia przejechanie ponad 1600 kilometrów to trochę za dużo i że mogliśmy siedzieć dłużej w jednym miejscu. Z jednej strony się zgodzę, bo sama nie lubię wycieczek typu "Europa w tydzień", ale z drugiej na naszą obronę powiem, że wynikało to z dwóch kwestii: po pierwsze, bilety do Bangkoku były tańsze niż do Phnom Penh (a poza tym i tak chcieliśmy się przejechać pociągiem do Aranyaprathet, bo słyszeliśmy, że to bardzo malownicza trasa), a po drugie, zależało nam bardzo na tym, żeby zobaczyć świątynie Angkoru i żeby pojechać na kambodżańską wyspę. Więc krócej się nie dało :) Poza tym prawie 700 kilometrów z Sihanoukville do Bangkoku przejechaliśmy na koniec w jeden dzień, podobnie jak na początku 400 kilometrów z Bangkoku do Siem Reap. Tym sposobem, mimo że w międzyczasie sporo się przemieszczaliśmy, nie były to szczególnie długie i męczące odcinki (chociaż, jak już pisałam, przejazdy zajmowały więcej czasu niż by się mogło wydawać, oceniając po odległościach).</div>
<div style="text-align: justify;">
Ja w każdym razie taką trasę polecam. Gdybym miała więcej czasu, nic bym już chyba do niej nie dodawała (może jeszcze Battambang, jeśli akurat pływałyby tam łodzie), tylko została dłużej w poszczególnych miejscach. Ale też nie skróciłabym pobytu w żadnym z tych miejsc kosztem innego.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Waluta</b></div>
<div style="text-align: justify;">
Jakkolwiek oficjalną walutą w Kambodży jest riel, w praktyce wszędzie płaci się w dolarach. Przelicznik jest dość prosty: 1 dolar to 4000 rieli. Nie używa się centów, w obiegu brak też jakichkolwiek monet, więc jeśli reszta wynosi mniej niż dolara, wydają ją w rielach. Trzeba tylko uważać na dwie rzeczy: po pierwsze, banknoty dolarowe nie mogą być pogniecione, podarte, przetarte itp., bo nikt ich nie przyjmie. Zasada ta nie odnosi się to rieli, te zazwyczaj dostawaliśmy dość pogniecione. Po drugie, nie są akceptowane "stare" dolary. Nie wiem, od kiedy dolar jest stary, my dostaliśmy w sklepie pięciodolarówkę z 1986 roku i trochę się namęczyliśmy, żeby ją wydać. W końcu przyjęli ją od nas w kasie na Polach Śmierci. Jest to o tyle dziwne, że te starsze banknoty co prawda wyglądają trochę inaczej, ale w USA nadal są oficjalnym środkiem płatniczym. Jeśli więc ktoś daje nam podarty, podejrzanie stary lub odmiennie wyglądający banknot, należy poprosić o wymianę na inny. A gdy tego nie dostrzeżemy i nie uda nam się nigdzie zapłacić "trefnymi" dolarami, pozostaje wizyta w banku, gdzie za drobną prowizją można ponoć wymienić takie banknoty.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<b>Jedzenie</b></div>
<div style="text-align: justify;">
Jedzenie w Kambodży jest smaczne, podobne do tajskiego, ale jednak są pewne różnice. Podstawowa to pieczywo, które w Tajlandii nie występuje (za wyjątkiem tostów z 7 eleven i mocno turystycznych restauracji), a w Kambodży pojawia się w dwóch postaciach: bagietek i smażonych w głębokim tłuszczu bułeczek. O ile bagietek nie testowaliśmy, o tyle bułeczki wśród reszty ekipy robiły furorę (ja pozostałam przy ryżu). Trzecią postacią wypieków są słodkie rurki, bez kremu w środku, ale za to o smaku kokosowym. Sprzedają je, podobnie jak smażone bułeczki, głównie na straganach.<br />
Na śniadanie, oprócz bułeczek, popularna jest zupa - aromatyczny wywar z kolendrą, inną zieleniną, makaronem chińskim lub ryżowym i ewentualnie mięsem. Można też zjeść bagietkę, pokrojony w kwadraciki pudding ryżowy z kokosem lub - również pokrojony w kwadraty - budyń kokosowy. Oczywiście w knajpach turystycznych są też naleśniki, musli z owocami czy british breakfast, ale mówię o menu na targach i ulicznych wózkach.</div>
<div style="text-align: justify;">
Do picia najbardziej popularna jest kawa, zwykła lub mrożona. Kawa mrożona sprzedawana jest w dużych plastikowych kubkach, składa się ze słodzonego skonsensowanego mleka, małej porcji kosmicznie mocnego naparu kawowego i dużej ilości kruszonego lodu. Nie lubię kawy, nie piję słodkich napojów, ale to jest naprawdę smaczne! Kubek z kawą wkładany jest w specjalną małą reklamówkę, żeby można było powiesić go na kierownicy skutera (albo po prostu trzymać za to w ręce). Poza tym oczywiście słaba zielona jaśminowa herbata w dzbankach, serwowana z lodem, która świetnie gasi pragnienie w upały. Szukajcie barów, gdzie czajnik z taką herbatą stoi już na stole - w takich miejscach nie trzeba za nią płacić. Poza tym można dostać sok z trzciny cukrowej, dla mnie trochę za słodki, a także shake'i owocowe czy sok ze świeżych pomarańczy. Shake'i i świeże soki są tu mniej popularne niż w Tajlandii, ale można je dostać. Dzieciaki piją też słodki sztuczny syrop z kruszonym lodem, ale nie wygląda to zbyt apetycznie.<br />
Jeśli chodzi o dania obiadowe czy kolacyjne, wybór jest spory. Na wybrzeżu popularne są owoce morza, zwłaszcza kalmary i krewetki, serwowane zazwyczaj z makaronem lub ryżem. W Kep furorę robią kraby, ale najlepiej jeść je na targu, a nie w restauracji (szczegółowa instrukcja, jak kupować kraby, znajduje się w poście na temat Kampot). Poza tym na wybrzeżu i nad jeziorem Tonle Sap można dostać smaczne ryby. Podobnie jak w Tajlandii, wszędzie jest ryż i makaron z mięsem lub warzywami (owoce morza, jak już pisałam, raczej tylko na wybrzeżu). Tradycyjna khmerska potrawa to amok - aromatyczne curry na mleku kokosowym z trawą cytrynową, przyprawami, zieleniną (ichnia odmiana jarmużu, nazywane z angielska kale), z dodatkiem mięsa, ryby lub owoców morza, serwowane z ryżem. Jeśli chodzi o dania wegetariańskie, najbardziej popularna jest tu chyba smażona morning glory (zwana też szpinakiem wodnym) z chilli. Jest też ryż z ananasem i nerkowcami czy z imbirem i cebulą. W kuchni khmerskiej, podobnie jak w tajskiej, nie używa się sera i produktów mlecznych. Rzadko spotykane są też ziemniaki, głównie z uwagi na ich cenę.<br />
Specyfikiem khmerskim są smażone insekty. Jakkolwiek można je spotkać też w Tajlandii, tradycyjnie jada się je przede wszystkim tutaj. Są całkiem smaczne, no i zdrowe - mają dużo białka ;) Inne charakterystyczne dania to smażone żaby w panierce (pycha!), węże (ich nie próbowaliśmy), trudna do zdobycia i osiągająca kosmiczne ceny krew kobry królewskiej (tej nawet nie widzieliśmy, tylko o niej słyszeliśmy) czy balut - czyli jajko z małym kurczaczkiem lub kaczuszką w środku. Ponoć działa jak afrodyzjak, ale smakiem nie powala. Chociaż smak jeszcze jest znośny, gorsza jest gumiasta konsystencja.<br />
<br />
Słodycze: w kuchni khmerskiej słodycze jako takie raczej nie występują, można je kupić w sklepach, ale są to głównie produky importowane, najbardziej rozpowszechnione są ciasteczka oreo (również z nadzieniem truskawkowym). Khmerskie desery to wspomniany już pudding ryżowy z kokosem, czasem posypany dodatkowo sezamem, słodkie rurki kokosowe czy deser z mleka kokosowego, jajek, cukru, lodu i czegoś jeszcze, serwowany w miseczkach i całkiem dobry.<br />
Na deser można oczywiście zjeść też owoce. Nam najbardziej smakowały małe banany, które mają dużo bardziej intensywny smak niż te, które można kupić w Europie. Jest też mango, papaja, ananas, jackfruit. Można je kupić albo w całości na targu, albo też od razu poprosić o pokrojenie na porcje. Zazwyczaj nie trzeba nawet prosić - sprzedawcy często sami je kroją, pakują do plastikowej torebki i dodają patyczki do szaszłyków, żeby wygodniej się jadło i żeby nie pobrudzić rąk. Osobnym tematem są owoce podone do liczi. Jedliśmy rambutany (coś jak duże liczi w zielono-czerwonej skórce z miękkimi kolcami) i longany (małe liczi z pestką w brązowawej skórce). Nie trafiliśmy niestety na mangostany, które zapamiętałam z Tajlandii, ale może to jeszcze nie był sezon. Niedojrzałe mango i papaja są z kolei używane jako warzywo i dodawane do sałatek. Można też spotkać się z tym, że sprzedawcy do mniej dojrzałego mango podają torebeczkę z mieszanką chyba chilli, soli i cukru, żeby w tym maczać owoce.<br />
Alkohol nie jest raczej powodem, dla którego smakosze przyjeżdżają do Kambodży ;) Mamy tu miejscowe piwo, chyba 4 rodzaje: Angkor, Anchor, Cambodia i ciemne Black Panther. Piwo sprzedawane jest w małych puszkach. Jest też wino ryżowe, trzeba tylko uważać, bo z winem nie ma ono nic wspólnego. To po prostu fermentowany napój z ryżu, który może mieć nawet 55% (a w każdym razie taki najmocniejszy znaleźliśmy). Znacznie lepsze jest wino z żeń-szenia, które również mocą bardziej przypomina wino. Whisky Mekong smakuje całkiem nieźle, ale znowu: z whisky niewiele ma to wspólnego. Najbardziej smakował nam importowany z któregoś z krajów azjatyckich likier sprzedawany w zielonkawych butelkach, znaleźliśmy wersję cytrusową i wiśniową. Na wyspie kupiliśmy też bimber owocowy sprzedawany z baniaka, dało się go wypić. Można oczywiście kupić importowane alkohole, zwłaszcza w turystycznych miejscowościach wybór jest spory, ale ceny zniechęcają, często są wyższe niż w Polsce (zwłaszcza wino).<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjf7HVJOU59962t80DU-vx6kMm4epPw3I-z6JiyCrE64DO_cga4kaEKgOGYasG3jywODbUSdeJgkQWlXWZqdL_cCjCD87968_cYf-jqtiHXv8C4aKFJ6RJf3GtfqBMcWUiLW9wafvFHwV4/s1600/busstop.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjf7HVJOU59962t80DU-vx6kMm4epPw3I-z6JiyCrE64DO_cga4kaEKgOGYasG3jywODbUSdeJgkQWlXWZqdL_cCjCD87968_cYf-jqtiHXv8C4aKFJ6RJf3GtfqBMcWUiLW9wafvFHwV4/s640/busstop.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">sklepik przy postoju autobusu</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg0j77fIC1vYmLh2khvWFwBp27GaJF89c48RE0W_a9xPvwUgXonIFwyuoIdn0AUe2e3m0n0MNpvhu98u9D02oX0sgPru48K4ZOFVV_o83Oi0fT11vQsTfW_nrj11RPmivXCyRwOLqwq6VI/s1600/P3310559.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg0j77fIC1vYmLh2khvWFwBp27GaJF89c48RE0W_a9xPvwUgXonIFwyuoIdn0AUe2e3m0n0MNpvhu98u9D02oX0sgPru48K4ZOFVV_o83Oi0fT11vQsTfW_nrj11RPmivXCyRwOLqwq6VI/s640/P3310559.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">smażone robaki</td></tr>
</tbody></table>
<b>Noclegi</b><br />
Wybór noclegów w miejscowościach turystycznych jest spory, nie trzeba ich rezerwować z wyprzedzeniem. My akurat to zrobiliśmy, ale wynikało to głównie z faktu, że i tak mieliśmy z góry zaplanowaną trasę, więc wiedzieliśmy gdzie ile czasu zostaniemy. Polecam ewentualnie robić wcześniejsze rezerwacje na wybrzeżu, bo w najfajniejszych ośrodkach miejsca szybko się kończą.<br />
Rezerwacje robiliśmy przez booking.com, pod Siem Reap rezerwowaliśmy bezpośrednio przez stronę ośrodka. Wybieraliśmy tańsze miejsca, ale standard zawsze był niezły. Trzeba się tylko liczyć z mrówkami, gekonami i zazwyczaj brakiem ciepłej wody (ale nawet jak ją mieliśmy, i tak kąpaliśmy się w zimnej z uwagi na temperatury).<br />
Pod Siem Reap spaliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse, za pokój z czterema łóżkami, wentylatorem i łazienką płaciliśmy 9 dolarów za noc za całą trójkę. W Phnom Penh zatrzymaliśmy się w Dolphin Hostel (w internecie jako Dolphin, na szyldzie jako Dolphine), zarezerwowaliśmy 3 łóżka w pokoju 4-osobowym z klimatyzacją i łazienką. Pokój w dobrym standardzie, niestety na 3. piętrze i bez okna, ale za to czwarte łóżko było wolne, więc mieliśmy całe dormitorium dla siebie. Cena - 6 dolarów od osoby za noc. W Kampot zarezerwowaliśmy drewniany bungalow w Samon Village za niecałe 10 dolarów za noc (za wszystkich). Było w nim podwójne łóżko piętrowe z moskitierą i wentylator, łazienki wspólne. Ośrodek składa się z drewnianych bungalowów i domków na drzewie otoczonych roślinnością i położonych nad rzeką. W Samon Village jest zadaszony taras nad rzeką, gdzie można coś zjeść lub poleżeć na hamakach, jest też kilka drewnianych leżaków / ławek pod drzewami. Ostatnią noc w Samon Village spędziliśmy w dwuosobowym domku na drzewie za 10 dolarów (regularna cena to ponoć 12 dolarów). Na Koh Rong Samloem mieliśmy drewniany bungalow z łazienką, wentylatorem i czterema łóżkami z moskitierami za 25 dolarów. Ceny na wyspach są wyższe, choć tu też można znaleźć łóżko w domitorium za 5 dolarów. Nam jednak zależało na bungalowie, żeby naprawdę się zrelaksować i poczuć bardziej jak na końcu świata ;) W Sihanoukville płaciliśmy po 6 dolarów za łóżko w dormitorium 8-osobowym w Backpacker Heaven, w pokoju była klima, łazienka i kącik wypoczynkowy ze stolikiem i kanapą (na której nie wiedzieć czemu spał dziewiąty lokator), a w samym hostelu także basen. Są oczywiście jeszcze tańsze noclegi, ale staraliśmy się też wybierać miejsca, które miały dość wysoką punktację na booking.com czy dobre opinie wśród internautów, bo przy tak krótkim wyjeździe oszczędzenie dolara czy dwóch na noclegu raczej by nas nie zbawiło. Nie czuliśmy też jednak potrzeby rezerwowania nie wiadomo jakich hoteli, ale generalnie wydaje mi się, że standard w Kambodży jest wyższy niż w Tajlandii.<br />
<br />
<b>Wiza</b><br />
Wiza do Kambodży daje prawo do jednokrotnego wjazdu i jest ważna przez 30 dni. Można ją wyrobić na granicy, wtedy kosztuje 30 dolarów (plus ewentualna łapówka 100-200 baht, którą ponoć ciężko jest ominąć), należy wziąć ze sobą zdjęcie do wizy. Można ją też wyrobić przez internet <a href="https://www.evisa.gov.kh/" target="_blank">tutaj</a>, wtedy kosztuje 40 dolarów (30 dolarów za wizę, 7 dolarów opłaty manipulacyjnej i 3 dolary za przelew), również pozwala na maksymalnie 30-dniowy wjazd do Kambodży w ciągu 3 miesięcy od wyrobienia dokumentu. Uwaga: e-visa nie jest honorowana na wszystkich przejściach granicznych (wykaz przejść na stronie), ale na tych głównych jak najbardziej działa. Którą opcję wybrać? Ciężko powiedzieć, my wyrabialiśmy przez internet, żeby zaoszczędzić czas na przejściu granicznym.<br />
<br />
<b>Transport</b><br />
W Kambodży nie jeżdżą pociągi, pozostaje więc komunikacja autobusowa. Można ewentualnie kupić / wynająć skuter lub rower jeśli ma się więcej czasu, my wypożyczaliśmy je tylko na miejscu, żeby robić wycieczki po okolicy. Za rowery w Kampot płaciliśmy 1$ za dobę, w Phnom Penh teoretycznie lepsze rowery kosztowały nas po utargowaniu 7$ za 3 sztuki za dzień. Skuter w Kampot to koszt 5$ za dobę plus dolar za litr paliwa. Do przejechania 100 kilometrów zużyliśmy po 3 litry paliwa. Autostop w Kambodży nie jest zbyt popularny, my raz próbowaliśmy złapać kuter rybacki na stopa, ale i tak musieliśmy za niego zapłacić.<br />
Bilety na autobusy można kupić w biurach na turystycznych ulicach lub w hostelach. Nie ma sensu płacić za opcje VIP, wersję lux itp. - zazwyczaj i tak wszyscy kończą w jednym busie. Można się targować o ceny, nasza strategia zazwyczaj polegała na "7 dollars?! the other man told us 5 dollars!". I nagle cena spadała do 5 dolarów. Autobusy jeżdżą powoli, bo drogi nie są w najlepszym stanie. Robią dość częste postoje w przydrożnych jadłodajniach, więc nie trzeba brać zapasów na podróż. Jeśli chodzi o ceny biletów, za podróż od granicy w Poipet do Siem Reap płaciliśmy 10 dolarów (ale bez negocjacji, bo nie mogąc znaleźć dworca łapaliśmy autobus na stopa, kiedy zobaczyliśmy go z drogi, więc kierowca wiedział, że zapłacimy, ile sobie zażyczy). Autobus z Siem Reap do Phnom Penh kosztował 7 dolarów, z Phnom Penh do Kampot płaciliśmy 5 dolarów, tak samo z Kapot do Sihanoukville. Najdroższy był transport z Sihanoukville do Bangkoku - 30 dolarów. Moglibyśmy zrobić tą trasę taniej, na własną rękę (Sihanoukville - Koh Kong - Trat - Bangkok), ale z uwagi na to, że miałam samolot z Bangkoku, nie chciałam ryzykować opóźnień na trasie.<br />
Na miejscu, jeśli mieliśmy większy dystans do pokonania, a nie wypożyczyliśmy akurat rowerów czy skuterów, korzystaliśmy z tuktuków. Zasada jest prosta: targować się jak najbardziej. Tuktuki (czyli, dla niebędących w temacie, takie riksze ciągnięte przez skuter) to rzecz, na której najbardziej naciąga się turystów. Potrafiliśmy przejechać za 4 dolary trasę, za którą kierowca chciał początkowo 15. Trzeba tylko targować się z uporem, udawanym oburzeniem, ale też uśmiechem i dystansem. Oni wiedzą, że to gra i my wiemy, że to gra, a kiedy tuktukowiec załapuje, że nie zapłacimy ceny z kosmosu, zaczyna nas chyba traktować z większym szacunkiem.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhIoEzOybIFxMJd8L6-pOoCVDJCgZ7pRkoZjWywVqk452vHF8a053RfWejXv3nVbyVF_G6mJecWGyciCcg7barfkE6OFkaUGEHctB5oVF-3DADA4Zc8noShDoJKf34tFWBTc_wqjdaHg3U/s1600/autobus.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhIoEzOybIFxMJd8L6-pOoCVDJCgZ7pRkoZjWywVqk452vHF8a053RfWejXv3nVbyVF_G6mJecWGyciCcg7barfkE6OFkaUGEHctB5oVF-3DADA4Zc8noShDoJKf34tFWBTc_wqjdaHg3U/s640/autobus.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">lepszy autobus, najlepsza droga w Kambodży i autorka bloga na skuterze</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8NC8b8X8OqOiGEiQzxJICNpUlkthu8BW4jcNHUdHzOXwrJd9h8sTeivEmhyphenhyphenBOssJRMWwOrcKVukSkZ_Cj597OkLU5AUHsIqKOTLufjpW_9fmoGr6z54t7aTiuCPg4sYad7yWeD5c6Ttw/s1600/tuktuk.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8NC8b8X8OqOiGEiQzxJICNpUlkthu8BW4jcNHUdHzOXwrJd9h8sTeivEmhyphenhyphenBOssJRMWwOrcKVukSkZ_Cj597OkLU5AUHsIqKOTLufjpW_9fmoGr6z54t7aTiuCPg4sYad7yWeD5c6Ttw/s640/tuktuk.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">tuktuk</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<b>Ceny</b><br />
Ceny w Kambodży są raczej płynne. Ile utargujesz, tyle zapłacisz. Targowanie się nie działa tylko w sklepach / supermarketach, gdzie ceny podane są z góry na etykietach. W knajpach - jak najbardziej można płacić mniej niż wskazano w menu. Zapłacenie podanej z góry ceny za tuktuka to wręcz głupota, bo ona celowo na start jest mocno zawyżona. Ceny noclegów i transportu podałam powyżej, więc dorzucam jeszcze informacje, ile kosztują inne produkty i usługi:<br />
Ryż / makaron z mięsem lub warzywami w barze - 2-3 dolary (koło Angkor Wat w menu cena wynosiła 5$, ale też od razu zeszli do 3).<br />
Porcja puddingu ryżowego - 1000 rieli<br />
Kawa mrożona - 2000 rieli<br />
Amok - 3 dolary<br />
Papierosy lokalne - 1000 rieli Cambo w miękkiej paczce, 2000 rieli Ara w twardym opakowaniu (papierosy nie mają z góry ustalonej ceny, więc za tą samą markę można w różnych miejscach zapłacić mniej lub więcej); papierosy importowane są droższe, ale też jest to chyba ok. 1,5 $<br />
Wino ryżowe - 3500 rieli za 0,75 litra<br />
Whisky Mekong - chyba 2$ za 0,5 litra<br />
Peeling robiony przez rybki w Siem Reap - 3$, w tym piwo gratis, my utargowaliśmy do 1$ bez piwa<br />
Naprawa dętki - 2000 rieli <br />
Zupa w mocno lokalnym barze - 1-1,50 $ (porcja jest tak duża, że spokojnie wystarczy na cały posiłek)<br />
Woda mineralna - 2000 rieli za 1,5 litra<br />
Owoce - zazwyczaj dolar za kiść bananów / kilogram czegokolwiek (dwa dolary za kilogram owoców typu liczi).<br />
"One dollar" to w ogóle najczęściej spotykana cena za wszystko na straganach<br />
Bilety do Angkoru - 20$ za jednodniowy, 40$ za trzydniowy, ceny za tygodniowy nie pamiętam<br />
Bilety do S-21 - 3$, za ewentualne wynajęcie przewodnika płaci się według uznania<br />
Bilety na Pola Śmierci - 6$<br />
Parking - ok. 2000 rieli<br />
Piwo - dolar w barze, jakieś 60-70 centów w sklepie (w bardziej turystycznych miejscach można trafić na happy hour i pół litra piwa z kija za 0,5 $) <br />
<br />
<b>Język</b><br />
Często można się porozumieć po angielsku, a jeśli nie, to na migi też da się wszystko załatwić;) Ważne jest, żeby używać jak najprostszej angielszyczny, raczej równoważników zdań. Brytyjski akcent utrudnia komunikację, najlepiej naśladować ich wymowę (np. zamawiając ryż z warzywami nie ma co się wygłupiać z "Could I have rice with vegetables, please?", lepiej działa "raj wedżytybl"). Można też pomagać sobie gestami, inaczej zdarza się, że dostaniemy nie do końca to, o co poprosiliśmy.<br />
Przedstawiam kilka podstawowych słów (w zapisie, powiedzmy, polskim fonetycznym) po khmersku, to trochę ułatwia kominukację:<br />
dziękuję - akon<br />
dzień dobry - suosadej<br />
do widzenia - li haj<br />
ryż - baj<br />
makaron - mi<br />
wegetarianin, wegetariańskie - bu<br />
chłopak - pro<br />
dziewczyna - srej<br />
góra - pnom<br />
wyspa - ko<br />
kawa - kafe<br />
I to by było na tyle, więcej zwrotów nie przyswoilismy ;) <br />
<br />
<b>Kultura</b><br />
Khmerzy są bardzo mili i pomocni (pomijając oczywiście tuktukowców, którzy jeśli wydają się pomocni, to dlatego, że chcą zrobić na tym jakiś interes). Generalnie im dalej od turystycznych centrów, tym ludzie chętniej nam pomagają i z nami rozmawiają - oczywiście na migi ;)<br />
Źle widziane jest tu krzyczenie czy podnoszenie głosu, nawet jeśli coś nie idzie po naszej myśli, staramy się rozwiązać problem z uśmiechem.<br />
Jeśli chodzi o stroje, w wielu świątyniach wymagane jest ubranie zakrywające kolana i ramiona, wtedy również zwykle nie wystarczy zakryć się chustą. Na ulicy niekoniecznie trzeba się zakrywać, zwłaszcza w turystycznych miejscach, ale oczywiście w granicach rozsądku. Szorty nosiłam raczej na wybrzeżu, po Siem Reap czy Phnom Penh chodziłam z alladynach, chociaż zdarzało mi się nosić bluzki bez rękawów i nie było z tym większego problemu. Generalnie patrzyłam, jak ubierają się inni, brałam małą poprawkę na to, że wielu Khmerów zakrywa się przed słońcem, żeby się nie opalić, i starałam się nie przekraczać jakichś niepisanych / zgadywanych granic w tym względzie.<br />
Ciekawostką jest, że Khmerzy często mieszkają i pracują w tym samym domu, który służy jednocześnie za bar / warsztat / salon fryzjerski (czasem wszystko naraz), a w którym po zamknięciu rozkłada się materace czy hamaki i śpi. Niejednokrotnie wchodziliśmy w barze do łazienki i widzieliśmy szczoteczki do zębów, co oznacza, że jest to również ich dom. Wynika to oczywiście z biedy i braku środków na wynajęcie czy zakup osobnego lokalu do prowadzenia biznesu, ale charakterystyczne jest to, że Khmerzy zdają się mieć dość mocno przesunięte granice prywatności i np. nawet po zamknięciu lokalu cały czas mają otwarte drzwi (a drzwi często są czymś w rodzaju podnoszonej do góry bramy garażowej, więc de facto cała ściana jest podniesiona i można podglądać cudze życie).<br />
Standardem jest, że dzieciaki się do nas uśmiechają i wołają "hello!" (ewentualnie, na Polach Śmierci, "one dollar!"). Zdają się mieć ogromną frajdę, jak im odmachujemy. Kiedy w Kampot przychodziłam codziennie rano do domu / baraku obok ośrodka i zamawiałam kawę mrożoną, czekając na nią, bawiłam się z tamtejszymi dzieciakami. Przybiegały, jak tylko mnie widziały - najpierw jedna dziewczynka, potem cała zgraja. Zabawy oczywiście dość oryginalne (podskakiwanie na jednej nodze, zakrywanie oczu i zabawa w "nie widzę cię" itp., bo na więcej nie pozwalały nam bariery językowe), ale zdawały się sprawiać im autentyczną radość.<br />
W ogóle dzieciaki w Kabodży to osobny temat: biegają samopas, często nie do końca ubrane, nikt się tym nie przejmuje - wiadomo przecież, że jakby coś się działo, to ktoś zareaguje. Bardzo dobre wrażenie robił też fakt, że starsze dzieciaki zawsze zajmowały się młodszymi, pilnowały ich. I nie chodzi mi na przykład o dziesięciolatki, ale o trzylatka nadzorującego na oko półtoraroczną siostrę.<br />
Dzieciaki też bardzo chętnie pozują do zdjęć. Inna sprawa, że nam też się zdarzało im pozować, i to zarówno małym, jak i nastolatkom ;) Można więc stwierdzić, że jest to transakcja wiązana. <br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgAN0NtcYcyHVxbhjPFSdJo3LedLIHlOg4XHyavC3dTtFLZ-0odX44bnLwpUmNYpm3DNdzF90p3azOMcDwySm2rVRqq1dv3BILfItniT2Uf18dtXZry0hT4IUBbZItebQROlIw5Uy6CkjM/s1600/dzieci+2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgAN0NtcYcyHVxbhjPFSdJo3LedLIHlOg4XHyavC3dTtFLZ-0odX44bnLwpUmNYpm3DNdzF90p3azOMcDwySm2rVRqq1dv3BILfItniT2Uf18dtXZry0hT4IUBbZItebQROlIw5Uy6CkjM/s640/dzieci+2.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">dzieciaki pozują nam wszędzie</td></tr>
</tbody></table>
Inną sprawą jest kultura na drodze. Khmerzy zdają się jeździć jak szaleńcy, ale jest to wbrew pozorom szaleństwo kontrolowane. Zasady są dwie: uważaj, co dzieje się przed Tobą (za tych, którzy jadą z tyłu nie odpowiadasz) i w żadnym wypadku nie hamuj, bo spowodujesz efekt domina. Mimo wszystko jadąc na skuterach czy rowerach nie czuliśmy się niebezpiecznie. W ruchu drogowym uczestniczy mało aut, głównie skutery, więc skutki ewentualnego wypadku też są mniej drastyczne.</div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-56640967679752042422015-05-04T23:37:00.001+02:002016-02-01T09:14:02.597+01:00Kambodża - Warszawa z przystankiem w Bangkoku i przygodami 9-12.04.2015<div style="text-align: justify;">
Po godzinie od wypłynięcia z Koh Rong Samloem trafiamy do portu w Sihanoukville. Tym razem podróż nie była szczególnie komfortowa, bo z uwagi na wysokie fale wszystkie okna w łodzi były zasłonięte (zazwyczaj przestrzeń między daszkiem a burtą jest otwarta, teraz rozpięli tam jakieś foliowe okna), więc na pokładzie jest strasznie duszno, a poza tym trzęsie i niektórzy pasażerowie mają objawy choroby morskiej.</div>
<div style="text-align: justify;">
Dopływamy na miejsce ok. 18 i próbujemy złapać tuktuka do hostelu. Mamy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Backpacker Heaven, hostelu z niezłymi opiniami i z basenem. Kierowcy proponują nam kurs za 6$, bo to daleko, ale twardo mówimy, że więcej niż 3 dolary nie możemy zapłacić i że najwyżej będziemy iść na piechotę. No i oczywiście w końcu któryś się łamie i zawozi nas za naszą stawkę. A pieszo oczywiście byśmy nie szli, bo to jakieś 8-9 kilometrów i głównie pod górkę ;) Przyjeżdżamy na miejsce, meldujemy się i zostawiamy bagaże w pokoju. Basen okazuje się średnią atrakcją, bo w hostelu jest właśnie jakaś wycieczka na oko 11-latków i w basenie nie ma już miejsca dla nikogo innego, poza tym tak wrzeszczą, że można ogłuchnąć. Idziemy więc do miasta na kolację, musimy też kupić bilety do Bangkoku i zrobić zakupy na drogę.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjAKwHQgtwqf4WW5C9GxJXkLdTCnc_4uqTY00kytjmXO0o4O3rBmULvWzlroUh9LqJ0eL7r_pTLkx8_peCiugczSrSlQ7Iehm4BgxQegd2jM1xQADXJksk9-46B_bxtxdequw0zNOhy594/s1600/kibel.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjAKwHQgtwqf4WW5C9GxJXkLdTCnc_4uqTY00kytjmXO0o4O3rBmULvWzlroUh9LqJ0eL7r_pTLkx8_peCiugczSrSlQ7Iehm4BgxQegd2jM1xQADXJksk9-46B_bxtxdequw0zNOhy594/s640/kibel.jpg" width="356" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">napis w hostelowej toalecie przypominający o słabej kanalizacji w Kambodży</td></tr>
</tbody></table>
Standardowo okazuje się, że mieszkamy w pobliżu klubów go-go i knajp typowo turystycznych, ale w jednej z nich dostajemy całkiem niezły amok. Kupujemy bilety na rano. Jest też autobus nocny, chcemy początkowo nim jechać, ale wszystkie miejsca na następny wieczór są zarezerwowane, a gdybyśmy chcieli zostać jeszcze dzień dłużej, nie zdążyłabym na samolot. Kursy nocne obsługuje tylko jeden przewoźnik, na dziennych kursuje dwóch. Bilety do Bangkoku kosztują 30$ i nie bardzo daje się targować. W trasie się rozdzielimy - ja mam samolot powrotny 12 kwietnia, reszta zostaje 3 dni dłużej, więc wysiądą po drodze w Trat i pojadą na Koh Chang.</div>
<div style="text-align: justify;">
Rano wymeldowujemy się z hostelu, na dole pod wejściem stoi kierowca tuktuka i pyta dokąd. Mówimy, że do Bangkoku, on kiwa głową, że tak, że on na nas czeka (mieliśmy dowóz na dworzec w cenie biletu). Zawozi na dworzec autobusowy, gdzie jednak stwierdza, że mamy mu zapłacić. Oczywiście nie płacimy, mówimy, że kurs miał być opłacony. Jak chciał nas oszukać, to mu się nie udało. Nie wiemy, czy to był nasz tuktuk, a kierowca chciał skasować za kurs podwójnie, czy też inny podjechał i udawał, że czeka właśnie na nas. Skoro jednak mieliśmy jechać za darmo, to płacić nie będziemy - tym bardziej, że mieszkamy tak blisko dworca, że równie dobrze mogliśmy iść pieszo.</div>
<div style="text-align: justify;">
Autokar długo nie podjeżdża, umówiona 8:30 dawno minęła. Kiedy wreszcie się pojawia (już z pasażerami na pokładzie), zaczynają się jakieś negocjacje. Już myślimy, że zabraknie dla nas miejsc, ale nie - jednak wsiadamy. Znajdujemy nawet ostatnie wolne miejsca z tyłu z dużą ilością przestrzeni na nogi, choć nieco trudno jest upchnąć łokcie, bo siedzenia są wąskie. Nasza radość nie trwa jednak długo - okazuje się, że to nie jest docelowo miejsce na nogi, ale na... dodatkowy rząd siedzisk, które zostają rozłożone na stopniu przed nami. Cóż, jak podróżować, to z rozmachem. Siadamy na tych dodatkowych siedziskach, bo wskutek ich rozłożenia na normalnych fotelach nie ma już w ogóle miejsca na wciśnięcie nóg. Po jakimś czasie proszę kierowcę o postój na toaletę. Autobus od razu się zatrzymuje, tyle że przy drodze, gdzie rośnie kilka rachitycznych krzaczków. Ale zdaje się, że nie mamy wyboru. Po postoju wsiadamy z powrotem do autobusu, który po dosłownie pięciu minutach znowu się zatrzymuje - tym razem na planowanym przystanku z knajpą i toaletami. Szkoda, że nikt nam o tym nie powiedział wcześniej ;) Kiedy stoimy, do kierowcy podchodzi jakiś turysta i pyta, czy ma wolne miejsce do granicy. Po odpowiedzi, że tak, jasne, miejsca są, chłopak kupuje bilet. Wygląda na nieco zdziwionego, kiedy wchodzi na pokład, a kierowca wyciąga dla niego plastikowy taboret i stawia w przejściu :)<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhlTOut3zPma17GPOQt1V7CirQq0RbWL0JpAyUcQaAf5N52R-ndKz9OckIupOHINXxpdkX4085lOrVW0GIQ5eFp-eohDwE6ZiP4YnJ56r9VcvKm2TR4m3XSN3hKKfEEMTeZWEjdMcmWUKw/s1600/autokar.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="480" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhlTOut3zPma17GPOQt1V7CirQq0RbWL0JpAyUcQaAf5N52R-ndKz9OckIupOHINXxpdkX4085lOrVW0GIQ5eFp-eohDwE6ZiP4YnJ56r9VcvKm2TR4m3XSN3hKKfEEMTeZWEjdMcmWUKw/s640/autokar.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">na początku autokar wydawał się dość pusty i wygodny...</td></tr>
</tbody></table>
W końcu dojeżdżamy do Koh Kong, gdzie zostajemy wysadzeni i pieszo pokonujemy przejście graniczne. Dostajemy pozwolenie na pobyt na 15 dni (miesięczna wersja obowiązuje tylko przy przekroczeniu granicy tajskiej drogą lotniczą) i szukamy autobusu, w który mamy wsiąść. Okazuje się, że jednak nie będziemy dalej jechać razem, chociaż Trat jest po drodze do Bangkoku, tylko zostajemy wsadzeni w osobne minibusy. Żegnamy się więc i rozdzielamy. Na szczęście w autokarze poznałam Polkę z kilkuletnim synem, która też jedzie do Bangkoku, więc zapada decyzja - ruszamy razem. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie bym się zanudziła w trasie. Do Bangkoku dojeżdżamy o 23:30, a więc po prawie 16 godzinach od wyjścia z hostelu. Zmęczeni, obolali (w minibusie nie śpi się najwygodniej), a tu trzeba jeszcze znaleźć hostel. Autobus zatrzymuje się przy Khao San Road, więc teoretycznie znalezienie noclegu nie powinno być trudne. Teoretycznie - bo mamy piątkową noc, a od poniedziałku zaczyna się Songkran, czyli tajski Nowy Rok, więc do miasta zjechały się tłumy. Wszystkie hostele są albo pełne, albo za drogie, albo też oferują nam tak tragiczne warunki, że lepiej spać w parku. I w sumie z takim nastawieniem ruszamy w stronę Flapping Duck, które oczywiście jest już zamknięte, a właściciel imprezuje w mieście. Trudno - rozkładamy się na leżakach w ogródku i stwierdzamy, że na niego czekamy, a jak się nie doczekamy, to śpimy na zewnątrz. Organizujemy jeszcze piwo i odpoczywamy po podróży. Po 3 w nocy właściciel się pojawia. O dziwo, ma wolny pokój dwuosobowy na parterze. Bierzemy :)<br />
I tym sposobem nadchodzi mój ostatni dzień w Bangkoku, bo w poniedziałek rano mam samolot. Początkowo plan był ambitny: zakupy, ostatnie zwiedzanie, masaż, manicure i pedicure, żeby doprowadzić się do porządku i chociaż częściowo usunąć z siebie podróżny brud (a przy okazji zrobić to dużo taniej niż w Polsce). Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na chodzeniu i jeżdżeniu skuterami czy rowerami w kamodżańskim pyle mogą mnie w domu nie rozpoznać. Jak to jednak zwykle bywa, plany zostają zweryfikowane w ciągu dnia. Zwycięża lenistwo i kończy się na spacerze po okolicy i owocowych shake'ach w ogródku. Po południu idziemy tylko na Wet Market, bo muszę zrobić zakupy przed powrotem. Cięższa o 2 kilogramy sticky rice oraz wór przypraw i słodyczy wracam do hostelu.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHm8kj_eNokKPsxDwyrm-RlI2tyd40MYyypb-KCwk3fcCzHRn__3r7cKJfdN9I8ONMa3wG18GdeV2_a821l3E4UQwawZZyhAQpnUHwoy2OTr9lus762RfwihckkxmBQf1nu0ILkQJd0WI/s1600/targ+3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="480" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHm8kj_eNokKPsxDwyrm-RlI2tyd40MYyypb-KCwk3fcCzHRn__3r7cKJfdN9I8ONMa3wG18GdeV2_a821l3E4UQwawZZyhAQpnUHwoy2OTr9lus762RfwihckkxmBQf1nu0ILkQJd0WI/s640/targ+3.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Wet Market i najbardziej interesująca sekcja z wodnymi stworzeniami</td></tr>
</tbody></table>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiH4zcjIvF-2hM1w6h7LpG4kQ_2cU-YHFHfcnyoHGMeTy6wyamrnw2WjTLZyxWBbr4oYY58DkHaJsYvVaU_nxUK0ltQsHzC_FOT1m01OU0qsLgDtjbmta7C-0LAVj6XmMDmt_0bNrVeA6Q/s1600/targ+2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="480" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiH4zcjIvF-2hM1w6h7LpG4kQ_2cU-YHFHfcnyoHGMeTy6wyamrnw2WjTLZyxWBbr4oYY58DkHaJsYvVaU_nxUK0ltQsHzC_FOT1m01OU0qsLgDtjbmta7C-0LAVj6XmMDmt_0bNrVeA6Q/s640/targ+2.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEismmaRms_UdOKSZH9PvOVoRVdBSn_p38477g0zIYpGcfxQDiUcTy7kGdNw64f3vtKTlHVGTneCcv5HvDrknHiBb2bSd1w3Yis4fkppY_rMDXfHRyq-1Re56Us2RXIhli-ZShOtyoYX79I/s1600/targ.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="480" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEismmaRms_UdOKSZH9PvOVoRVdBSn_p38477g0zIYpGcfxQDiUcTy7kGdNw64f3vtKTlHVGTneCcv5HvDrknHiBb2bSd1w3Yis4fkppY_rMDXfHRyq-1Re56Us2RXIhli-ZShOtyoYX79I/s640/targ.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
Robimy kolację, a potem idziemy na Ram Buttri, żeby kupić dla mnie bilet na poranny autobus na lotnisko (normalnie bilety można kupić w hostelu, ale z uwagi na fakt, że zaczyna się Songkran i wielu przewoźników nie pracuje, tym razem jest to niemożliwe). Po drodze wygłupiamy się w parku, skaczę z murka i czuję, że japonki nieszczególnie zamortyzowały skok. Myślę sobie: trudno, zaraz to rozchodzę. Ścigamy się więc po parku, potem kupujemy bilet i zaczynamy biec z powrotem. W pewnym momencie stwierdzam, że dalej chyba nie pobiegnę. Kulejąc, wracam do hostelu, gdzie otwieramy piwo i siadamy na leżakach.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg2Vdx1Q0wXIxo5PA1nBkfGIp_saNnLYKH1J_n1pWVo-scIbbWgN0QYFUqyc6wstIiuwsKKx_J2n2aWu-g8yKrGNHl9IItMsm6WinVjyaN0Lit19gi-NnpTTYTQjCrIJb3RzVFl7jADxbE/s1600/flapping.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg2Vdx1Q0wXIxo5PA1nBkfGIp_saNnLYKH1J_n1pWVo-scIbbWgN0QYFUqyc6wstIiuwsKKx_J2n2aWu-g8yKrGNHl9IItMsm6WinVjyaN0Lit19gi-NnpTTYTQjCrIJb3RzVFl7jADxbE/s640/flapping.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">relaks we Flapping Duck</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Po jakimś czasie czuję, że jest coraz gorzej. Najgorsze jednak jest to, że istnieje spore ryzyko, że nie zdążę pojechać do szpitala - do odjazdu busa na lotnisko zostało niecałe 6 godzin, a ja nawet nie jestem spakowana. Wściekła na samą siebie uświadamiam sobie, że kupując bilety lotnicze, zrezygnowałam z opcji możliwości zmiany daty wylotu w nagłych przypadkach zdrowotnych ("płacić 60 złotych za coś takiego?! a co mi się może stać?"). Nie wiem, czy moje ubezpieczenie podróżne obejmuje koszt przebukowania biletu w takich sytuacjach, a na infolinię nie mam po co dzwonić - jest środek nocy z soboty na niedzielę. Pozostaje jedno wyjście. Dzwonię do rodziców i proszę, żeby zadzwonili do linii lotniczych i załatwili mi wózek inwalidzki na lotnisko, bo nie mogę nawet stanąć na prawej stopie. Tata wysyła maila do Aerofłotu (ja nie znam rosyjskiego, wolę nie ryzykować, że ktoś mnie nie zrozumie, a czasu jest mało). Na domiar złego zaczyna się burza. Siedzimy jednak z uporem w ogródku pod parasolem, wychodząc z założenia, że jak nie pójdę spać teraz, to przynajmniej prześpię podróż.<br />
Rano nafaszerowana tabletkami przeciwbólowymi kicam na autobus (na szczęście umówiłam się, że odbiorą mnie z Ram Buttri, bardzo blisko hostelu). Wsiadam do miniusa z nogą przewiązaną małym kawałkiem bandaża - kierowca rozumie jednak, że nie czuję się najlepiej, bo organizuje mi dodatkowe miejsce na nogi, ręczniczek pod stopę, a na lotnisku podsuwa mi wózek na bagaż, na którym mogę się oprzeć. Przy punkcie odprawy już czeka na mnie pracownik lotniska z wózkiem inwalidzkim, więc pod tym względem absolutnie nie mogę narzekać. Zawozi mnie do samolotu, po drodze zahaczając jeszcze o kantor (wymiana bahtów na złotówki w Polsce nie jest najlepszym pomysłem, nie jestem nawet pewna, czy gdzieś jest to możliwe). Podróż w tym stanie jest dość męcząca, nawet ryż z krewetkami i sałatka z krewetek i pomidorów nie na długo poprawiają mi humor. W Moskwie też podstawiają dla mnie wózek inwalidzki, podobnie w Warszawie. Potem wsiadam do taksówki i jadę do szpitala, gdzie po 6 godzinach czekania dowiaduję się, że mam złamaną nogę i czeka mnie sześć tygodni w gipsie. Tym mocnym akcentem kończę urlop ;)<br />
Wyciągam z niego jedną nauczkę - nigdy nie oszczędzać na opcji przebukowania biletów lotniczych i dokładnie czytać warunki polisy ubezpieczeniowej (po dziś dzień nie jestem pewna, czy moja polisa obejmuje takie sytuacje, ale mam dziwne przeczucie, że jednak nie).</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-20846497273507779632015-05-04T09:22:00.000+02:002016-02-01T09:15:12.137+01:00Koh Rong Samloem 5-9.04.2015<div style="text-align: justify;">
O 7:45 podjeżdża po nas minibus. Po drodze zgarniamy kolejnych pasażerów. Po chwili okazuje się, że pasażerów jest więcej niż miejsc siedzących, więc robi się mało komfortowo. Zastanawiamy się, czy w takim składzie będziemy jechać aż do Sihanoukville. Na szczęście w centrum Kampot część osób zostaje przesadzona do innego minibusa, jadącego do Wietnamu, do Ho Chi Minch. Znowu jest trochę wygodniej, próbujemy się nawet zdrzemnąć.</div>
<div style="text-align: justify;">
Ok. 10:30 dojeżdżamy do Sihanoukville, kierowca wysadza nas pod biurem podróży. Tam kupujemy bilety na Koh Rong Samloem. Bilet w obie strony kosztuje 20$, łódź (speedboat) ma odpłynąć o 11. Słyszymy, że nic więcej już dziś nie płynie na Koh Rong Samloem. Pytam jeszcze w punktach dookoła, ale też mają bilety na speedboata w tej samej cenie i twierdzą, że nic tańszego nie ma. Trudno, w takim razie kupujemy. Minibus zawozi nas do portu. Wchodzimy na pomost, pokazujemy nasze bilety i dowiadujemy się, że łódź odpływa jednak o 12, a ta o 11 płynie tylko na Koh Rong. Trochę nas to dziwi, ale po chwili widzimy, że na naszych biletach też jest podana taka godzina, więc (dla odmiany ;) ) musieliśmy coś źle zrozumieć przy kupowaniu biletów. Z łodziami generalnie jest tak, że wszystkie płyną na Koh Rong, a tylko niektóre ruszają później na Koh Rong Samloem, czyli mniejszą i rzadziej odwiedzaną wyspę. Pytamy jeszcze, czy na pewno płynie do naszego ośrodka (Eco Sea Dive), który nie jest położony przy głównej plaży, Saracen Bay, tylko przy Eco Sea Bay. Tak, płynie do Eco Sea Dive. W takim razie idziemy na lunch do knajpy przy plaży. Przy okazji dajemy się namówić na manicure za 2$. W końcu jest Niedziela Wielkanocna, więc trzeba jakoś wyglądać ;) Poziom higieny przy manicure woła o pomstę do nieba, nawet limonka, którą nacierają nam paznokcie, jest mocno wielokrotnego użytku. Ale sami tego chcieliśmy.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiB1osuyV9GfOksQsYdBiHFI4YEPm6A5-W27Izgn7K2q0WBUKDq5ov2g6Husdpt0vIF2eoGT1h24EFNmN_AYlZ29YXkf_M3UIj1yusx5Bq-GmOoHlapSA3CI6I1gbnVycfvLZEWnz9gPHE/s1600/manicure.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiB1osuyV9GfOksQsYdBiHFI4YEPm6A5-W27Izgn7K2q0WBUKDq5ov2g6Husdpt0vIF2eoGT1h24EFNmN_AYlZ29YXkf_M3UIj1yusx5Bq-GmOoHlapSA3CI6I1gbnVycfvLZEWnz9gPHE/s640/manicure.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Manicure w Sihanoukville</td></tr>
</tbody></table>
O 12 meldujemy się na pomoście, zostajemy wsadzeni do łodzi - taki nowoczesny prom z plastikowymi siedzeniami. Po drodze na wszelki wypadek jeszcze dopytuję chłopaka z załogi, czy na pewno płyniemy do Eco Sea Bay. W odpowiedzi słyszę na zmianę "yes" i "no", więc w sumie niewiele z tego wynika. W końcu pomaga mi jakiś Francuz, który chyba tu mieszka i nawet zna khmerski. Okazuje się, że jednak płyniemy tylko na Saracen Bay. Kiedy po 45 minutach dopływamy do Saracen Bay, pytam jeszcze o to samo Amerykankę z załogi, która zjawia się na pomoście i pomaga turystom kierować się do odpowiednich hoteli. Mówi, że teraz łódź wraca do Sihanoukville, ale o 16 zjawi się kolejna, która zawiezie nas do Eco Sea Bay. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie iść na piechotę, ale dochodzimy do rozsądnego wniosku, że przedzieranie się kilka kilometrów z plecakami przez dżunglę w obcym miejscu może nie być najbezpieczniejszym rozwiazaniem (cała wyspa jest porośnięta dżunglą, dróg brak, są chyba jakieś ścieżki, ale tego też nie jesteśmy pewni). Kładziemy więc plecaki w cieniu i wskakujemy do wody, która jest czysta, ciepła i w ogóle cudowna. Potem drzemka na plaży, jeszcze raz pływanie i o 16 pakujemy się do kolejnej łodzi, która tym razem rzeczywiście zawozi nas do Eco Sea Bay.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhjX59jNahOqbLrJbDREA8gUWzfdozEYu3YTdGAYHpyG4Iz2D7XBivz_4Zkxyu_5Nr_73rjsuTqELzpPA86e5EekbaFNN9DXpawCGemDtcNg4AQuYQcdNQtrB_Od-HYZBRgly4uA7pqJ2g/s1600/saracen+bay.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhjX59jNahOqbLrJbDREA8gUWzfdozEYu3YTdGAYHpyG4Iz2D7XBivz_4Zkxyu_5Nr_73rjsuTqELzpPA86e5EekbaFNN9DXpawCGemDtcNg4AQuYQcdNQtrB_Od-HYZBRgly4uA7pqJ2g/s640/saracen+bay.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Saracen Bay</td></tr>
</tbody></table>
Eco Sea Dive (funkcjonujący na booking.com jako Koh Rong Samloem Villas) to kilkanaście bungalowów położonych przy pustej, chyba 1,5-kilometrowej plaży. Nie ma tu żadnych innych ośrodków, tylko nasze bungalowy, pomost i część wspólna z restauracją i zadaszonym tarasem. Jakieś 15 minut spacerem od nas jest wioska rybacka, w której znajduje się kilka guesthouse'ów. Generalnie jest tu pusto, odludnie i cudownie.</div>
<div style="text-align: justify;">
Zostajemy uprzedzeni, żeby nie trzymać jedzenia w bungalowie "z uwagi na zwierzęta". Jakie zwierzęta, tego nikt nam nie wyjaśnia. Przekonujemy się, że chyba chodziło o mrówki (tych jest na wyspie zatrzęsienie) i ogromne gekony. Ale gekony nam w niczym nie przeszkadzają. Bungalow, który dostajemy, jest spory, w środku są 4 łóżka z moskitierami, łazienka, jakieś półki. Prąd na wyspie pochodzi z własnych generatorów, które w naszym ośrodku są włączane od 18 do 23:30 (są to oczywiście godziny dość umowne, pierwszego dnia generator działa godzinę dłużej, drugiego godzinę krócej). Na całej wyspie nie ma wi-fi, zasięg sieci komórkowych jest słaby i sporadyczny. Dla nas rewelacja - w końcu jesteśmy na prawie bezludnej wyspie!<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgoyvw6Q17Vp4N2tL1IZvtGeY8sYwbEmAIJer705wm_1zDKh3GTUZU0dEnkfjr7H-qicYs4AiuQjU-zkXApMC_VR2dZDLK8x2LA4BzoAn2VIkOLtk7kTa_p6XzyCjFTfvc7nyZrfxlViHw/s1600/ecosea.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgoyvw6Q17Vp4N2tL1IZvtGeY8sYwbEmAIJer705wm_1zDKh3GTUZU0dEnkfjr7H-qicYs4AiuQjU-zkXApMC_VR2dZDLK8x2LA4BzoAn2VIkOLtk7kTa_p6XzyCjFTfvc7nyZrfxlViHw/s640/ecosea.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">nasz pomost</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxg1wBJqtWTDxNowD36ZnWi8tnK4rFh3nWO1RTcqqTQgXSs-jcTxQYMxdcoHlwt4_RtS8jyeOx8YYRn0pwMcm_cu7ubWEkdDOXEf_-ep0nllPjvA076dpUUytXUgCON9SAxGu9CjJ6ssI/s1600/ecoseadomki.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxg1wBJqtWTDxNowD36ZnWi8tnK4rFh3nWO1RTcqqTQgXSs-jcTxQYMxdcoHlwt4_RtS8jyeOx8YYRn0pwMcm_cu7ubWEkdDOXEf_-ep0nllPjvA076dpUUytXUgCON9SAxGu9CjJ6ssI/s640/ecoseadomki.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">bungalowy w EcoSea</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZPYD9Cz66Kpjkeh5cBhcNcmns_YZSbO1O_awuTOvbeZrqiOHCatwm1IJdRW8Iybex8NOQ2eyXX30HhPMU5bN_eNdwgqZsfIhznH2fZhO1syvvC8hunyoKn7p7L3BUVEOvtzl2vWhZOYk/s1600/pla%C5%BCa.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZPYD9Cz66Kpjkeh5cBhcNcmns_YZSbO1O_awuTOvbeZrqiOHCatwm1IJdRW8Iybex8NOQ2eyXX30HhPMU5bN_eNdwgqZsfIhznH2fZhO1syvvC8hunyoKn7p7L3BUVEOvtzl2vWhZOYk/s640/pla%C5%BCa.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Happy Easter 2015 :)</td></tr>
</tbody></table>
Kąpiemy się jeszcze w morzu i ruszamy do wioski, żeby coś zjeść. Siadamy w knajpie turecko-khmerskiej (!) prowadzonej przez Turka, w której zamawiamy coś, co się nazywa "traditional Khmer veggie pot". Jest to zaskakująco dobre: warzywa w mleku kokosowym, z chilli, trawą cytrynową i jakimiś jeszcze przyprawami. Właściciel wyjaśnia nam, że to tradycyjna potrawa, ale dość rzadko serwowana, bo składniki trzeba dusić w mleku kokosowym z przyprawami przez dwie i pół godziny. O standardowej herbacie w metalowym dzbanku możemy zapomnieć - w końcu to restauracja dla turystów.<br />
Wieczorem testujemy wino z żeń-szenia i puszczamy świąteczne fajerwerki, żeby do końca uczcić niedzielę wielkanocną.<br />
Następny dzień spędzamy na plaży, na zmianę pływając, opalając się i śpiąc w cieniu palm. W takim miejscu nie trzeba niczego więcej do szczęścia :) Poza tym planowaliśmy zrobić trekking po dżungli do wodospadów, ale ludzie z ośrodka powiedzieli nam, że nie ma tu chyba żadnych wodospadów, a jakby nawet były, to i tak o tej porze roku by wyschły. A poza tym ścieżka jest zarośnięta. Co prawda pracownicy nie są tu najlepszym źródłem informacji (większość pracuje tu maksymalnie kilka tygodni, żeby sobie dorobić w podróży, więc nie znają wyspy), ale innej opcji nie mamy. Jedyna aktywność, na jaką się więc decydujemy, to spacer do wioski na zakupy. Spotykamy tam Francuza, który pyta nas, jak trafić do naszego ośrodka. Nikt mu nie potrafił pomóc, bo posługiwał się nazwą Koh Rong Samloem Villas zamiast Eco Sea Dive. Okazuje się, że chłopak przypłynął na wyspę zwykłą łodzią (a nie speedboatem), ale zapłacił dwa razy taniej. Zwykła łódź zatem też kursuje, tylko wypływa jakoś wcześniej.<br />
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić coś bardziej konstruktywnego. Przypadkiem wiem, że na wyspie jest ośrodek prowadzony przez Polaków. Widziałam na zdjęciach, że mają tam bardzo ładną plażę, a z mapy wynika, że to całkiem niedaleko nas. Ruszamy więc wybrzeżem w odwiedziny. Jako że ścieżka jest podobno zarośnięta, pozostaje nam tylko spacer po skałach. Po trzech godzinach wspinaczki zaczynamy wątpić, czy znajdziemy ten ośrodek. Przez ten czas nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, nie minęliśmy żadnego bungalowu, tylko skały. Skończyła nam się woda i w zasadzie idziemy już przed siebie tylko z nadzieją, że zaraz pojawi się jakiekolwiek miejsce, gdzie dostaniemy kawę mrożoną. Nagle za kolejnym zakrętem widzimy piękną, długą plażę. Z mapy wynika, że to Budda Bay. Plaża jest jednak właściwie bezludna, znajduje się przy niej tylko pomost z chatą rybacką. Budda Bay ma jakieś 1,5 kilometra długości, jest na niej bielutki piasek, więc wierzyć się nie chce, że nikt nie otworzył tu żadnego ośrodka. Na środku plaży spotykamy za to... Francuza, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Okazuje się, że przedarł się tu przez dżunglę. Mówi, że ścieżki w zasadzie nie widać (wszystko zarośnięte), ale wystarczy iść prosto przed siebie, żeby wrócić do Eco Sea Bay. Mimo wszystko uznajemy ten pomysł za dość ryzykowny. Dochodzimy do końca plaży, płyniemy za następny cypel, a kiedy widzimy, że za nim też nic nie ma, decydujemy się na powrót tą samą drogą, po skałach. Wtedy jednak na horyzoncie pojawia się łódź rybacka. Machamy rękami jak wariaci, krzycząc "hello!" i podpływają bliżej. Za transport chcą jednak po 5 dolarów od osoby. Mówimy, że pięć dolarów to możemy zapłacić za całą trójkę. Kręcą głową i odpływają, ale widzimy, że po drodze zatrzymują się jeszcze przy pomoście z chatą rybacką i rozmawiają z siedzącym tam rybakiem. Kiedy do niego podchodzimy, z uśmiechem woła "five dollar for all!" i pokazuje na swoją łódź. Chyba pewniej czułabym się wracając wpław. Łódź składa się (chyba) z drewnianej konstrukcji mniejszej łodzi, która została obita dużą ilością styropianu i jakimiś przypadkowymi deskami, żeby mieć większą ładowność, po czym przyczepiono do tego silnik, który wygląda jak wyjęty z kosiarki. Nie możemy jednak wybrzydzać, wsiadamy. Dogadujemy jeszcze na migi cenę za zabranie z nami Francuza, który też zaczął się zbierać z plaży i wypływamy na morze. O dziwo, łódź wydaje się całkiem stabilna (choć niekoniecznie szybka).<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5SDt8kNpQWdqvrjJgZDkZDyx9oGl0AprJWFG3r-rb4xejGOCPzGzEy2taXLdMcJuNCXu6eqIYZZDVNSwgggSvfhRCYOupvn-BUkGVvTBHYonP9k9FO3UxI_htShEti3xAR_v-bIVFNhQ/s1600/budda+bay.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5SDt8kNpQWdqvrjJgZDkZDyx9oGl0AprJWFG3r-rb4xejGOCPzGzEy2taXLdMcJuNCXu6eqIYZZDVNSwgggSvfhRCYOupvn-BUkGVvTBHYonP9k9FO3UxI_htShEti3xAR_v-bIVFNhQ/s640/budda+bay.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Budda Bay</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgyzVNy6yhjCSj65Qf8QB39tEiA9EtSLkOKz4oluZtAKXQ5KCfM3z9AvUXF7eIlqzTbbfi2hqQNVttbWG2g4aB9kFipR3Tabj70fneHZJo0r28j-W35gb5DsnX2CjAOiZTg4-9cO5WsYQ4/s1600/%C5%82%C3%B3d%C5%BA.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgyzVNy6yhjCSj65Qf8QB39tEiA9EtSLkOKz4oluZtAKXQ5KCfM3z9AvUXF7eIlqzTbbfi2hqQNVttbWG2g4aB9kFipR3Tabj70fneHZJo0r28j-W35gb5DsnX2CjAOiZTg4-9cO5WsYQ4/s640/%C5%82%C3%B3d%C5%BA.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">nasz transport z Budda Bay</td></tr>
</tbody></table>
Po powrocie wypijamy w pełni zasłużoną kawę mrożoną i zamawiamy po drinku. Po jakimś czasie przyłącza się do nas Khmer pracujący w ośrodku. Opowiada nam o wyspie, uczy też podstaw języka. Dzięki niemu wiemy, jak powiedzieć "na zdrowie", "ryż", "makaron", "wegetarianin" i "dzień dobry", więc znacznie poszerzyliśmy nasze słownictwo - do tej pory znaliśmy tylko "dziękuję". Pytamy go o zwierzęta żyjące na wyspie - mówi, że są tu gekony i krowy. Kiedy precyzujemy, że chodzi nam o dzikie zwierzęta, on też precyzuje: dzikie krowy. Po kilku kolejnych pytaniach naprowadzających wiemy już, że są też małpy, ale raczej trzymają się z dala od ludzi.<br />
I tym sposobem został nam przedostatni dzień na wyspie, a my jeszcze nie snurkowaliśmy! Planujemy nadrobić to po śniadaniu. Idziemy do wioski. W jednym z barów siedzą miejscowi i jedzą zupę, więc też ją zamawiamy. Zawsze to lepsza opcja niż "british breakfast", które możemy dostać w innych knajpach. W tym barze jest tylko zupa, wybór ogranicza się do rodzaju makaronu (ryżowy albo taki jak z zupek chińskich) i decyzji, czy chcemy mięso. Dostajemy ogromne miski, a w nich bulion ze sporą ilością makaronu, kiełkami i dużą ilością zieleniny. Ja swoją od razu doprawiam sosem słodko-ostrym, co chyba jednak nie jest tu powszechną praktyką. Ledwo dajemy radę zjeść całe porcje, chociaż jest to całkiem smaczne. Nie dostajemy pałeczek, więc pierwszy raz jemy zupę łyżką i widelcem :) Później idziemy na mrożoną kawę do innej knajpy, a tam przy stoliku siedzi Polak, chyba pierwszy, jakiego spotkaliśmy w Kambodży. Okazuje się, że jest ze swoją dziewczyną w podróży od kilku miesięcy, a na Koh Rong Samloem siedzi już prawie dwa tygodnie, więc opowiada nam kilka ciekawostek. Dowiadujemy się, że na wyspie jest dziś sporo policji, bo na sąsiedniej wyspie niedawno zabito jednego turystę, a dwóch innych mocno raniono maczetą - z powodów rabunkowych. Oczywiście wybuchła wielka afera (takie incydenty to jednak w Kambodży ewenement) i teraz zastanawiają się, jak zwiększyć bezpieczeństwo. Cóż, po tym, czego nasłuchałam się o tutejszej policji i poziomie skorumpowania, nie czuję się jakoś szczególnie bezpieczniejsza z powodu ich obecności. Poza tym wyjaśnia się kwestia ognisk palonych w wiosce. Kilka dni wcześniej odbyło się zebranie, na którym postanowiono, że dla rozwoju turystyki i umożliwienia wybudowania w wiosce dodatkowych guesthouse'ów kilka domów znajdujących się najbardziej na brzegu morza zostanie zburzonych, a w ich miejscu staną guesthouse'y, zaś właściciele dostaną kawałek ziemi jakieś sto metrów w głąb wyspy. I teraz domy są rozbierane (drewniane chałupy na palach, więc nie trwa to zbyt długo), a resztki pali się w ogniskach. Oznacza to, że mamy ostatnią okazję widzieć wioskę w takim stanie, w jakim się znajdowała, zanim nie podjęto decyzji o rozwoju turystyki. Oczywiście, są tu już jakieś guesthouse'y, ale raczej obok domów mieszkalnych, a nie zamiast nich.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2zfgfpyrN9FYoHQkD-sPimfQhGD167km_zRZyL6KEl3dXxMFTp6WxsSdayXgL2z-qwKXLZn4WxYecI7mlXYmhFUWE7kLUdOU-_xOE9Vb3hLAdexIPgzlAdCSQgU8pd_C6HKHKLXF3Tyg/s1600/wej%C5%9Bcie+do+wioski.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2zfgfpyrN9FYoHQkD-sPimfQhGD167km_zRZyL6KEl3dXxMFTp6WxsSdayXgL2z-qwKXLZn4WxYecI7mlXYmhFUWE7kLUdOU-_xOE9Vb3hLAdexIPgzlAdCSQgU8pd_C6HKHKLXF3Tyg/s640/wej%C5%9Bcie+do+wioski.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wejście do wioski</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgNIRxtQC00YzES5KAq2FsPcTH4AdK7MGQFxZ7tJTfN2-MQzKWPzaLEGToK2d-5WcJpjwyb9QJ4wOXPyuSQXamNEHwQ_0rW_k_nel2fel7nCkSoxpl_dkM85BKSJKdiB0w1yDotT9RvJAw/s1600/wioska+droga.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgNIRxtQC00YzES5KAq2FsPcTH4AdK7MGQFxZ7tJTfN2-MQzKWPzaLEGToK2d-5WcJpjwyb9QJ4wOXPyuSQXamNEHwQ_0rW_k_nel2fel7nCkSoxpl_dkM85BKSJKdiB0w1yDotT9RvJAw/s640/wioska+droga.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">główna droga w wiosce</td></tr>
</tbody></table>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXaYRIEaZ45tJK37XtpR8CIfLCiUVJ77YEop_eFxzcs8zppn5FgFgq4Oy35vUOATXQG3e4M-Ej3JRp6OGaGnZsIxVklCHh5WAdwUqEc7TfeaY3a4Sx4UxPkXkPUL5VS_uTfiJLm0BM3SA/s1600/wioska.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXaYRIEaZ45tJK37XtpR8CIfLCiUVJ77YEop_eFxzcs8zppn5FgFgq4Oy35vUOATXQG3e4M-Ej3JRp6OGaGnZsIxVklCHh5WAdwUqEc7TfeaY3a4Sx4UxPkXkPUL5VS_uTfiJLm0BM3SA/s640/wioska.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
W każdym razie wypytujemy też o miejsca do nurkowania - są dwa fajne, i to zaraz obok nas. Wracamy więc do ośrodka, wypożyczamy sprzęt do snorkellingu i ruszamy. Rafa koralowa rzeczywiście bardzo ładna, blisko brzegu, dużo ryb, są też rozgwiazdy i jakieś dziwne okrągłe coś, co nie przypomina niczego, co byśmy znali do tej pory. Jeden gatunek rybek w ogóle nie ucieka, tylko z upodobaniem pikuje w stronę naszych masek.<br />
Wieczorem idziemy do wioski na obiad, siadamy w tej samej chacie, w której byliśmy rano na zupie. Okazuje się, że akurat trwa tam impreza z przedstawicielami miejscowej policji. Naczelnik policji z upodobaniem przychodzi do nas co 5 minut, wznosi toasty i nazywa swoimi przyjaciółmi. Za to chłopak, który tam pracuje, patrzy na nas co chwila i wygląda na dość zestresowanego. W końcu podchodzi i wyjaśnia, że mamy się nie bać policji, ale żebyśmy nie palili teraz marihuany w ich obecności, bo to jednak nielegalne tutaj. Wyjaśniamy zdziwieni, że mamy tylko zwykłe papierosy. Chłopakowi wyraźnie ulżyło i odpowiada, że papierosy palić jak najbardziej możemy ;) Na jego usprawiedliwienie trzeba dodać, że Sihanoukville to raj dla miłośników wszelkich używek, mimo że w Kambodży narkotyki, włączając marihuanę, są nielegalne, a ich posiadanie jest surowo karane.<br />
Nieubłaganie nadchodzi ostatni dzień pobytu na wyspie. Wstajemy rano i idziemy do wioski na śniadanie z mocnym postanowieniem, że potem wybierzemy się na trekking po dżungli. Poranną zupę w naszym uluobionym bardze popijamy jednak mrożoną herbatą, potem drugą, potem mrożoną kawą... Wypisujemy pocztówki, kupione jeszcze w Angkorze, robimy zdjęcia... I tym sposobem nadchodzi pora lunchu, a nam się jeszcze nie udało wstać od śniadaniowego stołu. Zamawiamy więc ryż z kalmarami (choć zamawiamy to za duże słowo, po prostu widzimy, że właściciele baru go jedzą, więc pokazujemy palcem, że chcemy to samo, bo dania nie ma w menu).<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjraivcT0qJnPNUQwAHz15c8UICKJUSuLVaK5wR_owLy7iVwZkdZLV3uGvJV3mtGN6vcXNBCbjnM37N2BsPa4SntXrJJxfVOEDDhKsFoV0vb1FsJyH4REQmxWTqsl0lXcaJ3HkkTGh7OMw/s1600/zupa.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjraivcT0qJnPNUQwAHz15c8UICKJUSuLVaK5wR_owLy7iVwZkdZLV3uGvJV3mtGN6vcXNBCbjnM37N2BsPa4SntXrJJxfVOEDDhKsFoV0vb1FsJyH4REQmxWTqsl0lXcaJ3HkkTGh7OMw/s640/zupa.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">zupa na śniadanie smakuje nie tylko nam</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhPyTn22BzuxOmGj2YPW42VUSH_l6bnwuAHJTvwvkhrP8YymUaC_9htu3rJARU-oKdb1QvRji4PD6boX3Fg7z9J6n6Xo17C4gf95co3OaVEb59I9SdmPIMKGRmMsUzlMYYd5anjF_Z0Ujk/s1600/ry%C5%BCyk.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhPyTn22BzuxOmGj2YPW42VUSH_l6bnwuAHJTvwvkhrP8YymUaC_9htu3rJARU-oKdb1QvRji4PD6boX3Fg7z9J6n6Xo17C4gf95co3OaVEb59I9SdmPIMKGRmMsUzlMYYd5anjF_Z0Ujk/s640/ry%C5%BCyk.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">nasz ulubiony deser - ryż z kokosem</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Potem zbieramy się i wracamy do ośrodka, gdzie trochę pływamy, trochę drzemiemy na hamakach. Decydujemy się jeszcze na ostatnie skoki do wody w oczekiwaniu na speedboata. Naglę czuję, że coś przyssało mi się do nogi. Próbuję to odczepić, ale dalej się przysysa. Udaje mi się uciec, wychodzę na brzeg, a stojący na pomoście Khmer mówi, że to murena i że "no bite". Ok, jak nie gryzie, to luzik (potem sprawdzam w internecie, że mureny jednak są drapieżne, ale może to jakiś niegryzący gatunek).<br />
I tym pozytywnym akcentem kończymy pobyt na wyspie, bo dostrzegamy łódź na horyzoncie. Odpływamy do Sihanoukville.</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-71890845403849358302015-04-24T15:07:00.003+02:002016-02-13T11:47:45.731+01:00Kampot 2-4.04.2015<div style="text-align: justify;">
Rano mamy jeszcze czas na szybkie wypicie mrożonej kawy z mlekiem skondensowanym, która z upływem czasu smakuje coraz bardziej, po czym tuktuk odbiera nas spod hostelu i zawozi na dworzec autobusowy. Tam zostajemy przesadzeni do autobusu i ruszamy do Kampot. 148 kilometrów pokonujemy zaledwie w... 5 godzin (chociaż znowu trzeba przyznać, że dość długo staliśmy w korkach przy wyjeździe z Phnom Penh).</div>
<div style="text-align: justify;">
W każdym razie już o 13 wysiadamy z autobusu i łapiemy tuktuka do naszego ośrodka. Tym razem mamy zarezerwowane drewniane domki nad rzeką 3 kilometry od Kampot. Ośrodek nazywa się Samon Village i jest bardzo klimatyczny. Część domków stoi na ziemi, są też domki na drzewach, taras, a wszystko to otoczone piękną roślinnością. Samon znajduje się nad rzeką, w której woda z uwagi na bliskość morza jest lekko słona. Jak się później dowiadujemy, rzeka jest czysta, ponieważ 2 razy na dobę zmienia się w niej kierunek nurtu, dzięki czemu woda samoczynnie się oczyszcza.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhcYE4s-cp6oRh4AZeU6XrZUIzUYPEwzjkpr5kJlzaftVi-SdFzfA6DRdQ447tBgmTOXCses0d4SUF8boiyUXuQR96PWqfegVNNu3Irh145yUp2sj9wrBuRzCMNpz2curs9Nk59OXukSsg/s1600/domek+na+ziemi+samon.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhcYE4s-cp6oRh4AZeU6XrZUIzUYPEwzjkpr5kJlzaftVi-SdFzfA6DRdQ447tBgmTOXCses0d4SUF8boiyUXuQR96PWqfegVNNu3Irh145yUp2sj9wrBuRzCMNpz2curs9Nk59OXukSsg/s640/domek+na+ziemi+samon.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">domek "ziemny" w Samon Village</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh5Xd_uqWUrGhcC80gkd_9KmMSL2NFO_P6Bw6lVEeEJv4kWfMNjUt5pE_Y9VZsbs_7I9W5Cy9Qceo6Zh8TNs_GWuePvvrls-LeE1hXOMPKn_HBG2UM1dwAxv8znDxbBi-CqBj6cVuPakEA/s1600/samon.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh5Xd_uqWUrGhcC80gkd_9KmMSL2NFO_P6Bw6lVEeEJv4kWfMNjUt5pE_Y9VZsbs_7I9W5Cy9Qceo6Zh8TNs_GWuePvvrls-LeE1hXOMPKn_HBG2UM1dwAxv8znDxbBi-CqBj6cVuPakEA/s640/samon.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">domek na drzewie</td></tr>
</tbody></table>
Spędzamy przyjemne popłudnie kąpiąc się w rzece (nareszcie woda!), po czym robimy wycieczkę rowerową do Kampot (rowery wypożyczamy w Samon Village). Kampot samo w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym - takie małe miasteczko nad rzeką. Jest ono natomiast świetną bazą wypadową do licznych atrakcji w okolicy: Parku Narodowego Bokor, jaskiń, pól solnych, plantacji pieprzu, pól ryżowych czy do Kep z jego targiem z owocami morza. Więc w samym Kampot nie oglądamy nic ciekawego (jedynie pojedyncze budynki w stylu kolonialnym), tylko jemy obiad - wreszcie ryż ze świeżymi owocami morza! - a potem robimy zakupy. W centrum przy rondzie jest spory supermarket z niezłym zaopatrzeniem: mają tu lokalne wino z żeń-szenia, suszone jackfruity i banany w dużych opakowaniach i wszystko inne, czego nam potrzeba, a dodatkowo sporą półkę z europejskim jedzeniem, którą akurat omijamy szerokim łukiem. Najlepsze jest jednak to, że przed wejściem wisi klatka, w której siedzi gwarek i wykrzykuje różne słowa po angielsku :) Najczęściej woła "hello", ale zdarza mu się powiedzieć coś innego. Po polsku jednak mówić nie chce, mimo naszych wysiłków.</div>
<div style="text-align: justify;">
Następnego dnia decydujemy się na wypożyczenie skuterów. Jest to decyzja okupiona długim wahaniem, bo po pierwsze nikt z nas nie potrafi w zasadzie na nich jeździć (ja próbowałam rok wcześniej, skończyło się to kilkoma upadkami i oddaniem skutera po dwóch godzinach), a po drugie, chcemy jechać do Parku Narodowego Bokor, który w zasadzie składa się z samego wzgórza Phnom Bokor, więc zakładamy, że może się ciężko tam jeździć. W recepcji mówią nam co prawda, że jazda po Bokor jest "not very hard", ale przekonujemy się dopiero, kiedy słyszymy, że państwo wydało 21 milionów dolarów na budowę tej drogi (32 kilometry wjazdu i kilkanaście kilometrów na szczycie). Na wszelki wypadek przed wyjazdem wyrobiłam międzynarodowe prawo jazdy, bo Kambodża nie honoruje polskich dokumentów. W praktyce wygląda to tak, że nigdzie nie muszę tego prawa jazdy pokazywać, skuter wypożyczam na paszport, ale gdyby doszło do poważniejszego wypadku, miałabym problemy z ubezpieczeniem i pewnie z policją. Więc lepiej dmuchać na zimne, tym bardziej, że wyrobienie tego dokumentu trwa maksymalnie tydzień i kosztuje 35 złotych.<br />
W każdym razie mimo początkowych planów wjazdu na Bokor na rowerze ostatecznie stwierdzamy, że 90 kilometrów na rowerach (do Bokor trzeba jeszcze dojechać jakieś 10 kilometrów), z czego połowa pod górę, jest w azjatyckim klimacie za dużym wyzwaniem i że spróbujemy ze skuterami. Ustalamy z managerem Samon Village, że załatwi nam jeden automat (na którym będą mogły jechać dwie osoby) i jeden półautomat. Jazdy próbne przebiegają o dziwo całkiem satysfakcjonująco, maszyny są dość nowe i sprawne (Hondy, bo po Kambodży chyba tylko takie skutery jeżdżą), z dużymi silnikami (jechaliśmy 80 km/h, ale spokojnie można się było bardziej rozpędzić), tankujemy więc i ruszamy w drogę. Stacja benzynowa jest tuż przy bramie naszego ośrodka. W zasadzie stacja benzynowa to zbyt duże słowo: jakiś facet sprzedaje benzynę z butelek po napojach (takie punkty są na każdym kroku przy drodze), jednocześnie w tej samej budzie można skorzystać z usług fryzjera, a przy stole obok kupić kawę mrożoną. Prawie centrum handlowe ;)<br />
Za Kampot zatrzymujemy się, żeby coś zjeść - w przydrożnym "barze" (dwa stoliki, kilka krzeseł i stół do przygotowywania potraw) kobieta sprzedaje przepyszną zupę: jakieś kiełki, kwiaty, zielenina, dużo makaronu ryżowego, a to wszystko zalane wywarem na bazie mleka kokosowego i czerwonego curry, ale dość łagodnym. <br />
Za wjazd na skuterach do parku narodowego płacimy po pół dolara od pojazdu. Droga rzeczywiście jest nowa, szeroka i piękna, na ostrych zakrętach są nawet lusterka zamontowane, a przy tym nie jest zbyt stromo. Po jakimś czasie dojeżdżamy na szczyt; w punkcie kontrolnym pokazujemy nasze bilety za wjazd skuterami. W tym miejscu droga się rozwidla. Jedziemy w prawo, dojeżdżamy do wodospadu. A przynajmniej tak nam się wydaje. Płacimy po pół dolara za wstęp, po czym przekonujemy się - czego w sumie mogliśmy domyślić się już wcześniej - że w porze suchej wody w wodospadzie nie ma. Ale są kamienie. I całkiem sporo turystów, o dziwo raczej tutejszych, co oznacza, że oni wiedzieli, że wody brak, a mimo to tu przyjechali. Chociaż trzeba przyznać, że pomimo braku wody wygląda to dość ładnie. W każdym razie po obejrzeniu tej atrakcji zawracamy (potem dowiadujemy się, że dalej przy tej drodze znajduje się stara świątynia), cofamy się do punktu kontrolnego i wybieramy drogę w lewo.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhymeoUwz1nqL8FH9BQAgHL7IG2nGFrI-k2jiycE0JOi300fc1mO-uXLgJFTw8u6ZIJivthxyZD679UptwmzOqlxtQCmwdQVl05h369Ik1vQr9Vu8YEWPqBbfnSRKE-8bgiXgWQLICOKmU/s1600/wodospad.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhymeoUwz1nqL8FH9BQAgHL7IG2nGFrI-k2jiycE0JOi300fc1mO-uXLgJFTw8u6ZIJivthxyZD679UptwmzOqlxtQCmwdQVl05h369Ik1vQr9Vu8YEWPqBbfnSRKE-8bgiXgWQLICOKmU/s640/wodospad.jpg" width="356" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wyschnięty wodospad</td></tr>
</tbody></table>
I w tym momencie przestajemy właściwie cokolwiek widzieć. To znaczy widzimy jeszcze nowy ogromny hotel, ale potem otacza nas mgła. Jazda na skuterach staje się więc sporym wyzwaniem. Nie wiemy dokąd jedziemy, nie widzimy pokazdów z naprzeciwka. Po chwili na poboczu z mgły wyłania się zarys kościoła. Parkujemy więc i wchodzimy do środka. Jest to stary opuszczony kościółek z czasów, kiedy Kambodża była pod okupacją francuską (w latach 1863-1955 Kambodża początkowo znajdowała się pod protektoratem Francji, potem stała się jej kolonią). Po wyjściu z kościoła próbujemy znaleźć punkt docelowy naszej wycieczki, czyli opuszczony hotel z kasynem. Zarówno kościół, jak i hotel wchodzą w skład Bokor Hill Station - miasta widma, które Francuzi zaczęli budować na szczycie Phnom Bokor w latach 20. XX wieku (i wybudowali w ciągu zaledwie 9 miesięcy, a przy pracach zginęło ponoć 900 osób. Oczywiście nie Francuzów). Funkcjonowanie resortu przerwała jednak II wojna światowa, a później uzyskanie przez Kambodżę niezależności od Francji.W 1940 roku Francuzi opiścili Bokor Hill Station i obecnie mamy tu miasto widmo. Chociaż miasto to zbyt duże słowo, bo powstał zaledwie kościół, hotel z kasynem i kilka mniejszych budynków.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUC3JagUBnZaPKSR8WvRvP-V5JPudHcockh1ZF5emirXpFeJZcab4zG7jtgwbQNwGxTdEqwSguTAhdEBfIIsVjWQDXmPwU5beinsLpFUFWWg4OjHP_z9GyB46hrNnb_2QJpjBHJCCRmpU/s1600/ko%C5%9Bci%C3%B3%C5%82.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUC3JagUBnZaPKSR8WvRvP-V5JPudHcockh1ZF5emirXpFeJZcab4zG7jtgwbQNwGxTdEqwSguTAhdEBfIIsVjWQDXmPwU5beinsLpFUFWWg4OjHP_z9GyB46hrNnb_2QJpjBHJCCRmpU/s640/ko%C5%9Bci%C3%B3%C5%82.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wnętrze kościoła na Phnom Bokor</td></tr>
</tbody></table>
W każdym razie szukamy kasyna. Idzie nam dość opornie, bo teraz już naprawdę nic nie widzimy. Słyszymy ludzi, ale nie wiemy, gdzie są. W końcu dostrzegamy jakiś zjazd z głównej drogi. Parkujemy tam skutery i idziemy przed siebie. Okazuje się, że kilkanaście metrów przed nami stoi grupa turystów, a jakieś 20 metrów dalej - czego jednak nie jesteśmy w stanie dostrzec - znajduje się kasyno. Zwiedzanie opuszczonego kasyna we mgle ma niezapomniany klimat, więc może dobrze się złożyło z pogodą. Co więcej, spotkani turyści właśnie odjeżdżają, więc jesteśmy tu całkiem sami. Teraz naprawdę wygląda to jak miasto duchów.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiy0TXDbZkswjsXb-czsaj4DubRJWGLHkOVIfeeR1xIx34rmWORSVvh60F2h-JVJruXYfE46RoGomLlDuNZ9_w763DAN7P_zSkQLMHCWSey9hpgjdHBk8Ob1cNdbvpJo-9A0MiQfjYNNVI/s1600/mg%C5%82a+w+kasynie.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiy0TXDbZkswjsXb-czsaj4DubRJWGLHkOVIfeeR1xIx34rmWORSVvh60F2h-JVJruXYfE46RoGomLlDuNZ9_w763DAN7P_zSkQLMHCWSey9hpgjdHBk8Ob1cNdbvpJo-9A0MiQfjYNNVI/s640/mg%C5%82a+w+kasynie.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">kasyno i mgła</td></tr>
</tbody></table>
Po jakimś czasie postanawiamy wracać. Wiemy już, że i tak nie zdążymy przed zmrokiem, ale mamy nadzieję, że chociaż przez mgłę przejedziemy przy w miarę jasnym świetle. Robi się zimno, a my oczywiście nie pomyśleliśmy o bluzach (bluzy?! w Kambodży?!). Kiedy zjeżdżamy trochę w dół, mgła opada, a temperatura wraca do normy. Zjazd po ciemku jest ciekawym przeżyciem, bo słyszymy dobiegające z dżungli głosy zwierząt (pewnie cykady i inne robaki, ale brzmi to co najmniej jak węże i tygrysy). Po pewnym czasie na drodze dostrzegamy zresztą węża. Jest wielki: ma jakieś 3-5 metrów długości, dość szeroki obwód i wygrzewa się na asfalcie na zakręcie. Gdyby nie jadący przed nami samochód, który zatrzymał się i oświetlił nam drogę, pewnie byśmy na niego najechali.<br />
Zajeżdżamy do Kampot na kolację. Siadamy standardowo w barze bardziej na uboczu, gdzie jesteśmy jedynymi turystami. Właściciel, przejęty naszą obecnością, na koniec przynosi nam w prezencie na deser tutejszy rarytas, czyli... jabłko ;) Fakt, już w Bangkoku na straganach widziałam, że jabłka tutaj to coś jak papaja u nas: sprzedają je na sztuki, a na straganach są wyeksponowane na honorowych miejscach i poustawiane w piramidki.<br />
Wracamy do Samon Village. Zastanawiamy się, jak wszystko ogarnąć, bo mamy tu wykupione noclegi do 4 kwietnia, od 5 kwietnia mamy rezerwację na Koh Rong Samloem (mniejsza wyspa koło Koh Rong), a musimy się tam jeszcze jakość dostać. Rozmawiamy z managerem naszego ośrodka, mówi, że promy pływają chyba od 11, więc może nam załatwić bilety na porannego busa i zdążymy. W takim wypadku moglibyśmy zostać na jeszcze jedną noc w Kampot. Problem polega na tym, że jedyny wolny bungalow to jakaś wersja lux z łazienką za 25 dolarów (za nasz płaciliśmy niecałe 10 dolarów). Chwilowo nie podejmujemy więc żadnej decyzji.<br />
Następnego dnia rano, korzystając z faktu, że mamy wypożyczone skutery do 12:30 (skutery bierze się na całą dobę), decydujemy się na kolejną wycieczkę.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh12yMGiXJbmeUFwpVlZXrUUKbj6SCS8wZCo6WgvPZ7XmcgU-N_yd3E5Q-wfoMOed3ZhOXZkeX8Ai1J9yuyMyGL00n9lPZXqK8nmodww_cFgp3p5IaNgqTeM_Hz2h-S_h1XkMTQJoc4gRo/s1600/dziewczynki+we+wsi.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh12yMGiXJbmeUFwpVlZXrUUKbj6SCS8wZCo6WgvPZ7XmcgU-N_yd3E5Q-wfoMOed3ZhOXZkeX8Ai1J9yuyMyGL00n9lPZXqK8nmodww_cFgp3p5IaNgqTeM_Hz2h-S_h1XkMTQJoc4gRo/s640/dziewczynki+we+wsi.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wioska po drodze</td></tr>
</tbody></table>
Ruszamy rano w stronę jaskiń Phnom Chhngok, o których przeczytaliśmy w internecie. Znajdują sie 8 km za Kampot, w stronę Kep. Trzeba skręcić z głównej drogi w lewo przy drogowskazie na Phnom Chhngok Resort i po jakimś czasie dojeżdża się na miejsce (dalej jest jeszcze preangkorska świątynia w jaskini, ale trochę pokręciliśmy miejsca i zaczęło nam brakować czasu, więc tam nie dotarliśmy). Przy jaskiniach stoi blaszak, w którym jakaś kobieta kasuje nas za parking i wejście (nie wygląda to na oficjalną kasę, ale nie chciało nam się kłócić, tym bardziej, że dzięki temu mogliśmy zaparkować skutery pod dachem, żeby się nie nagrzewały). Dwóch chłopców, na oko 6- lub 7-letnich prowadzi nas do wejścia do jaskiń; będą naszymi przewodnikami. Pokazują nam różne nacieki skalne, po czym pytają, czy chcemy iść krótką czy długą trasą. Jasne, że długą. I tym sposobem nagle w japonkach, z jedną latarką na 5 osób (nas troje i nasi przewodnicy) jesteśmy prowadzeni jakimiś wąskimi dziurami w skałach. W Polsce na pewno nie pozwolono by nam w takie miejsca wejść, nie mówiąc już o tym, że nikt by nie wyraził zgody na to, żeby oprowadzały nas dzieciaki. Kambodża jednak rządzi się swoimi prawami. Jaskinie są rewelacyjne, a chłopcy pokazują nam formacje w różnych kształtach (mój ulubiony to "serce w kształcie kurczaka" i rzeczywiście, wygląda to jak serce, ale po chwili widać dziób i skrzydła). Po kilkunastu "watch your head, lady" i "this is leg-stone, this is hand-stone, be careful" (czasami bez pomocy dzieciaków faktycznie trudno byłoby załapać, gdzie oprzeć rękę, a gdzie nogę, żeby bezpiecznie przejść), wychodzimy na zewnątrz. Tu chłopcy targują się o "dobrowolny datek" za zwiedzanie, przebąkują coś o 10 dolarach na łebka, ale dostają po dolarze i też wyglądają na zadowolonych. Dziwnym trafem w tym momencie pojawia się trzeci dzieciak i też domaga się swojej prowizji ;)<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEioIdE0_qPDmBZGL7IWsrdF2SdY0qZleS9mbNrn5r3AW35cUEHhsQvWz9OMtqsHOez4_09iFrfcnecpWB2V2oDg8YZY_e02esIs22R5ibzUW80474IQOXi-I6Uvjm-6HHzxxbj7KP96LGs/s1600/jaskinia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEioIdE0_qPDmBZGL7IWsrdF2SdY0qZleS9mbNrn5r3AW35cUEHhsQvWz9OMtqsHOez4_09iFrfcnecpWB2V2oDg8YZY_e02esIs22R5ibzUW80474IQOXi-I6Uvjm-6HHzxxbj7KP96LGs/s640/jaskinia.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">wejście do jaskini, tu jeszcze wygląda to całkiem bezpiecznie</td></tr>
</tbody></table>
Z jaskiń ruszamy w stronę Kep (bądź Keb, tu znowu pojawiają się różne wersje pisowni), które znajduje sie jakieś 25 kilometrów od Kampot, jest położone na wybrzeżu i słynie jako stolica krabów.<br />
Jedziemy więc na targ, żeby się najeść :) Już przy wjeździe do miasta znajdują się drogowskazy na "Kep market". Targ jest dokładnie taki, jaki miałam nadzieję, że będzie: dużo owoców morza, tanio, głośno, można usiąść przy plastikowych stolikach i zjeść w spokoju. Kupujemy mątwy, krewetki, ryby, suszone krewetki, chyba suszone kraby, do tego ryż, sosy, kawę mrożoną. Siadamy, a po chwili idę zdobyć gwódź programu. Kraby trzymane są żywe w wiklinowych koszach, mają związane gumkami szczypce, żeby łatwiej się je wyciągało. Kosze co chwilę lądują w morzu, żeby kraby nie zdechły. Podchodzę do sprzedawczyni, słyszę "eight dollar one kilogram", więc myślę: ok, dogadamy się po angielsku. Wspomagam się jednak na wszelki wypadek językiem migowym i pokazuję, że chcę 3 kraby. W reklamówce ląduje jakieś 10 sztuk. Kobieta o coś pyta po khmersku, mówię, że chcę 3 tylko. Sprzedawczyni dokłada 3 kraby do reklamówki. Po długiej pantomimie trochę krabów wraca do kosza, ostatecznie dostaję chyba 8 sztuk, poddaję się. Płacę za ugotowanie ich na miejscu (na pół-migowo wytłumaczono mi, że kasują 2000 rieli za ugotowanie kilograma krabów), inna kobieta zabiera moje kraby i znika. A ja czekam. Co gorsza, nie pamiętam, jak wyglądała ta, która wzięła moje zakupy. Ale trudno, stoję. Co chwilę ktoś się do mnie uśmiecha, a ja nie wiem, czy to dlatego, że mnie obsługują i sygnalizują, że zaraz wszystko będzie gotowe, czy po prostu uśmiechają się do mnie jako do jednej z nielicznych białych na targu. W międzyczasie obserwuję sobie gotowanie, sprzedawanie i chłodzenie krabów w morzu. Ludzie, którzy tu pracują, mają długie ubrania - pewnie dlatego, że z palenisk pod kotłami leci dym i sadza, poza tym jest jeszcze goręcej niż poza targiem. Wszystko przebija jednak dziewczyna w skajowej kurtce i dżinsach. Po jakichś 20 minutach dostaję z powrotem swoją reklamówkę z ugotowanymi krabami w środku. Wracam do stolika i zaczynamy zabawę. Na szczęście chwilę wcześniej obserwowaliśmy grupę Japończyków (?) rozprawiających się ze swoją porcją, więc wiemy mniej więcej, jak się do tego zabrać. Kraby są całkiem smaczne, ale najbardziej smakowały mi grillowane mątwy.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6AqdMd-9R_5Vcxq7DsvHHio1Osn4dWnJi1ssYuYjbhzSsh7sNe93g50hhFxai1W0jKKe_5v24PiFY_fUZ36hq3H2mcR2F9WDfQglsiHjg6gYYjFM_M3nz4YNUsEM935y3tJ0ahD3L4aM/s1600/targ+kep.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6AqdMd-9R_5Vcxq7DsvHHio1Osn4dWnJi1ssYuYjbhzSsh7sNe93g50hhFxai1W0jKKe_5v24PiFY_fUZ36hq3H2mcR2F9WDfQglsiHjg6gYYjFM_M3nz4YNUsEM935y3tJ0ahD3L4aM/s640/targ+kep.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">targ w Kep</td></tr>
</tbody></table>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgU2RT1dUzGsg6ieNuZcQ_MqF4IOMVJXrtwbFyI5yXIVtSHUO-r-csS_Ip80t30Rp5nOfvKYhVbAY9QZplOsCmj59_Wo3oiVtGMo8NDK-oCATyHTSQJP8CVVQ-FsLawtTteGUrPt8W5I3g/s1600/targ+kep2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgU2RT1dUzGsg6ieNuZcQ_MqF4IOMVJXrtwbFyI5yXIVtSHUO-r-csS_Ip80t30Rp5nOfvKYhVbAY9QZplOsCmj59_Wo3oiVtGMo8NDK-oCATyHTSQJP8CVVQ-FsLawtTteGUrPt8W5I3g/s640/targ+kep2.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjdZFACIjkMTzLd5Ggw_nJLNuNnKy-8LRCmq7tfS8NWYvTW2JphCWdoZH573uKKvkXmRLYvYpy5IIsKCdWPYST0hmZbw1leiclLq3pTIHlk83EsayA-4ZeMVwx_CbN4isE9N1-bzXrW6sc/s1600/targ+kep+3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjdZFACIjkMTzLd5Ggw_nJLNuNnKy-8LRCmq7tfS8NWYvTW2JphCWdoZH573uKKvkXmRLYvYpy5IIsKCdWPYST0hmZbw1leiclLq3pTIHlk83EsayA-4ZeMVwx_CbN4isE9N1-bzXrW6sc/s640/targ+kep+3.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">pyszne mątwy</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVHNQEagTQUrlALNjJF6l4ueQK5FN9JPw-4yCgujWgEEQ9mpMOsP5oh3g851PwWNtuhThDRm0p1GR8cPPwAQQPdkUalCUdBHf63YRcjz-Tqs6pK-Zn-18-7lAibW8axQcJqNBU5sysqhE/s1600/kraby.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVHNQEagTQUrlALNjJF6l4ueQK5FN9JPw-4yCgujWgEEQ9mpMOsP5oh3g851PwWNtuhThDRm0p1GR8cPPwAQQPdkUalCUdBHf63YRcjz-Tqs6pK-Zn-18-7lAibW8axQcJqNBU5sysqhE/s640/kraby.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">ugotowane kraby, jeszcze związane</td></tr>
</tbody></table>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhipLhMGPXRAsshhP_SNJjencZ4A9kHHz6I_JHdgMpPLMUIMs3Xd7r0HscsuCc7Qb1foVTvH582_D4RNKpp18Y2EL4guVPUQwIIb0BY17ff87eh-4jfXFPTFrFZpoQtoV-cRgRHEGDce_M/s1600/kraby+w+klatce.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhipLhMGPXRAsshhP_SNJjencZ4A9kHHz6I_JHdgMpPLMUIMs3Xd7r0HscsuCc7Qb1foVTvH582_D4RNKpp18Y2EL4guVPUQwIIb0BY17ff87eh-4jfXFPTFrFZpoQtoV-cRgRHEGDce_M/s640/kraby+w+klatce.jpg" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">klatka z krabami</td></tr>
</tbody></table>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
Po posiłku pojechaliśmy na plażę, żeby wykąpać się w morzu - jest w porządku, ale nie robi jakiegos oszałamiającego wrażenia; mimo wszystko jesteśmy w mieście, więc nie ma co liczyć na bezludną plażę z widokówek. Byli na niej głównie Khmerzy, wszystkie kobiety kąpały się w bluzkach, więc w stroju kąpielowym trochę się wyróżniałam. Nie wiem, czy chodziło o zwyczaje, czy o ochronę przed słońcem (a może o jedno i drugie).<br />
Wracamy na skuterach do ośrodka. Oczywiście nie zdążyliśmy przed 12:30, więc musimy zapłacić za kolejną dobę wypożyczenia skuterów, ale w związku z tym możemy je sobie jeszcze zostawić. Pytamy jeszcze raz, czy nie zwolniły się jakieś tańsze domki. Niestety nie, ale słyszymy, że ostatecznie możemy dostać domek na drzewie za 10$ - tyle że dwuosobowy. Zgadzamy się i zanosimy do niego nasze rzeczy, kupujemy też bilety do Sihanoukville na następny poranek, z pick-upem z ośrodka.<br />
Trochę pływamy w rzece, a wieczorem jedziemy do Kampot zjeść kolację i zrobić zakupy. W pewnym momencie zwracamy uwagę, że księżyc (a była pełnia) wygląda dość dziwnie, w zasadzie go nie widać, ale zakładamy, że to kwestia zachmurzenia. Siadamy w restauracji z tradycyjną kuchnią khmerską, zamawiamy kilka różnych dań do przetestowania (amok, ryż po khmersku, ryż z imbirem i cebulą). Kiedy czekamy na kolację, podchodzi do nas klientka ze stolika obok i mówi, że musimy to zobaczyć, bo dziś jest całkowite zaćmienie księżyca, a kolejne takie będzie dopiero za 2500 lat. I tym sposobem wyjaśniła się tajemnica zachmurzonego księżyca ;)<br />
Później robimy zakupy na wyspę, bo czytaliśmy, że tam jest drożej (jak zawsze na wyspach), a poza tym w sklepach są tylko podstawowe produkty. Na wyspie nie ma też bankomantów, więc musimy wypłacić pieniądze na zapas. Wracamy do Samon Village i spędzamy ostatni wieczór nad rzeką.</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-8466686006734073002015-04-20T23:18:00.001+02:002015-04-20T23:18:24.797+02:00Phnom Penh 31.03 - 1.04.2015<div style="text-align: justify;">
Większość turystów, którzy w ogóle jadą do Kambodży, wybiera się tylko na kilka dni do Siem Reap i wraca do Tajlandii, ewentualnie kieruje się na Laos lub Wietnam. Naszym założeniem było obejrzenie jak największego kawałka tego kraju, oczywiście w granicach rozsądku i z uwzględnieniem czasu, jaki mamy na podróż. Z tego względu ostatecznie pominęliśmy Battambang, bo musielibyśmy poświęcić za dużo czasu, żeby się tam dostać i żeby stamtąd gdziekolwiek dotrzeć. Większość obszaru Kambodży jest nadal zaminowana, więc nie ma zbyt wielu opcji do wyboru. W zasadzie oprócz naszej trasy i Battambang możliwe jest jeszcze tylko pojechanie przez Kratie na wschód. W każdym razie my postanowiliśmy z Siem Reap jechać do Phnom Penh i stamtąd dalej na południe.</div>
<div style="text-align: justify;">
Autokar odjeżdżał o 7:30 z Siem Reap, ale nasz guesthouse był na trasie do Phnom Penh, więc po prostuo 7:50 kierowca nas odebrał. Okazało się, że miejsca, które mamy wpisane na biletach są zajęte przez miejscowych. Najpierw odpuściliśmy, ale po pierwszym postoju na migi wytłumaczyliśmy, że to nasze siedzenia, bo mieliśmy wykupione siedzenia z większą ilością miejsca na nogi, co przy autokarach dostosowanych do azjatyckich rozmiarów ma dość istotne znaczenie. Kierowca po angielsku nie mówił, pasażerowie też nie, ale w końcu jakoś się dogadaliśmy i zostaliśmy przesadzeni. Zgodnie z planem mieliśmy dojechać do stolicy o 13:30, ale już wcześniej przeczytaliśmy w internecie, że National Highway 6, która prowadzi do Phnom Penh, jest remontowana, co wydłuża czas przejazdu. I rzeczywiście: podróż wydłużyła się o 2 godziny, czyli przejechanie 320 kilometrów zajęło nam jedyne 8 godzin ;) Oczywiście po drodze były jakieś postoje w przydrożnych jadłodajniach, trzeba też brać poprawkę na to, że w niektórych miejscach nie było asfaltu, więc szybciej jechać się po prostu nie dawało. Ale wynik i tak dość imponujący (potem się okaże, że pobijemy go na innej trasie).<br />
Przydrożne jadłodajnie przypominały trochę stołówki na świeżym powietrzu (tzn. zadaszone, ale bez ścian), można też w nich było kupić świeże owoce, słodycze i napoje w puszkach. W tej, w której zatrzymaliśmy się na śniadanie, sprzedawali również gotowane na parze faszerowane chińskie pierożki dim sum i smażone owady. Kiedy kupowałam owoce, próbowałam poprosić panią o porcję insektów (w Bangkoku próbowaliśmy larwy, które były całkiem smaczne, więc chciałam przetestować kolejny gatunek), pani się pośmiała i... nie sprzedała mi ich. Podjęłam kolejną próbę, pani znowu się pośmiała i dała mi jednego robaka. Zjadłam, stwierdziłam, że smaczne i znowu poprosiłam o całą porcję, ale pani znowu się roześmiała i sprzedała mi same owoce. Cóż, widocznie uznała, że insekty są tylko dla miejscowych. A że sprzedawczyni nie mówiła ani słowa po angielsku, a ja po khmersku potrafiłam powiedzieć tylko "dziękuję", dalsze negocjacje skazane były na niepowodzenie ;)<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgqNLK1LeTqNJEUyqPQuodcagiLerelZxeZUOmQ_IlicQ7wBmf098ckhA5tA-VEVY8UcbDpGNI5bZu2mPQndTeqdiLK2VBDnPoXEUXiZLYiXfSchNO8OrK-WXXBPuH4lS3bmxla9jIAeKg/s1600/robaki.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgqNLK1LeTqNJEUyqPQuodcagiLerelZxeZUOmQ_IlicQ7wBmf098ckhA5tA-VEVY8UcbDpGNI5bZu2mPQndTeqdiLK2VBDnPoXEUXiZLYiXfSchNO8OrK-WXXBPuH4lS3bmxla9jIAeKg/s1600/robaki.jpg" height="225" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">te robaki próbowałam bezskutecznie kupić</td></tr>
</tbody></table>
W każdym razie po dojechaniu do stolicy standardowo otoczyli nas tuktukowcy. My standardowo się potargowaliśmy z jednym z nich, on starndardowo stwierdził, że za takie pieniądze (1 $), to nigdzie nas nie zawiezie, my standardowo zaczęliśmy iść na piechotę i wtedy w naszą stronę padło standardowe "Ok, sir. Get in". <br />
Tym razem mieliśmy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Dolphine Hostel. Wcześniej zaznaczyłam sobie adres na mapie z nadzieją, że to cokolwiek da. Nic nie dało, bo kierowca zawiózł nas w inne miejsce (nazwa brzmiała cokolwiek podobnie do "Dolphine", ale adres nijak się nie zgadzał). Zatrzymał się i czekał bez słowa. W końcu załapaliśmy, że on myśli, że jesteśmy na miejscu i z pomocą kogoś z tego hostelu, kto mówił po angielsku i znał się na mapach, wytłumaczyliśmy mu, gdzie chcemy dojechać.<br />
Sam hostel okazał się w porządku, położony tuż nad rzeką, mieliśmy 4-osobowe dormitorium tylko dla siebie, klima, osobna łazienka, szafy na bagaż zamontowane w łóżkach piętrowych zamykane na kłódkę (chociaż na upartego można było przechylić łóżko i wyjąć bagaże dołem, bo szafki nie miały dna). Jedyne co nas zastanowiło, to "city view" w opisie pokoju przy rezerwacji. W pokoju nie było okna, więc ten widok to chyba oczami wyobraźni ;) W każdym razie zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na spacer i obiad. Przy sąsiedniej przecznicy był spory targ, ale po przejściu przez niego ostatecznie usiedliśmy po prostu w jakimś barze i zjedliśmy ryż, dla urozmaicenia kupując sobie na straganie obok smażone żaby, które okazały się przepyszne. Trochę pokręciliśmy się po okolicy, odkrywając przy okazji, że mieszkamy w dzielnicy czerwonych latarni, po czym kupiliśmy piwo i usiedliśmy na bulwarze nad rzeką. Bulwar całkiem klimatyczny, taki szeroki deptak z ławeczkami, trawnikami i, niestety, niezliczoną ilością szczurów, które nie boją się ludzi i podbiegają całkiem blisko.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh3kwkAu0mNCqemNpPCuXM5x_N2YZkWyRehFjVpFISIrejyWI3Y6WEIPJNvPCr4xZzXhxOhTri6E0pSJjn1Gbz8ot0KEhPA5-xl2h76Am4kBWqTZA_2SI8weytv9_io1TcNCFyS0u7CHKo/s1600/targ.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh3kwkAu0mNCqemNpPCuXM5x_N2YZkWyRehFjVpFISIrejyWI3Y6WEIPJNvPCr4xZzXhxOhTri6E0pSJjn1Gbz8ot0KEhPA5-xl2h76Am4kBWqTZA_2SI8weytv9_io1TcNCFyS0u7CHKo/s1600/targ.jpg" height="225" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">okoliczny targ</td></tr>
</tbody></table>
Następnego dnia postanowiliśmy wypożyczyć rowery i zaliczyć "must see" Phnom Penh, czyli więzienie S-21 i Pola Śmierci. W wypożyczalni standardowo trochę sie potargowaliśmy, ale zeszli z ceny tylko o 1/3, bo dostaliśmy rzekomo "new bicycles". Jak bardzo nowe były te rowery, przekonaliśmy się już wkrótce.<br />
W każdym razie wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy w stronę S-21, po drodze oglądając jeszcze z zewnątrz stadion olimpijski. Jazda rowerew wydawała nam się początkowo sporym wyzwaniem: na ulicach panował spory chaos, znaków drogowych raczej brak, a wyznaczone na jezdni pasy pełnią raczej fukcję umowną, bo większość uczestników ruchu porusza się na skuterach i w związku z tym jedzie po prostu każdym skrawkiem wolnego miejsca. Szybko jednak odkryliśmy, że ten chaos jest nieźle zorganizowany, wypadków raczej nie ma, a kierowcy - mimo że wydają sie zajmować kilkoma rzeczami naraz - mają chyba oczy dookoła głowy i bardzo pilnują, co się dzieje na drodze. Mieliśmy też wrażenie, że często nas przepuszczają wiedząc, że nie przywykliśmy do miejscowego ruchu ulicznego.<br />
Do S-21 dojeżdżamy bez przygód. Na miejscu zostawiamy rowery, kupujemy bilety (3$) i wchodzimy. Okazuje sie, że można wynająć przewodnika za "co łaska". Wybieramy tą opcję, do naszej trójki przyłącza się jeszcze Australijczyk, który szuka chętnych na wspólne zwiedzanie. Nasza przewodniczka bardzo dobrze mówi po angielsku. Opowiada nam też o sobie - większość jej rodzeństwa i kilkoro innych członków rodziny zostało zabitych podczas panowania Czerwonych Khmerów. S-21, czyli Tuol Sleng, robi dość przygnębiające wrażenie. To miejsce było kiedyś szkołą średnią, w 1975 roku zostało zamienione przez Czerwonych Khmerów w więzienie, z którego nikt nie wychodził żywy. Więźniów przywożono na miejsce, torturami zmuszano do składania zeznań, a później wywożono na Pola Śmierci, gdzie dokonywano egzekucji. Wiadomo jedynie o 12 osobach, które przetrwały S-21; siedmioro z nich przebywało w więzieniu w chwili zdobycia go przez Wietnamczyków. Klsy zostały podzielone cegłami na pojedyncze cele. Tym, co zaskakuje w Tuol Sleng, jest fakt, że każdy z więźniów został sfotografowany po przybyciu na miejsce, trzymając dodatkowo tabliczkę z numerem, dzięki czemu można ustalić, kto był tu przetrzymywany. Dodatkowo, jeśli ktoś umarł podczas tortur i tym samym nie został wywieziony na Pola Śmierci, jego zwłoki również były fotografowane (żeby mieć dowód, że dana osoba nie uciekła z więzienia, tylko zmarła).<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjBwCmY9-4-1DdkeT6vQgc-QjxedFUxqz1I-9bdNSSTciOcIcPLvtSZ4XHk41xXg4i7RVQx8HEuBI7PfaekoRz7o5y7eNSEg7uWeA7RsGszxQRQXgI3Hza2yt-EsbU704SavB9TbB1O9wI/s1600/s21.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjBwCmY9-4-1DdkeT6vQgc-QjxedFUxqz1I-9bdNSSTciOcIcPLvtSZ4XHk41xXg4i7RVQx8HEuBI7PfaekoRz7o5y7eNSEg7uWeA7RsGszxQRQXgI3Hza2yt-EsbU704SavB9TbB1O9wI/s1600/s21.jpg" height="225" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">S-21 z zewnątrz</td></tr>
</tbody></table>
Po zwiedzaniu dziękujemy naszej przewodniczce, idziemy na obiad i wsiadamy na rowery, żeby zdążyć dojechać na Pola Śmierci. Ledwo ruszamy, okazuje się, że w jednym z rowerów nie ma powietrza w kole, a wentyl jest uszkodzony. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze "nowe i drogie" rowery... Na szczęście wentyl udaje się wymienić, więc ruszamy dalej. Po chwili okazuje się, że tym razem poszła dętka. To na szczęście też nie problem, bo zaraz przy drodze jest warsztat, gdzie jakiś mężczyzna tradycyjną metodą nakleja łaty. Przy okazji spędzamy miło czas, rozmawiając z jego córką.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMWS53xRPDSwNlKzIATRTMKe1SrTe3v324K97o53ONBF4gYNwPRNtjv2n2EiRjJc2wm_DJcE-waNgx2uOoLWteUvkA3ULDxCnyOUzSk2liGUgqJnY5LSav_oXbDIxuwJNy9xYH1IJ40Mg/s1600/naprawa+roweru.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMWS53xRPDSwNlKzIATRTMKe1SrTe3v324K97o53ONBF4gYNwPRNtjv2n2EiRjJc2wm_DJcE-waNgx2uOoLWteUvkA3ULDxCnyOUzSk2liGUgqJnY5LSav_oXbDIxuwJNy9xYH1IJ40Mg/s1600/naprawa+roweru.jpg" height="225" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">naprawa roweru</td></tr>
</tbody></table>
Dalej jedziemy już bez przygód, pomijając fakt, że znowu poruszamy się National Highway będącą w remoncie, więc razem z kierowcami skuterów lawirujemy między stojącymi w korku samochodami, jadąc częściowo po asfalcie, a częściowo po pomarańczowym piachu, od którego jesteśmy już cali brudni.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaQBWsLsqW4DyeXy4rHQnLdgXXG5Q94Pye3J5lZCa8zNcr4SIsxBcOAACNFRzIubRZeJG59d4Lgce_9mwI5g4pXIPj5DS5dEZENWICfgYx9-gILLU1LUM_3ktHiP5xKD2qsLESrzur09k/s1600/NH.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaQBWsLsqW4DyeXy4rHQnLdgXXG5Q94Pye3J5lZCa8zNcr4SIsxBcOAACNFRzIubRZeJG59d4Lgce_9mwI5g4pXIPj5DS5dEZENWICfgYx9-gILLU1LUM_3ktHiP5xKD2qsLESrzur09k/s1600/NH.jpg" height="225" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">National Highway przy wyjeździe z miasta</td></tr>
</tbody></table>
Pola Śmierci pewnie większe wrażenie robią na innych obcokrajowcach, po Auschwitz nie jest to aż tak wstrząsające przeżycie (o ile w ogóle ma sens porównywanie poziomu wstrząsu w obozach śmierci). Mnie najbardziej dziwi, że jest tam tak spokojnie i zielono (a że dotarliśmy na miejsce pół godziny przed zamknięciem, jest na dodatek pusto). Jedyne, co trochę szokuje, to kości i zęby wynurzające się z piasku. Kiedy deszcz wymywa podłoże, spod ziemi wychodzą szczątki ze zbiorowych mogił - nie wszystkie zostały ekshumowane. Widać, że Pola Śmierci są sporą atrakcją turystyczną. Na miejscu dostajemy audioprzewodniki, które są dostępne w kilku językach, zwiedzanie jest podzielone na stacje, można też wysłuchać dodatkowych informacji o historii reżimu. Po wyjściu obskakują nas dzieci, początkowo chcą "one dollar", potem żądają naszych owoców, które kupiliśmy na drogę. Odstawiają niezły teatr: padają do nóg, udają, że się o coś uderzyły itd. Smutne, bo to dowodzi, że nauczyły się, że to najlepsza metoda. W przewodnikach piszą, żeby nic tym dzieciom nie dawać - nawet w świątyniach Angkoru były tabliczki z informacją, że jak będziemy im dawać pieniądze, to będą przychodzić żebrać zamiast spędzać ten czas w szkole. W mniej turystycznych miejscach dzieciaki nic od nas nie chcą, tylko machają i wołają "hello". Jest to zdecydowanie przyjemniejsze doświadczenie.<br />
W drodze powrotnej manewrujemy na jezdni prawie jak miejscowi. Dość szybko dojeżdżamy do miasta, odkrywając tylko jeden mankament naszych nowych rowerów - kiedy zapada zmrok i chcę włączyć lampkę, okazuje się, że lampka owszem, jest, ale kabel od niej jest urwany. Na szczęście więcej niespodzianek już nas nie spotyka.<br />
Oddajemy rowery i sprawdzamy ceny biletów do Kampot, bo chcemy jechać następnego poranka. Najtańsze są za 7$, pytamy o możliwość obniżenia ceny, zgadzają się obniżyć do 5$, ale nie te najtańsze, tylko jakieś inne. Nie decydujemy się jeszcze, pytamy o to samo w hostelu. Mówią, że bilety po 8$ i nie da się obniżyć ceny. Dziękujemy wyjaśniając, że już znaleźliśmy gdzie indziej za 5$. Pół godziny później zaczepia mnie recepcjonista mówiąc, że jednak nam obniżą cenę i że będziemy mieć pick-up z hostelu ;) Kupujemy więc bilety u niego i idziemy na spacer nad rzekę. Potem pakujemy się. Phnom Penh nie oczarowało, ale i nie rozczarowało, bo szczerze mówiąc nie spodziewałam się niczego więcej. Może gdybyśmy spędzili tu trochę więcej czasu, znaleźlibyśmy jakieś ciekawe miejsca. Półtora dnia to jednak trochę mało, żeby poznać miasto, ale nie chcieliśmy przedłużać pobytu w stolicy, bo przy ograniczonym czasie na podróż odbyłoby się to kosztem innych miejsc.</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-25859721956911158112015-04-16T14:29:00.000+02:002015-04-16T14:31:49.430+02:00Siem Reap 28-30.03.2015<div style="text-align: justify;">
Pierwszy dzień w Siem Reap zaczęliśmy dość późno, bo musieliśmy odespać podróż. Kiedy już się obudziliśmy, na targu kupiliśmy owoce i pudding kokosowy, spakowaliśmy przewodniki i aparaty fotograficzne i ruszyliśmy łapać tuktuka do Angkoru. Początkowo planowaliśmy jechać tam na rowerach, ale okazało się, że rowery w naszym ośrodku są zepsute, a wokół nie ma żadnych wypożyczalni,</div>
<div style="text-align: justify;">
Początkowo kierowcy tuktuków chcieli nawet po 15$ za przejazd, ale odmawialiśmy i szliśmy dalej. W końcu ktoś zgodził się nas zawieźć za 1/3 tej ceny, zapewne licząc na to, że namówi nas na obwożenie po świątyniach za dalszą opłatą. Kierowca zawiózł nas do kas, gdzie za 40 dolarów kupiliśmy 3-dniowy bilet do świątyń, który można wykorzystać przez kolejnych 7 dni (na bilecie zaznaczana jest data każdego wejścia, znajduje się na nim również zdjęcie osoby uprawnionej, które robione jest w kasie przy zakupie biletu). Inna opcja to bilet 1-dniowy za 20$ (ewentualnie bilet tygodniowy, ale nie planowaliśmy zostawać tak długo w Siem Reap), więc nawet przy założeniu, że z biletu 3-dniowego skorzystamy tylko 2 razy nie opłacało się kupować biletów 1-dniowych.</div>
<div style="text-align: justify;">
Po zaopatrzeniu się w bilety wsiedliśmy z powrotem do tuktuka i pojechaliśmy do Angkor Wat, gdzie rozstaliśmy się z kierowcą. Na miejscu było dość pusto. Nic dziwnego, bo porę na zwiedzanie wybraliśmy sobie nietypową: była 12:30, a wtedy większość turystów z uwagi na upał i słońce wraca do Siem Reap na obiad. Tym lepiej dla nas :)</div>
<div style="text-align: justify;">
Ankor Wat jest największą i chyba najbardziej znaną ze świątyń Angkoru, których jest 400. Świątynie te powstawały mniej więcej w X-XIII wieku i były budowane przez ówczesnych bogów-królów, część z nich służyła jako siedziby, rezydencje lub grobowce poszczególnych władców, a funkcji niektórych z nich do dnia dzisiejszego nie udało się ustalić. Angkor Wat jest o tyle nietypowa, że jej wejście skierowane jest na zachód, który to kierunek kojarzył się raczej ze śmiercią, co skłaniało wielu badaczy do przypuszczeń, że została ona zbudowana jako grobowiec. W każdym razie, niezależnie od rzeczywistej funkcji, Angkor Wat jest przepiękną świątynią, z długą galerią przedstawiającą różne sceny (w tym sceny bitewne). Żeby wejść do części obiektu, trzeba mieć na sobie ubranie zakrywające ramiona i kolana; nie wystarczy się okryć lub przewiązać chustą.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjUrYHMjmJ6yCCfZ3NF9lztvW59bxnKK_-3mB4P2npvHH_dylGufKgcNvxWGxxd_d89KiWvHrmVc7jZdDSYDBuo_inL4qP6ukKYdJh-Ak9rm115ljULP41VNy5mzXVs2RGNodGewEHQalI/s1600/angkor+wat.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjUrYHMjmJ6yCCfZ3NF9lztvW59bxnKK_-3mB4P2npvHH_dylGufKgcNvxWGxxd_d89KiWvHrmVc7jZdDSYDBuo_inL4qP6ukKYdJh-Ak9rm115ljULP41VNy5mzXVs2RGNodGewEHQalI/s1600/angkor+wat.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">widok ze szczytu Angkor Wat</td></tr>
</tbody></table>
Spędziliśmy w tej świątyni dobre 3 godziny, po czym poszliśmy coś zjeść do jednego z okolicznych barów, gdzie zamówiliśmy obiad po krótkich negocjacjach z dzieciakiem pracującym w knajpie jako naganiacz (efekt: nie 5$ za posiłek, ale 3$ i do tego mrożona herbata jaśminowa gratis). Ja zdecydowałam się na amok, czyli khmerskie aromatyczne curry na mleku kokosowym, z trawą cytrynową, jakąś zieleniną i kurczakiem, wołowiną lub rybą do wyboru, serwowane z ryżem. Z tego, co czytałam wcześniej w internecie, tradycyjnie amok serwuje się w liściu bananowca, ale do końca wyjazdu nie udało nam się trafić na taki sposób podania. W każdym razie amok okazał się przepyszny. </div>
<div style="text-align: justify;">
Następnie wybraliśmy się do kolejnej ze świątyń z naszej listy (a właściwie z listy stworzonej przez przewodnik Lonely Planet), czyli Angkor Thom. </div>
<div style="text-align: justify;">
Po drodze przetestowaliśmy jeszcze sok z trzciny cukrowej serwowany z dużą ilością kruszonego lodu, ale dla mnie był trochę za słodki.</div>
<div style="text-align: justify;">
Przez przypadek omal nie weszliśmy na Phnom Bakheng, ale w porę się zorientowaliśmy, że właśnie zasuwamy z tysiącami turystów na wzgórze oglądać zachód słońca i że na szczycie będzie dziki tłum, więc zawróciliśmy i znowu skierowaliśmy się w stronę Angkor Thom. Był to dobry wybór. Angkor Thom jest ogromnym kompleksem, w którego centralnej części znajduje się świątynia Bayon; jej przeznaczenie również nie jest do końca znane, w każdym razie zdobią ją setki wyrzeźbionych głów przypominających ówczesnego władcę Jyavarmana VII. Bayon jest przepiękny, a o zachodzie słońca było tu prawie zupełnie pusto. Idąc przez Angkor Thom do Bayon mija się małpy wcinające kwiaty lotosu, które kupują dla nich turyści, co też jest interesującym widokiem.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjDXLeewwcayUZdBIYyUWBM7DajpIufFQflbFLRcgX03fGU9Qq7xpC7BZgPIJOHg83gSR8OVmPm8Mw51ye0KOJCmoYZorS3ol6jpAP5yD9RWpQQY_inMvb5uijTHqp4E8WQYOx3VW-mkNI/s1600/Bayon.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjDXLeewwcayUZdBIYyUWBM7DajpIufFQflbFLRcgX03fGU9Qq7xpC7BZgPIJOHg83gSR8OVmPm8Mw51ye0KOJCmoYZorS3ol6jpAP5yD9RWpQQY_inMvb5uijTHqp4E8WQYOx3VW-mkNI/s1600/Bayon.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Bayon</td></tr>
</tbody></table>
Teoretycznie świątynie Angkoru są otwarte do 17:30, ale dopiero po 18 strażnik wyprosił nas z Bayonu. Zanim doszliśmy do bramy Angkor Thom, zrobiło się dość ciemno. Nie chcieliśmy brać tuktuka z postoju, wychodząc z założenia, że jeśli my łapiemy tuktuka, to mamy gorszą pozycję negocjacyjną niż kiedy tuktuk łapie nas ;) Nie wiem, na ile słusznie postąpiliśmy, bo zdążyliśmy przejść spory kawałek po ciemku zanim ktokolwiek się zatrzymał - o tej porze nie było już turystów, więc nie było i tuktuków. W każdym razie ostatecznie wynegocjowaliśmy 5$ za podwiezienie. I powtórzyła sie zabawa z poprzedniego dnia - podaliśmy mapkę, podaliśmy nazwę, powiedzieliśmy, przy której drodze to jest, a kierowca zamiast bezpośrednio do naszego guesthouse'u, ruszył do Siem Reap, gdzie się zgubił, zaczął jechać w przeciwnym kierunku, a kiedy w końcy załapał, gdzie to jest (podaliśmy również nazwę targu obok nas), zatrzymał się, nie chciał odjechać i próbował negocjować podwyżkę ceny. Tym razem byliśmy jednak twardzi i nie ustąpiliśmy, więc w końcu obrażony ruszył.</div>
<div style="text-align: justify;">
Później postanowiliśmy iść na kolację na targu pod guesthouse'em. Usiedliśmy przy plastikowym stoliku na podwórku i na migi wytłumaczyliśmy, co chcemy dostać. Również na migi zamówiliśmy piwo i deser. Potem zobaczyliśmy, że sprzedają tam również jajka z kurczaczkiem w środku. Poprosiliśmy o jedno jajko i o zademonstrowanie nam, jak je należy jeść (jajko podawane było w komplecie z mieszanką cukru, soli i chilli, limonką i zieleniną). Zbledliśmy, kiedy pani z uśmiechem przyniosła nam 6 jajek. Ja swój przydział zjadłam, choć z trudem. W smaku nie były złe, tylko nie można patrzeć na skrzydełka i główki, które pojawiają się w środku. No i część wnętrzności miała dość gumową konsystencję. Ale popiliśmy wszystko piwem i daliśmy radę. Jeśli chodzi o lokalne piwo, do wyboru zazwyczaj było Angkor, Anchor, Cambodia lub ciemne Black Panther. Nam najbardziej smakowały chyba Angkor i Black Panther. Przy piwie zakumplowaliśmy się z miejscowymi studentami, którzy też wpadli na targ się czegoś napić. Trochę nam poopowiadali o Kambodży, zapytaliśmy ich też, czy w okolicy jest jakiś basen. Zdecydowanie potrzebna nam była ochłoda przy tej temperaturze. Dowiedzieliśmy się, że baseny są głównie w hotelach, a jeden z nich jest przy autostradzie, przy której mieszkamy (niech was nie zmyli nazwa "autostrada", tam większość dróg nazywa się "national highway"; ta nazwa nie oznacza nawet, że droga jest asfaltowa, sugeruje tylko tyle, że jest długa i łączy ze sobą jakieś miejscowości). Jak zrozumieliśmy, hotel miał się nazywać "Angkoera".</div>
<div style="text-align: justify;">
Następnego dnia po śniadaniu na targu (tym razem testowaliśmy m.in. smażone bułeczki - podobnie jak bagietki, jest to pozostałość po stuletnim panowaniu Francuzów w Kambodży - i kwadraciki z ryżu z mlekiem kokosowym posypane wiórkami kokosowymi, bardzo smaczne) postanowiliśmy więc jechać na basen. Nie zdecydowaliśmy się na Angkoerę, bo w internecie widziałam, że w mieście jest inny basen, a w zasadzie mini aquapark. Sprawdziłam, że nazywa się Aqua i znajduje się przy 7 Makara Street (i znowu: 7 to nie numer budynku, ale też nie numer bocznej uliczki, tylko część nazwy ulicy; dokładnego adresu w internecie nie było).</div>
<div style="text-align: justify;">
W każdym razie złapaliśmy tuktuka do centrum i pojechaliśmy. Najpierw zjedliśmy lunch (amok z rybą zdecydowanie gorszy niż ten z kurczakiem, za dużo ości, które trudno wyławia się z mleka kokosowego), pokręciliśmy się po Pub Street (takie lokalne Khao San Rd., knajpy dla turystów i nic poza tym), stwierdziliśmy, że to nie nasz klimat i poszliśmy szukać basenu. Namierzenie właściwej ulicy przy braku oznakowań zajęło nam trochę czasu, ale wreszcie się udało. Okazało się jednak, że znalezienie ulicy to dopiero połowa sukcesu. Asfaltu brak, pomarańczowy pył unosił się wszędzie, a końca drogi nie widać. Przeszliśmy jakieś 3 kilometry, pytając miejscowych o basen i uzyskując na zmianę odpowiedzi "yes" lub "no", udzielane chyba losowo, w zależności od tego, co ich zdaniem chcieliśmy usłyszeć. Wreszcie znaleźliśmy jakąś zjeżdżalnię i plastikowy basen. Spytaliśmy tam o "nasz" aquapark i dowiedzieliśmy się, że owszem, był taki, ale został już zamknięty... Zrezygnowani zaczęliśmy sprawdzać w internecie, gdzie jest "Angkoera" z basenem hotelowym. Niestety, bez rezultatów. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak ruszyć z powrotem. Wybraliśmy inną ulicę (jak sie wydawało - równoległą), żeby uniknąć pomarańczowego pyłu. Dzięki temu zawędrowaliśmy na lokalny targ, gdzie sprzedawali owoce, warzywa, mięso i wszelkie podroby i gdzie mieliśmy okazję zobaczyć, jak kierowca wiezie całą świnię przyczepioną z tyłu na skuterze :)<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilBZb0Sqx9AvIg1okQ_ddekcpHz3VBzW18qUXDOlQ6O__Z1kUWQo_9UMEl6T1Tw4Hqn1-VimNv2609j71orB57vNGY5LBvdAoo_FVgKuCCR1Zq8qp8fhLOYq-AggMJAZqfUWUS6USH3vg/s1600/%C5%9Bwinia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilBZb0Sqx9AvIg1okQ_ddekcpHz3VBzW18qUXDOlQ6O__Z1kUWQo_9UMEl6T1Tw4Hqn1-VimNv2609j71orB57vNGY5LBvdAoo_FVgKuCCR1Zq8qp8fhLOYq-AggMJAZqfUWUS6USH3vg/s1600/%C5%9Bwinia.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">świnia na skuterze</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXmTluaNlAm1IVkUGLism93WTViHcIU3mg1gvnO-THEcEzMB-zwZgVcnfxOB-El11ioQLeKYZob5dfEdH2j4KJDNlFEFwjxMKZPcvDQLRTPuMhp9yG-ztNZxeBH8pt6EtYbmzNjbx3W8Q/s1600/targ.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXmTluaNlAm1IVkUGLism93WTViHcIU3mg1gvnO-THEcEzMB-zwZgVcnfxOB-El11ioQLeKYZob5dfEdH2j4KJDNlFEFwjxMKZPcvDQLRTPuMhp9yG-ztNZxeBH8pt6EtYbmzNjbx3W8Q/s1600/targ.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">targ, sklep z mydłem i powidłem</td></tr>
</tbody></table>
Po tym wszystkim stwierdziliśmy, że potrzebny nam relaks, poza tym chcieliśmy kupić bilety do Phnom Penh. Wróciliśmy więc do turystycznej części Siem Reap, po drodze jedząc obiad. Plan był taki, że do Phnom płyniemy łodzią przez jezioro Tonle Sap. Łodzie pływają od listopada do końca marca, chyba że nie pozwalają na to warunki pogodowe (poziom wody pod koniec pory suchej jest w jeziorze często zbyt niski). My chcieliśmy płynąć akurat 31 marca, ale liczyliśmy na to, że znajdziemy jakąś łódź - wcześniej sprawdziliśmy w internecie, że bilety powinny kosztować po 35$. W pierwszym punkcie sprzedaży biletów powiedzieli, że łodzie pływają, ale za bilety chcieli po 39$ i nie opuścili ceny, więc poszliśmy dalej. W kolejnych trzech punktach usłyszeliśmy, że żadnych łodzi już o tej porze nie ma. Zaczęło nas zastanawiać, czy pierwszy sprzedawca nie chciał nas przypadkiem naciągnąć. Postanowiliśmy nie ryzykować i nie wydawać pieniędzy na łódź, która może nie popłynąć, więc zamiast tego kupiliśmy bilety na autobus (7 $ za sztukę).<br />
Potem poszliśmy na peeling stóp robiony przez małe rybki. Strasznie łaskocze, ale przynajmniej stopy się domyły z pomarańczowego kambodżańskiego pyłu.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj3TAJgMJX40aUDEUJodtHyGyGLI1tv1LypaCT72-fkym8yUtY1uEiG4mnJfHbmc-BJDHIrNaBX3BrGulkiwwgb3IzSoJJVNd2huw02H4g6kDo7KsE6Z81aTYWIJQ1HQTy2MOwUcP_CROE/s1600/rybki.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj3TAJgMJX40aUDEUJodtHyGyGLI1tv1LypaCT72-fkym8yUtY1uEiG4mnJfHbmc-BJDHIrNaBX3BrGulkiwwgb3IzSoJJVNd2huw02H4g6kDo7KsE6Z81aTYWIJQ1HQTy2MOwUcP_CROE/s1600/rybki.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">rybny peeling</td></tr>
</tbody></table>
Zostało nam już tylko znalezienie tuktuka, który odwiezie nas do guesthouse'u i który obwiezie nas jutro po świątyniach. Po długich negocjacjach ("jak 3 osoby, to będzie drożej, bo jesteście too heavy i więcej gasoliny się zużywa") udało nam się wynegocjować odwiezienie do Angkor Voluntary i następny dzień, czyli Ta Phrom + tzw. small circuit z przywozem i odwiezieniem z powrotem za 21 $. Pewnie i tak sporo na nas zarobił, ale musimy brać poprawkę na to, że mieszkamy daleko od Siem Reap, więc w jedną stronę tuktuk robi pusty przewóz, bo nikogo sobie na tą trasę nie znajdzie.<br />
A w drodze powrotnej do guesthouse'u minęliśmy... hotel "Angkor Era" :) I tym sposobem wyjaśniła sie zagadka przynajmniej jednego basenu. <br />
Umówiliśmy się z kierowcą na 7 rano. Musieliśmy zdążyć wrócić następnego dnia w miarę wcześnie, bo czekała nas impreza. Już podczas robienia rezerwacji Ni, manager guesthouse'u, napisał nam, że 30 marca zaprasza na urodziny swojej córki. Później okazało się, że będą to 7. urodziny jego najmłodszej siostry połączone z ukończeniem 5 miesięcy przez jego córkę. Na imprezę nie mogliśmy (i nie chcieliśmy) się więc spóźnić, tym bardziej, że już poprzedniego dnia widzieliśmy, że szykuje się coś wielkiego - cała wioska pomagała w rozstawianiu wielkich namiotów, przywieziono scenę i głośniki, a w gusethousie siedziało mnóstwo kobiet i coś gotowało.<br />
W dniu urodzin o 5 rano obudziło nas dudnienie. Po chwili dotarło do nas, że to khmerska muzyka puszczona na cały regulator z profesjonalnych głośników. Początkowo myśleliśmy, że zaczęła się modlitwa (Ni mówił, że rano przyjedzie mnich i będą składane podarunki w celu zapewnienia jubilatkom pomyślności), ale szybko okazało się, że po prostu cała wieś jest już na nogach i przygotowuje przyjęcie, więc puścili sobie muzykę, żeby umilić pracę. A głośniki stały akurat pod naszymi oknami ;)<br />
W tym stanie rzeczy spać już się nie dało. Zeszliśmy na dół, kupiliśmy owoce i ryż z kokosem na śniadanie i zaczekaliśmy na tuktuka. W pierwszej kolejności pojechaliśmy do Ta Phrom, czyli świątyni znanej z Tomb Raidera, porośniętej przez drzewa i częściowo zrekonstruowanej. Spotkaliśmy dużo zwiedzających ją mnichów, zapozowaliśmy jednemu z nich do zdjęć i zaczęliśmy zwiedzać. Niestety, z uwagi na trwające prace rekonstrukcyjne część terenu świątyni jest ogrodzona i nie wszędzie można wejść. Ale i tak wygląda ona całkiem interesująco.<br />
Później zaczęliśmy robić tzw. small cicruit, ale robiliśmy je w odwrotnej kolejności niż powszechnie wybierana, żeby uniknąć tłumów, czyli: najpierw Pre Rup (kolejna świątynia, gdzie wszyscy chodzą oglądać zachód słońca), Ta Som, Preah Neak Poan i Preah Khan.<br />
Pre Rup - jest to wysoka świątynia w kształcie wzgórza, na które można się wspiąć (dlatego właśnie przychodzi się na nią oglądać zachód słońca)<br />
Ta Som - mniejsza wersja Ta Phrom, również porośnięta przez charakterystyczne drzewa<br />
Preah Neak Poan - ta świątynia robi zdecydowanie większe wrażenie w porze deszczowej, kiedy wchodzi się do niej przez mostek nad sztuczną fosą. W marcu mostek nadal jest, ale fosa już nie bardzo ;) Pośrodku znajduje się sztuczny staw.<br />
Preah Khan - jedna z moich ulubionych świątyń. Do jej centralnej części wchodzi się przez liczne bramy, przy czym im dalej od centralnej komnaty, tym drzwi są niższe, aby wchodzący goście musieli się schylić i ukłonić królowi. W samym centrum znajdowała się diamentowa komnata, a w kamieniach odbijało się światło wpadające przez otwór na dachu. Zmęczeni upałem ucięliśmy sobie drzemkę na kamiennych blokach Preah Khan ;) Sama świątynia otoczona jest dużym parkiem, w którym są m.in. huśtawki z lian.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjcffkTr8YZPWVuCzGd0My8IpnJRy_lys6fGh5ZuUrsBHVCA8AeoHFDGjoImoONlB0aBQa2FNkA5fIlFmR2GZG5Htha3p0X8st4JurjbWFMrTCCFPaW80i3JhYp1hyQfU7QDPtsp5iHCnk/s1600/Preah+Neak+Poan.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjcffkTr8YZPWVuCzGd0My8IpnJRy_lys6fGh5ZuUrsBHVCA8AeoHFDGjoImoONlB0aBQa2FNkA5fIlFmR2GZG5Htha3p0X8st4JurjbWFMrTCCFPaW80i3JhYp1hyQfU7QDPtsp5iHCnk/s1600/Preah+Neak+Poan.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Preah Neak Poan</td></tr>
</tbody></table>
W trakcie zwiedzania poszliśmy jeszcze na obiad w okolicy Preah Neak Poan, rozwijając nasze zdolności w zakresie targowania się (niższa cena, herbata jaśminowa i świeże owoce gratis). Targowanie się w Kambodży to świetna zabawa, oni podchodzą do tego na luzie, ceny i tak zazwyczaj nawet po utargowaniu są zawyżone, więc kto się nie targuje, przepłaca jeszcze bardziej. Możliwe jest zejście z pierwotnej ceny o połowę, chyba nawet kilkakrotnie udało nam się więcej ;) Nie targowaliśmy sie tylko w nieturystycznych miejscach, gdzie ceny i tak były niskie (np. kupując jedzenie z wózków za miastem). No i w supermarketach ceny też są stałe, a przynajmniej tak nam się wydaje.<br />
Po zwiedzaniu wróciliśmy do guesthouse'u, wzięliśmy prysznic i przygotowaliśmy się na imprezę. Mieliśmy ze sobą prezenty z Polski dla dziewczynek i Ni - jak się okazało później, tu nie daje się prezentów dzieciom, tylko pieniądze gospodarzowi. W każdym razie o 18 zeszliśmy na dół. Zostaliśmy posadzeni przy stole blisko samej sceny, na honorowym miejscu. Poza nami byli sami Azjaci, więc szybko staliśmy się atrakcją. Na stołach czekało na nas piwo, napoje w puszkach i worki z lodem, chyba leżało też menu (albo coś innego, w każdym razie przy nakryciach były kartki z jakimiś napisami po khmersku). Na początek zaserwowano przekąski - coś w rodzaju małych naleśniczków o mięsnym posmaku, orzeszki z przyprawami, suszone mięso (pyszne!), warzywa, placuszki rybne. Nasi sąsiedzi przy stoliku nie mówili po angielsku, więc "rozmowa" sprowadzała się do wznoszenia toastów i do pokazywania nam, co jak i z czym należy jeść (każdy dostał talerzyk, miseczkę, łyżeczkę i pałeczki; część rzeczy jadło się łyżką, część pałeczkami, a część palcami, więc sami byśmy się w tym nie połapali). Później na stole pojawiły się dania główne: kurczak w panierce z sosami i zieleniną (chyba holy basil, ale pewności nie mam), danie z podrobów i warzyw, potem mięso w orientalnej panierce o konsystencji placuszków i smaku curry z trawą cytrynową, później ryby w całości, a na koniec jeszcze zupa rybna, serwowana z ryżem z warzywami. Jedzenia było w każdym razie sporo. I w przeważającej większości było przepyszne (mi nie do końca smakowały tylko podroby, natomiast placuszki mięsne i ryba - niebo w gębie).<br />
Kiedy wszyscy się najedli, na scenie rozpoczął się pokaz tradycyjnych tańców khmerskich. Każdy taniec opowiadał jakąś historię, dzięki czemu byliśmy w stanie mniej więcej wszystko zrozumieć (mniej więcej, bo jakieś konteksty kulturowe pogubiliśmy na pewno). Był w każdym razie taniec motyla, historia o zalotach rybaków i zbieraczek ryżu, opowieść o Chińczykach i transwestytach (?) i kilka innych.<br />
Później wszyscy odśpiewali sto lat, zamiast tortu były świeże owoce (dużo lepsze rozwiązanie w taki upał), a zamiast fajerwerków - serpentyny w sprayu, po czym zaczęły się standardowe tańce. W zasadzie nie do końca standardowe, bo do większości piosenek tańczono chodząc w kółko dookoła stołu i wykonując głównie ruchy rękami. Tylko czasami kółko było likwidowane. Klimat w każdym razie był niesamowity, bo wszyscy bawili się razem, chociaż spora część miejscowych gości zmyła się po pokazie tańców.<br />
W ogóle mam wrażenie, że na imprezie obowiązywał jakiś zrozumiały dla nich, a nie do końca pojęty dla nas podział - chyba nie na wszystkich stolikach było tyle jedzenia, co u nas, nie wiem też, czy wszędzie był alkohol, część osób była chyba zaproszona tylko na część "oficjalną".<br />
My uciekliśmy z parkietu chwilę przed północą - byliśmy padnięci, a rano czekała nas długa podróż do Phnom Penh. Myśleliśmy, że impreza potrwa do rana, ale równo o północy wyłączono muzykę i wszyscy poszli do domów.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgSyGFZGKoesc5bpROx21mcMMker-mXRN-xE-R08a39UQjb6DyJnBXgeXUCtXaEr-fJgo6EPOSHxN35RVCdsW8W8R_g8K_vk4NaPMZHWsxilOVJ9LYtTgedTahYC4vXkd7w-z5YBTYdBAU/s1600/ta%C5%84ce.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgSyGFZGKoesc5bpROx21mcMMker-mXRN-xE-R08a39UQjb6DyJnBXgeXUCtXaEr-fJgo6EPOSHxN35RVCdsW8W8R_g8K_vk4NaPMZHWsxilOVJ9LYtTgedTahYC4vXkd7w-z5YBTYdBAU/s1600/ta%C5%84ce.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">pokaz tańców khmerskich</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLsmVp3XseSCIVdnEzyGIWGpdSuPMaZJNQ8DdxpoO6t3sgvdbfLXzu6NcNNxU9WNx4jM0tVDkXHgWS8EAxcgpzK8jZAw2TBHVd5bei-IQBhPJRxdNStiN7cPHKyNKF89BKv0PwZ8xcGEM/s1600/serpentyny.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLsmVp3XseSCIVdnEzyGIWGpdSuPMaZJNQ8DdxpoO6t3sgvdbfLXzu6NcNNxU9WNx4jM0tVDkXHgWS8EAxcgpzK8jZAw2TBHVd5bei-IQBhPJRxdNStiN7cPHKyNKF89BKv0PwZ8xcGEM/s1600/serpentyny.jpg" height="223" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">świętowanie</td></tr>
</tbody></table>
</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-9597106822279748582015-04-16T14:05:00.002+02:002016-02-13T11:50:34.727+01:00Podróż Bangkok - Siem Reap 27.03.2014<div style="text-align: justify;">
Jest kilka sposobów, żeby dotrzeć z Bangkoku do Siem Reap - my zdecydowaliśmy się na wersję low budget, czyli pociąg do granicy, potem tuktuk i autobus.</div>
<div style="text-align: justify;">
O 5 rano złapaliśmy tuk tuka, który zawiózł nas na dworzec Hua Lamphong (tutaj też uwaga techniczna jeśli chodzi o pisownie: większość nazw własnych jest często zapisywana na różne sposoby, więc możecie ten dworzec znaleźć pod nazwą Hualamphong i pewnie pod kilkoma innymi też ;) ).</div>
<div style="text-align: justify;">
Pociągi do granicy (a właściwie do Aranyaprathet, 10 km przed granicą) jeżdżą 2 razy na dobę: o 5:55 i po 13, przy czym z uwagi na fakt, że granica jest zamykana na noc, lepiej zdecydować się na ten wcześniejszy, bo później można nie zdążyć. Tak też zrobiliśmy. Kupiliśmy bilety za całe 48 baht od osoby i poszliśmy jeszcze poszukać czegoś na śniadanie. Za dworcem znaleźliśmy czynny stragan z jedzeniem, gdzie dostaliśmy całkiem niezły ryż z warzywami i kawę mrożoną, kupiliśmy też owoce na drogę. Owoce zazwyczaj są sprzedawane podzielone na porcje, spakowane do woreczków i z patyczkiem do szaszłyka, żeby można je było wygodnie jeść. Całkiem sprytny patent.<br />
Pociąg ma tylko wagony 3. klasy, ale na początku wydawało się, że będzie nieźle - ławki 1 i 2 osobowe, poustawiane naprzeciwko siebie, otwarte okna dające przewiew. Potem zrozumieliśmy, że byliśmy w błędzie: na ławce, która w Europie byłaby 1-osobowa tu jechały 2 osoby, a na szerszej - 3 ;)<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgw0WT7EqMBlO9Ecjwc4ke8k6ltQuM8ORd2uSwYIW1WDla5151PMZGmvPjtvSjzrHdYtn6VsdGvOFG4OZ537MM6eGe8slwLX4Zd3YPvIes5GOk1fsg0bIhoXAbR05D3aHliWUs9H5Hv0L4/s1600/poci%C4%85g.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="225" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgw0WT7EqMBlO9Ecjwc4ke8k6ltQuM8ORd2uSwYIW1WDla5151PMZGmvPjtvSjzrHdYtn6VsdGvOFG4OZ537MM6eGe8slwLX4Zd3YPvIes5GOk1fsg0bIhoXAbR05D3aHliWUs9H5Hv0L4/s1600/poci%C4%85g.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Pociąg, jeszcze jest dość pusto</td></tr>
</tbody></table>
Na szczęście komplet miejsc zajęty był tylko przez kawałek podróży, w pozostałym czasie można było wygodnie usiąść. Drzwi od pociągu były otwarte przez całą drogę, zakaz siedzenia na schodach miał charakter dość umowny - można było spokojnie przysiąść i podziwiać widoki. Po drodze co chwilę ktoś sprzedawał coś do jedzenia lub picia: napoje z puszki, ryż z mięsem i jajkiem (skusiłam sie, ale nie powalał), kolby kukurydzy z grilla... A widoki za oknem przepiękne. To znaczy przepiękne od momentu, gdy wyjechaliśmy już z Bangkoku i przestaliśmy mijać leżące wzdłuż torów stosy śmieci. Do Aranyaprathet mieliśmy dojechać o 11:35. Wiedząc, że czeka nas długa droga, zaopatrzyliśmy się jeszcze na lotnisku w alkohol i dzięki temu jazda pociągiem minęła szybciej. Oczywiście o 11:35 stacji docelowej nie było widać. Ale już 2 godziny później pojawiła się na horyzoncie. W międzyczasie zakumplowałam się z jakimiś dzieciakami jadącymi w sąsiednim wagonie, zapozowałam do niezliczonej ilości zdjęć. 3-latka całkiem profesjonalnie pstrykała mi fotki smartfonem większym od mojego ;)<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJrUoqqy8qqi_RDeFmYS8KnIYXr0twg88CnZhZzh3Iz52aveTWkYG0I3VEf_V_65tgtEyxrvHBUKUQELChmwqZsGJZHvOSiKUsSswAV1N4A5EnAOCfKbfPI5pICcEkN0QRJCp7syWiSTI/s1600/widok+z+poci%C4%85gu.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJrUoqqy8qqi_RDeFmYS8KnIYXr0twg88CnZhZzh3Iz52aveTWkYG0I3VEf_V_65tgtEyxrvHBUKUQELChmwqZsGJZHvOSiKUsSswAV1N4A5EnAOCfKbfPI5pICcEkN0QRJCp7syWiSTI/s1600/widok+z+poci%C4%85gu.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">widok z okna pociągu</td></tr>
</tbody></table>
A Aranyaprathet złapaliśmy tuktuka do przejścia granicznego w Poi Pet. Generalnie w Tajlandii zasada jest taka, że wszystkie dworce / stacje / inne punkty istotne dla turystów zorganizowane są tak, żeby trzeba było do nich podjechać tuktukiem lub taksówką. Pociąg nie dojeżdża więc do samej granicy, tylko zatrzymuje się 10 kilometrów przed nią.<br />
Na granicy tuktuk nas wysadził, a my poszliśmy przejść kontrolę paszportową. Od października 2014 wiza kosztuje 30 $, można ją wyrobić również przez internet za dodatkową opłatą w wysokości 10 $ (tzn. oficjalnie 7 $, ale doliczają jeszcze 3 $ za przelew). Przed wyjazdem słyszałam, że powszechną praktyką jest wymuszanie łapówki w wysokości 200 baht za wizę - ale nie wiem, jak to wygląda w praktyce, bo przy e-wizie nie mają jak jej wymusić ;) W punkcie kontrolnym mimo posiadania wizy i tak musieliśmy wypełnić dodatkowy formularz (imię, nazwisko, cel podróży itp.), po czym celnik zeskanował nasze odciski palców i nas przepuścił.<br />
Po wszystkim poszliśmy coś zjeść zanim złapiemy autobus. Słyszeliśmy, że w Poi Pet jest dworzec autobusowy, więc poszliśmy go szukać. Na samej granicy były co prawda bezpłatne shuttle bus na dworzec, ale oddaliliśmy się trochę w poszukiwaniu jedzenia, więc stwierdziliśmy, że poszukamy dworca na piechotę. No i nie znaleźliśmy. Widzieliśmy co prawda kilka autobusów zaparkowanych wzdłuż głównej ulicy, ale dworca ani śladu. Cóż, może źle szukaliśmy. W pewnym momencie, po przejściu sporej odległości, zatrzymaliśmy więc po prostu jakiś autobus z tabliczką "Siem Reap". Kierowca za 10 dolarów od osoby zabrał nas na pokład.<br />
Tym sposobem po 18 znaleźliśmy się w Siem Reap. Zjedliśmy obiad w restauracji i zrobiliśmy zakupy w podróbce 7 eleven. Znaleźliśmy jakiś lokalny specyfik nazywany winem ryżowym w zawrotnej cenie 1,50 $ za 0,5 litra. Potem okazało się, że zawrotna jest też moc tego "wina" - 55%. I smakowało jak ocet. Generalnie nie polecamy ;)<br />
Potem złapaliśmy tuktuka do naszego guesthouse'u. I tutaj pojawił się mały problem: w Azji kierowcy nie potrafią czytać map. Mieliśmy wydrukowaną nazwę naszego guesthouse'u i mapkę z zaznaczonym miejscem, w którym się znajduje, a także numer telefonu. Niewiele to dało. Po wytargowaniu 3 dolarów za przejazd kierowca ruszył przed siebie. Dopiero później próbował dowiedzieć się, dokąd w zasadzie ma jechać. Kiedy ustalił, gdzie jest nasz nocleg, był trochę zdziwiony (zarezerwowaliśmy pokój 7 kilometrów za miastem, co wraźnie było widać na mapie). Próbował podnieść cenę do 5 dolarów. W końcu zgodziliśmy się na 4 i ruszyliśmy.<br />
Rezerwację zrobiliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse (nie ma ich na booking.com ani na agoda, mają swoją stronę internetową tylko). Początkowo przyjmowali tam tylko wolontariuszy, którzy przyjeżdżali pracować w jednym z licznych NGO'sów w Siem Reap, ale potem poszerzyli ofertę o turystów. Tym sposobem udało nam się zarezerwować ogromny 4-osobowy pokój z łazienką za 9 dolarów za noc (i tylko ciśnienie wody w toalecie pozostawiało trochę do życzenia). Na miejscu okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi :) Przy wejściu do guesthouse'u znajduje się lokalny targ (Svay Thom Market), a na nim stragany i wózki z jedzeniem, w których asortyment zmienia się w zależności od pory dnia.<br />
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-16952171317576007552015-04-14T09:10:00.003+02:002016-02-13T11:48:06.121+01:00Kambodża (i kawałek Tajlandii) - czas start! Warszawa-Moskwa-Bangkok 25-26.03.2015<div style="text-align: justify;">
Po pół roku wyczekiwania i planowania (bilety były kupowane z dużym wyprzedzeniem) 25 marca wsiedliśmy do samolotu i ruszyliśmy.</div>
<div style="text-align: justify;">
Wcześniej widziałam na forum różne opinie na temat Aerofłotu, ale podróż była całkiem wygodna. Na trasie Warszawa - Moskwa co prawda bez rozrywki pokładowej, a do jedzenia kanapka, soczek i kawa / herbata, ale ta część trasy trwała tylko 2 godziny, więc nic więcej nie było potrzebne.</div>
<div style="text-align: justify;">
Lotnisko Sheremetyevo (Szeremietiewo) rzeczywiście spore, ale wyprawa z terminalu D do terminalu F (a tak zazwyczaj wygląda transfer) możliwa do zrobienia w 20 minut. Z ciekawostek - od niedawna jest oficjalny zakaz palenia na całym lotnisku (wcześniej można było palić wszędzie) i nie ma kabin dla palaczy, co powoduje, że wszystkie łazienki służą jako palarnie.</div>
<div style="text-align: justify;">
Na trasie Moskwa - Bangkok dostajemy 2 posiłki: obiad i śniadanie. Co prawda nie są do końca zgodne z opisem, który podano w menu, ale raczej zjadliwe. Może za wyjątkiem "owsianki gryczanej z orzeszkami pinii", która okazuje się być po prostu ugotowaną na sypko kaszą gryczaną. Bez orzeszków pinii.</div>
<div style="text-align: justify;">
Na tej trasie, a także chyba na trasach Moskwa - Phuket i Moskwa - Hong-Kong, Aerofłot nie serwuje alkoholu. Na pozostałych długich trasach dostępne jest białe i czerwone wino.</div>
<div style="text-align: justify;">
Poza tym dostajemy kocyki, poduszki, słuchawki, kapcie, opaski na oczy. W komputerkach pokładowych jest spory wybór filmów, w tym nowych, podzielonych na sekcje. Są między innymi filmy dla dzieci, filmy oscarowe, są też jakieś seriale. Generalnie całkiem nieźle.</div>
<div style="text-align: justify;">
26 marca rano lądujemy w Bangkoku. Wymieniamy pieniądze w lotniskowym kantorze po całkiem niezłym kursie i łapiemy taksówkę do centrum. Zgadzamy się jechać za umówioną stawkę zamiast na licznik, bo kierowca zaoferował nienajgorszą cenę (500 baht, w tym już wliczono bramki i opłatę za start z lotniska), a ja po ubiegłorocznych doświadczeniach z tajskimi taksówkarzami wolę wiedzieć z góry ile zapłacę ;)<br />
Taksówkarz zawozi nas na Samsen 1 Rd. Uwaga w kwestii oznaczania ulic w Tajlandii: kiedy mamy główną ulicę, w tym wypadku Samsen Road, boczne uliczki nie mają własnych nazw, tylko są numerowane jako odnogi głównej ulicy. Samsen 1 nie jest więc numerem domu przy Samsen Rd., ale uliczką numer 1 odchodzącą od Samsen.<br />
Idziemy do flapping duck, w którym zatrzymywałam się rok wcześniej i który uwielbiam za ogródek nad rzeką, leżaki, lampiony i niezapomniany klimat. Guesthouse rozbudował się w ciągu tego roku, przejęli również budynek obok.<br />
Po kąpieli i shake'ach owocowych ze straganu obok guesthouse'a ruszamy coś zjeść na Chana Songkhram, niedaleko Khao San Rd. Później spacer przez Khao San i docieramy do świątyni Wat Bavorn Niwet, gdzie dowiadujemy się, że dziś jest święto Buddy i w związku z tym do wielu płatnych świątyń dziś wstęp jest darmowy. Ruszamy więc szukać innych świątyń. Ruszamy jednak w ciemno, co kończy się tym, że niespodziewanie okazuje się, że zrobiliśmy kółko i wróciliśmy do hostelu.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi-feqGq4Vs71_-IMQdL01bWQa5Mf_zoolH7cmrSVHKM6PyQZr3l7Xuh8M9vJo86q7d5OMSoy8v8cmVy_OOJrg5RxraTidMvcwMPEd_hGjtKQb_CWH47OIObYabpwKs4Sn3ismXtte8qsY/s1600/bkk+temple.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="400" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi-feqGq4Vs71_-IMQdL01bWQa5Mf_zoolH7cmrSVHKM6PyQZr3l7Xuh8M9vJo86q7d5OMSoy8v8cmVy_OOJrg5RxraTidMvcwMPEd_hGjtKQb_CWH47OIObYabpwKs4Sn3ismXtte8qsY/s1600/bkk+temple.jpg" width="223" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">modlitwy w Wat Bavorn Niwet</td></tr>
</tbody></table>
Zamiast tego płyniemy więc łodzią do Chinatown (z przystani w parku Santichai Prakan łapiemy orange boat - bilety za 15 baht - i wysiadamy na przystanku Ratchawong). Trochę kręcimy się po Chinatown, próbujemy jedzenie ze straganów (nieodmiennie moim zdaniem wygrywają banany z grilla, chociaż wszelki szaszłyki mięsne też nie są najgorsze).<br />
Potem kupujemy piwo i ruszamy spacerem w drogę powrotną, robiąc po drodze przystanki w parkach, gdzie ludzie ćwiczą aerobik na świżym powietrzu, spacerują bądź po prostu siedzą na trawie. "Dzikiej" zieleni w Bangkoku nie ma za wiele, więc parki przyciągają tłumy.<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb1Q3xNYNjXyJnyuZdaZcSQ07WwDMQs0ew4txpPmWYlLU3H5UgmKx27RnjTIXy4uvcQvP2nSIGCf4yLoKlGXoVVa7YDlZlpiNDWByuT1hJHU-Vtfn3hMn6BZDuBjEft90eqPYPFBMJi7s/s1600/pig+monument.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb1Q3xNYNjXyJnyuZdaZcSQ07WwDMQs0ew4txpPmWYlLU3H5UgmKx27RnjTIXy4uvcQvP2nSIGCf4yLoKlGXoVVa7YDlZlpiNDWByuT1hJHU-Vtfn3hMn6BZDuBjEft90eqPYPFBMJi7s/s1600/pig+monument.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Pig Monument - bo upamiętnić można wszystko ;)</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Wieczorem wcześnie się kładziemy - następnego dnia czeka nas długa podróż do Kambodży. <br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-56870675767862064592015-01-19T22:52:00.001+01:002016-02-13T11:48:29.675+01:00Rzym - informacje praktyczne<div style="text-align: justify;">
Opisałam już całą wycieczkę, więc teraz garść informacji praktycznych (bilety, ceny restauracje, rezerwacje itp.)</div>
<div style="text-align: justify;">
Po kolei:</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Bilety kupowałam w Ryanairze, bagaż podręczny ze spokojem wystarcza na kilkudniowe zwiedzanie (jest większy limit bagażu podręcznego niż w WizzAirze i można dodatkowo mieć torebkę). </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Jeśli chodzi o dojazd z Ciampino do Rzymu, najszybsze opcje były dwie: budy Terravision i SITbus (obydwa zatrzymują się na dworcu Termini, my mieszkałyśmy zaraz obok). Sprawdziłam w internecie godziny odjazdów w obydwu liniach i wybrałam SITbus, bo godziny bardziej nam pasowały. Bilety do kupienia <a href="http://www.sitbusshuttle.com/en/" target="_blank">tutaj</a>. Od razu po wyjściu z lotniska udało nam się wsiąść do autobusu. Na Ciampini stacje obydwu linii są obok siebie, na Termini SITbus odjeżdża bardziej ze "szczytu" dworca (bliżej Piazza Republica). Przy zakupie przez internet ceny w SITbusie i Terravision są takie same, 4 euro w jedną stronę (na miejscu odrobinę drożej, chyba 6 euro).</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Zwiedzanie:</div>
<div style="text-align: justify;">
Z wyprzedzeniem przez internet zarezerwowałyśmy zwiedzanie nekropolii pod Bazyliką i grobu św. Piotra. Ne można tu kupić biletów na miejscu, ponoć najlepiej rezerwować jakiś miesiąc wcześniej, w niedziele nieczynne. Zwiedzanie z przewodnikiem kosztuje 13 euro, miałyśmy polskiego przewodnika, wycieczka trwała ponad 1,5 godziny. Info o rezerwacji <a href="http://www.vatican.va/roman_curia/institutions_connected/uffscavi/documents/rc_ic_uffscavi_doc_gen-information_20090216_en.html" target="_blank">tutaj</a>.</div>
<div style="text-align: justify;">
Na miejscu kupiłyśmy jedynie bilety do Koloseum (w pakiecie z biletem do Forum Romanum), bilet normalny 12 euro, ulgowy chyba 7,50. Nie ma zniżki studenckiej, jest określona wiekowo (nie pamiętam, do którego roku życia).</div>
<div style="text-align: justify;">
Resztę zabytków zwiedzałyśmy za darmo. </div>
<div style="text-align: justify;">
Z mapką Rzymu nie ma problemu, rozdają za darmo w każdym hotelu / hostelu.<br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Hotel:</div>
<div style="text-align: justify;">
Rezerwację robiłam przez booking.com, Romina Rooms kosztowało w promocji 120 euro za 3 osoby za 3 noce (pokój ze wspólną łazienką), ale - jak już pisałam - ostatecznie zakwaterowali nas w Cortorillo, który normalnie jest odrobinę droższy. W cenie było miniśniadanie, czyli cappucino z automatu i mały croissant pakowany próżniowo. Na miejscu można też zapłacić 3 euro i wtedy ma się szwedzki stół. Wybór może nie powala, ale za tą cenę jest w pełni wystarczający (minicroissanty, kawa, herbata, sok pomarańczowy, jogurt, mleko, 2 rodzaje płatków, jakieś ciasteczka, dżemy, chyba też pieczywo i pomarańcze). Internet w hotelu jest bezpłatny, pokój dość wygodny i czysty. Wiadomo, żadnych luksusów, ale zupełnie przyzwoicie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Jedzenie:</div>
<div style="text-align: justify;">
Przed wyjazdem zrobiłam mały research w internecie, żeby nie biegać potem na ślepo. Knajpy sprawdzałam m.in. na bookadvisorze (wiem, że ostatnio była afera z fałszywymi opiniami na tym serwisie, dlatego przede wszystkim oglądałam zdjęcia wrzucone przez użytkowników), na fly4free i ogólnie w internecie.</div>
<div style="text-align: justify;">
Pierwszy lunch w Salento Salato bardzo mi smakował i był tani (Via Borgo Pio, w bocznej uliczce pomiędzy Watykanem a zamkiem św.
Anioła). Wszystko świeże, bardzo krótka karta, codziennie zmieniana.
Przykładowe ceny: lasagne 7 euro, ryż z pomidorami i mozarellą 7 euro,
warzywa z pieca 6 euro, kieliszek wina chyba 4 euro.</div>
<div style="text-align: justify;">
Wieczorem poszłyśmy do La Prosciutteria (Via Della Panetteria, niedaleko fontanny di Trevi -
rewelacyjne deski serów i wędlin, bardzo dobre wino, ale trudno dostać
stolik, nam się udało tylko dlatego, że byłyśmy tam po 17 i dorwałyśmy
ostatni wolny, potem do wejścia stała kolejka;) ). Polecam "mix plate" - deska serów, wędlin, kanapek z różnymi pastami (tapenada, coś z cebulki i coś w stylu twarożku ze śmietaną), do tego pieczyw, jakieś rodzynki, plastry gruszki itp. Cena zależy od rozmiaru i ilości osób, średni talerz to 10 euro od osoby. Najtańsze wino 9 euro za butelkę.</div>
<div style="text-align: justify;">
Drugi lunch wypadł w knajpie blisko Forum Romanum, nazwy niestety nie zapamiętałam, to była taka typowa restauracja turystyczna (makarony ok. 10 euro, porcje dość małe, ale smaczne, herbata 6 euro, tego typu klimaty).</div>
<div style="text-align: justify;">
Potem kolacja na Trastevere w Cajo&Gajo (Piazza San Callisto). Pizza ok. 9 euro, risotto 9-10 euro, karczoch 4,5 euro, kieliszek wina domowego chyba też 4,5. Mięsne dania odpowiednio droższe. Jedzenie dobre - najlepiej wyglądała pizza.</div>
<div style="text-align: justify;">
I na koniec Enoteca Provincia Romana - vis a vis kolumny Trajana, mała knajpka o
ascetycznym nowoczesnym wystroju, promująca lokalne wina (głównie z
Lacjum) i sery oraz wędliny. Ciche i spokojne miejsce, ale bardzo mi się
podobało. Deska serów i wędlin 10 euro, większość win 7,5 euro za półlitrową karafkę (odpowiednio chyba 12,5 euro za butelkę).<br />
Jeśli chodzi o lodziarnie, na miejscu polecano nam sieć Blue Ice, ale nie dotarłyśmy tam - w centrum jest kilka lokali, dość łatwo je znaleźć, my mijałyśmy ich lodziarnie parę razy.<br />
Największy problem miałam ze znalezieniem bezglutenowych śniadań - wszędzie można dorwać drożdżówkę, ciastko, panini... i to w zasadzie tyle. Normalne jedzenie zaczyna się dopiero później. Gdzieś dorwałam bakłażana z pomidorami i mozarellą, ale wybór śniadań dla osób na diecie bezglutenowej zdecydowanie nie powala. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Inne ceny:</div>
<div style="text-align: justify;">
- bilet na metro - 1,5 euro, ważny przez 100 minut</div>
<div style="text-align: justify;">
- pieczone kasztany - 5 euro za mały papierowy stożek napełniony kasztanami</div>
<div style="text-align: justify;">
- woda mineralna - jakieś 1 euro</div>
<div style="text-align: justify;">
- pocztówki - ok. 0,50 euro, znaczek 1 euro</div>
<div style="text-align: justify;">
- wspomnienia - bezcenne:)</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-9466856155143454652015-01-19T21:28:00.001+01:002016-02-13T11:50:46.976+01:00Rzym - część II<div style="text-align: justify;">
<u><b>Niedziela, 17.01.2015</b></u></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjfMxMf-T_6Fepczw_-RgiFHsK4cJEq_W4JRWBG_6tmLytu_lgif_LnJM2B-ZUDnR5EE9EYVvE5zwnSPbymb5W2ArNT8XdbI1vtSoY0UF3HbGStPc7rVgOdqdUH0FtceJMK0mXTmHcgYB4/s1600/dzie%C5%84+2+part+1.png" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjfMxMf-T_6Fepczw_-RgiFHsK4cJEq_W4JRWBG_6tmLytu_lgif_LnJM2B-ZUDnR5EE9EYVvE5zwnSPbymb5W2ArNT8XdbI1vtSoY0UF3HbGStPc7rVgOdqdUH0FtceJMK0mXTmHcgYB4/s1600/dzie%C5%84+2+part+1.png" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">trasa niedzielnego zwiedzania, część I</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Niedzielne zwiedzanie zaczęłyśmy od placu Wiktora Emanuela II, na którym znajduje się park i zamek. Pogoda niestety nam nie sprzyjała, lekko padał deszcz i było dość pochmurno, więc spacer po parku siłą rzeczy był dość krótki - tym bardziej, że miałyśmy bardzo ambitne plany na ten dzień (następnego dnia wcześnie rano musiałyśmy już wracać do domu).</div>
<div style="text-align: justify;">
Z parku poszłyśmy do Santa Maria Maggiore (Bazylika Matki Bożej Śnieżnej), a następnie do Bazyliki Laterańskiej, która przez długi czas była siedzibą papieży, i do położonego obok Baptysterium Jana Chrzciciela.</div>
<div style="text-align: justify;">
Po części kościelnej nadszedł czas na część antyczną - ruszyłyśmy do Koloseum. Niezrażone długą kolejką do wejścia kupiłyśmy bilety (bilet upoważniał również do wstępu do Forum Romanum, ale nie zdążyłyśmy tam pójść, z zewnątrz też był zresztą świetny widok). Wcześniej miałam okazję widzieć Koloseum tylko z zewnątrz, więc bardzo mi zależało, żeby je zwiedzić od środka. I muszę przyznać, że nie żałuję czekania w kolejce w deszczu, było warto. Gdyby jeszcze tylko co 5 sekund nie zaczepiali nas uliczni sprzedawcy z hasłami: "Poncho, umbrella?" albo - moim ulubionym - "Selfie stick, madame?"... Jeśli ktoś się z tym wcześniej nie spotkał - selfie stick to taki teleskopowy kijek, na którym znajduje się specjalne umocowanie na smartfona. Turyści (głównie Azjaci, ale nie tylko) chodzą potem z tym smartfonem na kijku i robią sobie zdjęcia, unikając tym samym efektu zdjęcia "z ręki"; wygląda to dość komicznie, zwłaszcza przy najpopularniejszych atrakcjach, gdzie stoją dziesiątki ludzi z tymi kijkami i pozują.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEia1Xv6_4FBqs6yCIUy5_worq64-mgdagbK477bxjYYwcastZRDAYR6M9QVU5rNTXFT2Ypu4MqdzCxzAT4UeMpJHyJrAoGDXTrkxD6lcfcEg-A7dIAFd14hfHTRbA9MjoTyg8lVM2v5J68/s1600/kolosuem.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="300" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEia1Xv6_4FBqs6yCIUy5_worq64-mgdagbK477bxjYYwcastZRDAYR6M9QVU5rNTXFT2Ypu4MqdzCxzAT4UeMpJHyJrAoGDXTrkxD6lcfcEg-A7dIAFd14hfHTRbA9MjoTyg8lVM2v5J68/s1600/kolosuem.JPG" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Koloseum - przestało padać, ale słońce nadal nie wyszło</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Po zwiedzeniu Koloseum i rzuceniu okiem na Łuk Konstantyna Wielkiego nadszedł czas na lunch :) Skręciłyśmy w jedną z uliczek - niestety, wszystkie knajpy wokół były mocno turystyczne, czyli drogo i małe porcje. Na szczęście jedzenie nie było złe: moje risotto zjadliwe, a tagliatelle ponoć wręcz pyszne.</div>
<div style="text-align: justify;">
Pokrzepione posiłkiem (choć ja nadal trochę głodna) przeszłyśmy się wzdłuż Forum Romanum, a następnie wzdłuż Foro Traiano, docierając do Kolumny Trajana. Kolumna, poza tym, że jest ciekawa architektonicznie (wyrzeźbiono na niej sceny upamiętniające zwycięskie bitwy z Dakami), jest jednocześnie miejscem pochówku Trajana i jego żony (prochy umieszczono w cokole kolumny).</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgquiSv5SEaL-0yugOfnm4pVlZ7sDSQz9rRMyQfRVaCQt__Df9Ij2fO-uDhzaRWJdRS0IYqEBjgOsXVz3r4wyrYqF-bLx67pxDdzHJ-YlnQN4UeYZo9oiS-sboYxBV9X0s3lYUTStE4Uto/s1600/forum.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="300" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgquiSv5SEaL-0yugOfnm4pVlZ7sDSQz9rRMyQfRVaCQt__Df9Ij2fO-uDhzaRWJdRS0IYqEBjgOsXVz3r4wyrYqF-bLx67pxDdzHJ-YlnQN4UeYZo9oiS-sboYxBV9X0s3lYUTStE4Uto/s1600/forum.JPG" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Forum Romanum</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Następnie, siłą rzeczy, skoro już byłyśmy na placu Weneckim, poszłyśmy zobaczyć Ołtarz Ojczyzny z pomnikiem Wiktora Emmanuela II i Grobem Nieznanego Żołnierza (ołtarz wzniesiono na ruinach świątyni Jowisza, co jest dość kontrowersyjne). Zaraz obok znajdował się Kapitol, więc po raz kolejny wdrapałyśmy się po schodach.</div>
<div style="text-align: justify;">
A później było już z górki, bo ruszyłyśmy w dół w stronę rzeki. Po drodze weszłyśmy do lodziarni, gdzie jak się okazało sprzedawcą był Polak. Kiedy usłyszał, że my też jesteśmy z Polski, wziął od nas mapę i zaznaczył na niej ciekawe miejsca, które jego zdaniem warto zwiedzić. Część z nich już widziałyśmy, na niektóre brakowało nam czasu, ale za jego radą poszerzyłyśmy trasę o kościół św. Sabiny (przy ulicy o tej samej nazwie) i coś, co określił jako "idźcie do końca via Santa Sabina i spójrzcie przez dziurkę od klucza".</div>
<div style="text-align: justify;">
Ruszyłyśmy więc w tym kierunku, po drodze oglądając ruiny Teatru Marcella i kościół Santa Maria in Cosmedin - niestety kościół tylko z zewnątrz, bo zobaczyłyśmy przed wejściem sporą grupkę ludzi i stwierdziłyśmy, że nie mamy czasu czekać. Szkoda, bo w kościele znajduje się ciekawa rzecz - Bocca della Verita (Usta Prawdy), czyli twarz ze szczeliną, w którą oskarżeni o przestępstwo musieli włożyć rękę. Jeśli kłamali, ponoć rzeźba odgryzała im dłoń. Ciekawa jestem, ilu kłamców w ten sposób namierzyli ;)</div>
<div style="text-align: justify;">
Bazylika Santa Sabina pochodzi z IV wieku, jest bardzo skromna i ascetyczna, ale warta zobaczenia. Idąc w stronę tajemniczej "dziurki od klucza" mijałysmy park. Weszłyśmy do środka, a tam niespodzianka - drzewa mandarynkowe obwieszone owocami. Wiem, że zimą jest sezon na cytrusy, ale mimo to owoce dojrzewające na drzewie w styczniu mnie zaskoczyły. Były jednak bardzo kwaśne ;)</div>
<div style="text-align: justify;">
Wreszcie dotarłyśmy do dziurki od klucza. Namierzenie jej nie było trudne - zobaczyłyśmy grupkę ludzi stojącą przed drzwiami i zaglądającą do środka. Oczywiście też zajrzałyśmy i naszym oczom ukazała się... Bazylika św. Piotra, widoczna w jakimś dziwnym prześwicie. Po powrocie do domu doczytałam, co to jest - brama prowadzi do ogrodów Zakonu Maltańskiego, w ogrodzie zaś znajduje się prześwit. Ogrody położone są na wzgórzu nad rzeką, dlatego bazyliki nic nie zasłania. Doczytałam też, że w ogrodzie nie rosły mandarynki, tylko gorzkie pomarańcze ;)</div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZaJlfl86usyBM04V3R2MYT-2K5u1nZA3cK0HSDy5j-fTs_XlROt22HVZ6gYiBJCTQ_JynsRuVMeXIxvQ2s6vII4tAOklolc087_Rcu5nV6WZ7nru_kNuhTS9jVPAUg4levp1NQZq-M3E/s1600/mapa+2+dzie%C5%84+2.png" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZaJlfl86usyBM04V3R2MYT-2K5u1nZA3cK0HSDy5j-fTs_XlROt22HVZ6gYiBJCTQ_JynsRuVMeXIxvQ2s6vII4tAOklolc087_Rcu5nV6WZ7nru_kNuhTS9jVPAUg4levp1NQZq-M3E/s1600/mapa+2+dzie%C5%84+2.png" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">niedzielne zwiedzanie, część II</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Powoli robiłyśmy się znowu głodne, więc ruszyłyśmy w stronę Trastevere (Zatybrza), bo wcześniej słyszałam, że jest tam dużo fajnych knajpek. Po drodze przeszłyśmy przez wyspę na rzece Mostem Fabrycznym. Pokręciłyśmy się po Zatybrzu, które ma klimat małego włoskiego miasteczka - wąskie uliczki, skutery, ogródki na balkonach.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiY82CaVZdIO-W21HxJNJOfhwjj_Gk9Cffc8LXXUAz7h_qwuIHU4o9panF2b-vnOHQQZQqJTYKO0OLryd72lNG26qD1ibB93UMNyusktIzdKifclAENWKoqZ_S-niOglp6fXkoB9zHfvG0/s1600/most.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="300" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiY82CaVZdIO-W21HxJNJOfhwjj_Gk9Cffc8LXXUAz7h_qwuIHU4o9panF2b-vnOHQQZQqJTYKO0OLryd72lNG26qD1ibB93UMNyusktIzdKifclAENWKoqZ_S-niOglp6fXkoB9zHfvG0/s1600/most.JPG" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">widok na wyspę i Most Fabryczny</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Usiadłyśmy w Cajo&Gajo blisko kościoło Santa Maria in Trastevere. Jedzenie bardzo dobre - pizza z bakłażanem i cukinią, którą zamówiły dziewczyny, wyglądała przepysznie, ja skusiłam się na risotto z parmezanem i szparagami (bardzo dobre, choć porcja znowu niewielka) i karczocha po żydowsku (<span class="st"><i>Carciofi alla</i> <i>giudìa</i></span>), który był smażony w głębokim tłuszczu, a smak określiłabym jako chipsy z karczocha, interesujące :) (knajpy również opiszę w osobnym poście).</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4obiA6_OuOTF0AwZWEi5guKw1lqOqW1JlR8FHWcyCtlJbEPjvCKXneieFnhmsVCkawIKvF8d0QARljEvz9BFzJYA3FUNqcNbIFBRfkHWP-sDbNBe1IvP2fr42SLI2pGKW55Kv322Dyio/s1600/karczoch.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4obiA6_OuOTF0AwZWEi5guKw1lqOqW1JlR8FHWcyCtlJbEPjvCKXneieFnhmsVCkawIKvF8d0QARljEvz9BFzJYA3FUNqcNbIFBRfkHWP-sDbNBe1IvP2fr42SLI2pGKW55Kv322Dyio/s1600/karczoch.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">karczoch po żydowsku</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div style="text-align: justify;">
Później poszłyśmy pod kościół Santa Maria in Trastevere, przepięknie oświetlony (niestety już zamknięty, bo było późno) i mostem Garibaldiego wróciłyśmy na drugą stronę rzeki. Przeszłyśmy koło Area Sacra, jest to teren wykopalisk, w których odkryto ruiny czterech świątyń, a na ich terenie zamieszkało mnóstwo kotów, więc jest to jednocześnie zabytek i coś w rodzaju schroniska dla kotów.</div>
<div style="text-align: justify;">
Wróciłyśmy pod Kolumnę Trajana, gdyż przed wyjazdem czytałam, że jest tam fajna winiarnia (Enoteca Provincia Romana). Miałyśmy duży problem, żeby ją znaleźć, mimo że stałyśmy tuż obok - znajduje się dokładnie vis a vis kolumny ;) Winiarnia ma bardzo ascetyczny, prosty i nowoczesny wystrój, ja akurat lubię takie klimaty. Powstała, żeby promować lokalne wyroby: głównie wino z Lacjum, ale też sery, wędliny itp. Białe wino z Lacjum, które zamówiłyśmy, żeby miło zakończyć wieczór, rzeczywiście było bardzo dobre, delikatne w smaku.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHBR2UDIMRRXb1XPHNOB7x0xJ-D2yCJ4Sdpbqh9HSV9QIMZFEvtlJ5CYwA_7h8_miPMMUtYkLRilAi148JHufUkqgYj6lZdzJ_GGaAgFcc5pyndxACUkeq9G1vRyOymDsENPIM6OLafKA/s1600/enoteca.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHBR2UDIMRRXb1XPHNOB7x0xJ-D2yCJ4Sdpbqh9HSV9QIMZFEvtlJ5CYwA_7h8_miPMMUtYkLRilAi148JHufUkqgYj6lZdzJ_GGaAgFcc5pyndxACUkeq9G1vRyOymDsENPIM6OLafKA/s1600/enoteca.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Enoteca; na zdjęciu tego nie widać, ale miałyśmy tuż przed nosem Kolumnę Trajana i Forum Traianum.</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Posiedziałyśmy tam chwilę, ale zmęczenie i ból stóp po całodziennym maratonie po mieście spowodowały, że postanowiłyśmy wracać do hotelu (zwłaszcza, że zrobiło się już dość późno i chyba byłyśmy ostatnimi gośćmi w knajpie).</div>
<div style="text-align: justify;">
Przeszłyśmy jeszcze obok Santa Maria Maggiore, przepięknie oświetlonej w nocy, i położyłyśmy się spać - o 5:30 rano miałyśmy już niestety autobus na lotnisko.</div>
<div style="text-align: justify;">
Nie obyło się jednak bez przygód - co prawda autobus przyjechał o czasie (znowu miałyśmy kupione bilety na SITbus), ale dalej było gorzej. Wywołano nasz lot, wsiadłyśmy do busa mającego nas zawieźć do samolotu, a tu w pewnym momencie przyszedł ktoś z obsługi i cofnął wszystkich z powrotem. Okazało sie, że z powodu mgły wstrzymano wszystkie loty. Jakieś pół godziny później nasz lot został jednak znowu wywołany, wsadzono nas do samolotu, gdzie... czekałyśmy kolejne półtorej godziny, aż mgła opadnie. Podobno i tak miałyśmy szczęście, że mimo opóźnionego wylotu wylądowałyśmy w Poznaniu, bo poprzedniego dnia z powodu mgły samoloty z kolei nie lądowały na Ławicy ;) Tym miłym akcentem skończyłyśmy weekendowy wypad - zmęczone, ale zadowolone.</div>
<div style="text-align: justify;">
W kolejnym poście - informacje praktyczne, bilety, hotele, dojazdy, ceny i knajpy:)</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-71017805288603628132015-01-19T15:49:00.000+01:002015-07-05T20:27:08.789+02:00Veni, vidi, vici, czyli Rzym 16-19 stycznia 2015 (część I)<div style="text-align: justify;">
Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią wrzucam relację z Rzymu. Ostatecznie pojechałyśmy w trzy, dołączyła do nas jeszcze jedna koleżanka.</div>
<div style="text-align: justify;">
W piątek wieczorem przyleciałyśmy na Ciampino, udało nam się od razu wsiąść w autobus na Termini (miałyśmy wcześniej kupione bilety na SITbus, bo miał dogodniejsze dla nas godziny połączeń niż Terravision) i po 22 byłyśmy w centrum. </div>
<div style="text-align: justify;">
Hotel, który zarezerwowałyśmy, Romina Rooms, znajduje się przy samym Termini. Nie ma jednak swojej recepcji - na stronie internetowej napisane było, że recepcja jest wspólna dla Romina Rooms i dla hotelu Cortorillo, który znajduje się na sąsiedniej ulicy. Poszłyśmy więc tam. Pokazałam recepcjoniście wydruk rezerwacji, zapłaciłyśmy, a on... podał nam klucz do Cortorillo. Tłumaczę, że mamy rezerwację w Romina Rooms. W odpowiedzi usłyszałam: "Wiem, ale przyleciałyście późno, nie chce mi się Was o tej porze prowadzić Was do Romina, więc zakwaterowałem tam kogoś innego, a zamiast tego dostaniecie pokój tutaj. Z osobną łazienką. Ok?". Biorąc pod uwagę, że rezerwację robiłyśmy na pokój ze wspólną łazienką, odpowiedziałam, że jak najbardziej OK :) I był to dobry wybór, bo hotel jest czysty, pokój wygodny, a osobna łazienka zawsze stanowi plus.</div>
<div style="text-align: justify;">
Nie chcąc marnować więcej czasu, poszłyśmy zanurzyć się we włoskiej atmosferze, czyli innymi słowy napić się i coś zjeść. Znalazłyśmy całkiem przyjemną knajpkę, Taverna Italiana, napiłyśmy się wina i zjadłyśmy karczochy. Niestety, chwilę po północy zamykali, więc musiałyśmy się zbierać. Wychodząc, spotkałyśmy jeszcze Polkę mieszkającą od prawie 40 lat w Holandii, bardzo zresztą sympatyczną, która była tak zachwycona, że spotkała kogoś mówiącego po polsku, że wdała się z nami w pogawędkę. Po wymianie planów na zwiedzanie wróciłyśmy do hotelu, żeby się wyspać przed sobotnim zwiedzaniem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<u><b>Sobota - zwiedzania dzień pierwszy </b></u></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjTIYKmdWz619rZau5_rGIEDaZOSBi4XPs_9Z7x259m5-fR2KRwKELjfcA7E857WB1ksXzXYNRzLTFPILo4jer-G7U7zJ4ZLN5f_JfgOnMACzhIIk5elNOprWyGALT7PJDaSoV1C3tV698/s1600/dzie%C5%84+1+mapa.png" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="344" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjTIYKmdWz619rZau5_rGIEDaZOSBi4XPs_9Z7x259m5-fR2KRwKELjfcA7E857WB1ksXzXYNRzLTFPILo4jer-G7U7zJ4ZLN5f_JfgOnMACzhIIk5elNOprWyGALT7PJDaSoV1C3tV698/s1600/dzie%C5%84+1+mapa.png" width="640" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">mapka z zaznaczoną sobotnią trasą zwiedzania</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Jako że na 11 miałyśmy zarezerwowane zwiedzanie nekropolii pod Watykanem (w tym grobu św. Piotra), rano wsiadłyśmy w metro i pojechałyśmy do Watykanu (linia A w kierunku Battistini, wysiada się na stacji Ottaviano i później idzie prosto Via Ottaviano, podążając za tłumem;) ).</div>
<div style="text-align: justify;">
Z premedytacją zdecydowałyśmy wcześniej, że Muzea Watykańskie odpuszczamy i kiedy zobaczyłyśmy kolejkę po bilety, mogłyśmy tylko pogratulować sobie decyzji. Pokręciłyśmy się po </div>
<div style="text-align: justify;">
Placu św. Piotra, obejrzałyśm szopkę bożonarodzeniową i poszłyśmy zwiedzać.</div>
<div style="text-align: justify;">
Przed 11 stawiłyśmy się na miejscu zbiórki, podczas rezerwacji (szczegóły dotyczące rezewacji i innych kwestii technicznych zamieszczę w kolejnym poście) wybrałyśmy polskiego przewodnika. Naszą 10-osobową polską grupę oprowadzał ksiądz Bogdan, byłyśmy naprawdę zadowolone, bo bardzo ciekawie opowiadał. W tym miejscu, jeżeli ktoś nie jest nieprzekonany, muszę zaznaczyć, że sama jestem osobą niewierzącą, a mimo to wycieczka zrobiła na mnie duże wrażenie, miejsce ma ogromną wartość historyczną. Nie jest to typowa "pielgrzymka" i z całym przekonaniem polecam taką wycieczkę każdemu.</div>
<div style="text-align: justify;">
Robienie zdjęć w nekropolii jest niestety zakazane, więc nie mogę zilustrować tego fragmentu, ale byłam pod dużym wrażeniem. Pierwotna bazylika została wybudowana w IV wieku (potem postawiono tę, która stoi do dziś). W celu stworzenia bazyliki zasypano cmentarz, na którym chowano niegdyś bogatych Rzymian (wielu pochodzenia greckiego) i zbudowano bazylikę tak, aby główna kaplica znajdowała się nad grobem św. Piotra. Aż do 1939 roku nie wiedziano, że w tym miejscu był kiedyś cmentarz, dopiero po śmierci Piusa XI, który chciał być pochowany jak najbliżej św. Piotra, przypadkiem odkryto stare grobowce. Ksiądz oprowadził nas po podziemiach bazyliki, pokazał grobowce i wskazywał na różne elementy charakterystyczne świadczące o tym, skąd pochodziła osoba pochowana w danym miejscu i jakiego była wyznania. Zwieńczeniem wycieczki była wizyta przy grobie św. Piotra - o ile nie ma 100% pewności, czy rzeczywiście kości w nim się znajdujące są kośćmi św. Piotra (chociaż wszystko na to wskazuje), gdyż znaleziono je nie w głównym "pomieszczeniu" trumny, a w dobudowanym ołtarzu, o tyle nie ma wątpliwości, iż jest to jego grób (wiadomo też, że szczątki były na pewien czas przeniesione w inne miejsce, co może być przyczyną ich przesunięcia).</div>
<div style="text-align: justify;">
Później ksiądz oprowadził nas po kilku kaplicach w podziemiach, kto chciał, mógł się tam pomodlić.</div>
<div style="text-align: justify;">
Po wyjściu poszłyśmy zwiedzić samą bazylikę, widziałyśmy też zwierzęta wystawione na placu św. Piotra w małych klatkach (to chyba miało odzwierciedlać faunę stajenki w Betlejem) - to było okropne: klatki bardzo małe, wokół tłumy ludzi, widać, że zwierzęta się męczyły.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhbZdCXnkK8uCo_b1aLc7vxcKoHt4dWB7CIccTq8ktCw2ZuVITdO8zOnjnRy1PfzBTtZcAMVX4ixidcP4XNKsCaEFPkxNBqWDflkXEyVacmL1jQ2F32Tf8UU5AxYs_SOM4XhwcWTHySHuA/s1600/krowa.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhbZdCXnkK8uCo_b1aLc7vxcKoHt4dWB7CIccTq8ktCw2ZuVITdO8zOnjnRy1PfzBTtZcAMVX4ixidcP4XNKsCaEFPkxNBqWDflkXEyVacmL1jQ2F32Tf8UU5AxYs_SOM4XhwcWTHySHuA/s1600/krowa.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">krowa na placu w Watykanie</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Później zdecydowałyśmy się coś zjeść. I tu strzał w 10 - niedaleko Watykanu znalazłyśmy małą knajpkę, Salento Salato, w której menu składało się dosłownie z kilku dań i było codziennie zmieniane (my miałyśmy do wyboru 2 focaccie, 2 inne słone wypieki z nadzieniem, lasagne, roladki z bakłażana w sosie pomidorowym z mozarellą, ryż z pomidorami i mozarellą, grillowane warzywa i bodajże kurczaka). Jedzenie pyszne, świeże i niedrogie, minimalistyczny wystrój, bardzo przyjemna atmosfera, a do posiłku podano, zdaniem mojej koleżanki, najlepsze pieczywo, jakie w życiu jadła :)</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpZimwbL632TXBaU1nhHH-riZW1zoURMOuaJLcTmfk0T4ubO_3pkPgRkm6d0HqsWbYyKTFu8m9SgtZAQLDNxpRMNM_Bw7x7SBUXPRPEcpCT9yvG6e5TydL39Zd6bMV8faIzZkugniY4-w/s1600/salento.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpZimwbL632TXBaU1nhHH-riZW1zoURMOuaJLcTmfk0T4ubO_3pkPgRkm6d0HqsWbYyKTFu8m9SgtZAQLDNxpRMNM_Bw7x7SBUXPRPEcpCT9yvG6e5TydL39Zd6bMV8faIzZkugniY4-w/s1600/salento.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Salento salato</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Najedzone, poszłyśmy obejrzeć położony na brzegu Tybru Zamek św. Anioła. Potem kawa dla nabrania sił;), następnie Campo de'i Fiori - plac nie zrobił na nas dobrego wrażenia, był strasznie brudny.</div>
<div style="text-align: justify;">
Kolejny plac, czyli Piazza Navona, wypadł zdecydowanie lepiej. W czasie gdy dziewczyny robiły zdjęcia fontann, ja próbowałam rozgryźć tajemnicę "lewitującego mnicha". Chodziłam dookoła niego i nie mogłam dojść do tego, w jaki sposób wisi w powietrzu (następnego dnia widziałam kolejnego lewitującego mnicha i rozgryzłam ich tajemnicę, ale nie będę psuć Wam zabawy i jej zdradzać;) ).</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhHK6601-NT9dq-KDDckNYOuTLgd3yuDrdiKLzxu8cYDmCifumCEcQF1PjRRlo4qbi3vAXxutIxBU082TPs5ptHJ6jaVTUppCKiGq8a5590tsFgH9FxWlR10yvckT9aP7d5b0ETV6Ho1kE/s1600/mnich.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhHK6601-NT9dq-KDDckNYOuTLgd3yuDrdiKLzxu8cYDmCifumCEcQF1PjRRlo4qbi3vAXxutIxBU082TPs5ptHJ6jaVTUppCKiGq8a5590tsFgH9FxWlR10yvckT9aP7d5b0ETV6Ho1kE/s1600/mnich.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">lewitujący mnich</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Później minęłyśmy Palazzo Madama i poszłyśmy zobaczyć Panteon. Niestety, miała właśnie zacząć się msza (?! tak przynajmniej zrozumiałam) i nikogo nie wpuszczali, więc obejrzałyśmy go z zewnątrz i tylko rzuciłyśmy okiem do środka. </div>
<div style="text-align: justify;">
Następnie zwiedziłyśmy kościół św. Ignacego Loyoli i poszłyśmy w stronę Fontanny di Trevi. Wiedziałam, że jest remontowana i w związku z tym zasłonięta rusztowaniem, ale monetę wrzucić trzeba;) Na miejscu rzeczywiście nic nie widać, ale jest minifontanna z napisem "tu wrzucać monety". Cóż robić, wrzuciłyśmy i pozostaje tylko mieć nadzieję, że minifontanna ma taką samą moc sprawczą.</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxBNumGFnTUXSVAl-gsrNalO7GnyOqSHbbOSxDRVglhwBB7ydrEHNPMD48J4TfmOkt_Q3nya_3EnOSUaIcAz7ASkD59BX-ad8TizvbWahgR0eXX2jXcL6GvPN_Lud7R9-mbWLVQete8eI/s1600/di+trevi.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="223" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxBNumGFnTUXSVAl-gsrNalO7GnyOqSHbbOSxDRVglhwBB7ydrEHNPMD48J4TfmOkt_Q3nya_3EnOSUaIcAz7ASkD59BX-ad8TizvbWahgR0eXX2jXcL6GvPN_Lud7R9-mbWLVQete8eI/s1600/di+trevi.jpg" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">tak obecnie wygląda fontanna di Trevi</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Na tym zakończyłyśmy sobotnie zwiedzanie zabytków i przystąpiłyśmy do zaznajamiania się z Rzymem od kuchni - w Prosciutterii niedaleko fontanny, gdzie serwowali pyszne sery, wędliny i wina. Przy stoliku obok siedziały dwie Rosjanki, więc wieczór szybko przerodził się w słowiańską integrację we włoskim stylu:)</div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg1vgkptJWGTPHYw2sHBzFSHeC0YEQ0ace3fAwUsNCZaIO7_vryjYGPUBVwnbEq-RPhYYHlGw6sY7DwGw7pN13ee7UnXFeNFNXdfRZoaApa6o_s0Nj-ObZ7SNLVdzB5G0C0nQL2pjWElic/s1600/prosciutteria.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="400" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg1vgkptJWGTPHYw2sHBzFSHeC0YEQ0ace3fAwUsNCZaIO7_vryjYGPUBVwnbEq-RPhYYHlGw6sY7DwGw7pN13ee7UnXFeNFNXdfRZoaApa6o_s0Nj-ObZ7SNLVdzB5G0C0nQL2pjWElic/s1600/prosciutteria.jpg" width="223" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">bo kuchnia jest ważnym elementem kultury i tożsamości narodowej;)</td></tr>
</tbody></table>
<div style="text-align: justify;">
Ciąg dalszy nastąpi:)</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-28162177412646020652014-11-26T15:45:00.001+01:002016-02-13T11:49:05.583+01:00A przed Kambodżą... Rzym:)<div style="text-align: justify;">
Rozchorowałam się. Bywa. Korzystając więc z tego, że i tak siedzę w domu i się nudzę, postanowiłam poszukać informacji o Kambodży, żeby przygotować się do wyjazdu. W pewnym momencie pomyślałam, że do tego wyjazdu zostało jeszcze tyle czasu.... i kupiłam bilety do Rzymu na styczniowy weekend.<br />
W Rzymie byłam raz, ale spędziłam tam tylko jedną noc (dosłownie noc, bo przyleciałam późnym wieczorem z Lampedusy a wcześnie rano miałam wylot do Warszawy), więc jakkolwiek w szaleńczym tempie starałam się wtedy zobaczyć jak najwięcej, czułam duży niedosyt.<br />
Ryanair ma bardzo sensowne połączenia - wylatuję w piątek wieczorem, a do Poznania wracam w poniedziałek o 10:25, dzięki czemu spóźnię się do pracy jakieś 2 godzinki i nie muszę brać urlopu:) Co więcej, w styczniu bilety są dość tanie, co w połączeniu z temperaturą sięgającą wtedy kilkunastu stopni (i utrzymującą się na plusie przez całą dobę) przeważyło szalę. Niedługo zatem kolejna relacja!<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEini-kD-87A83-rUcrhr0dGkRcxTmHki4a23FYgsKnhAokawbDurq3jeGP2HO4oaBcc5BUV4ElCfowIckY2SygJEzbyhR5Q3z_T3LsLisUp27F_TMboxkYhQOGv4yzERO07XFh8mlLEJ-c/s1600/roma.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="300" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEini-kD-87A83-rUcrhr0dGkRcxTmHki4a23FYgsKnhAokawbDurq3jeGP2HO4oaBcc5BUV4ElCfowIckY2SygJEzbyhR5Q3z_T3LsLisUp27F_TMboxkYhQOGv4yzERO07XFh8mlLEJ-c/s1600/roma.JPG" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Plusy ostatniego nocnego zwiedzania Rzymu - w nocy łatwiej zrobić zdjęcie, na którym w kadr nie wchodzą inni turyści;)</td></tr>
</tbody></table>
</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5055596010651769585.post-20668452025945659342014-09-23T20:04:00.001+02:002016-02-13T11:45:54.152+01:00A w planach - Kambodża:)<div style="text-align: justify;">
Ledwo wróciłam z poprzedniej podróży, a już myślę o kolejnej;) Tajlandia bardzo mi się spodobała, a przy okazji od kilku osób usłyszałam, że muszę zwiedzić Kambodżę, więc zapadła decyzja: szukam biletów do Bangkoku i stamtąd ruszę tym razem na wschód. W planach mam Siem Reap, jakąś wyspę, a nad resztą będę jeszcze myśleć.</div>
<div style="text-align: justify;">
I dziś, dzięki nieocenionemu fly4free.pl, udało mi się kupić bilety Warszawa-Bangkok w okazyjnej cenie. Okazyjna pewnie dlatego, żeto Aerofłot z przesiadką w Moskwie, ale ponoć same linie lotnicze trzymają poziom, a Moskwy się nie boję. W związku z tym już w marcu relacja z kolejnej podróży!</div>
ulahttp://www.blogger.com/profile/01729711733908579998noreply@blogger.com0