niedziela, 18 maja 2014

Kanchanaburi 10-12.05.2014

Pierwszy dzień w Kanchanaburi zaczęłam od odwiedzenia słynnego mostu na rzece Kwai (znany z filmu most, który w czasie II wojny światowej budowali jeńcy na rozkaz japońskiej armii, obecnie zachowały się tylko oryginalne fundamenty, reszta została odbudowana w późniejszym okresie). Samo Kanchanaburi słynie zresztą właśnie z zabytków i muzeów związanych z II wojną światową, jest też punktem wypadowym do pobliskich parków narodowych. Po drodze kupiłam w księgarni mapę Kanchanaburi - chociaż poruszanie się po mieście jest nieszczególnie skomplikowane (ciągnie się ono wzdłuż rzeki, więc w gruncie rzeczy trudno się zgubić), dzięki temu łatwiej było mi się zorientować, w którym miejscu znajdują się interesujące mnie atrakcje.
Most na rzece Kwai już od rana był pełen turystów. Ja sama, przyznaję ze wstydem, nie przeczytałam książki (choć specjalnie zgrałam ją na Kindle'a, żeby zrobić to po drodze) ani nie widziałam filmu, więc oglądałam most raczej jako ciekawostkę wojenną niż jako miejsce z kultowego filmu. Na mapie zobaczyłam, że idąc dalej, mogę zobaczyć dwie świątynie. Spacer był dość długi, ale świątynię (jedną) znalazłam, coś było też naprzeciwko, ale nie wiem, czy to była druga świątynia, bo drzwi były zamknięte. Bardzo lubię odwiedzać tajskie świątynie buddyjskie, zwłaszcza te małe, mniej popularne wśród turystów, bo mają bardzo przyjazny klimat. W tej świątyni, poza figurą konia ze wstążkami na szyi (do tej pory nie wiem, co on symbolizował), bardzo spodobały mi się kapliczki - rząd takich małych szafeczek, na których znajdują się zdjęcia zmarłych, a przed nimi składane są świeże owoce, kwiaty i napoje, a także palone są kadzidła. Chodzące po dziedzińcu koguty też wpływały na pozytywny klimat świątyni;)
 Potem poszłam na pobliski targ, gdzie kupiłam koszulki na pamiątkę z Kanchanaburi (mają bardzo ładne i niekiczowate T-shirty), a potem poszłam do muzeum II wojny światowej i... ceramiki (takie dwa w jednym). Muzeum, przynajmniej dla mnie, okazało się nieszczególnie interesujące.
Wróciłam do hostelu, gdzie zdecydowałam się kupić bilet na wycieczkę turystyczną na następny dzień. W hostelu znajdował się punkt sprzedaży biletów Good Times Travel, a ja uznałam, że jeżdżenie na własną rękę na wycieczki po okolicy, choć możliwe, zajęłoby mi za dużo czasu, bo jednego dnia mogłabym odwiedzić tylko 1 miejsce (z uwagi na problemy ze środkami transportu), więc za 1090 baht kupiłam wycieczkę, gdzie w pakiecie miał być Park Narodowy Erewan z wodospadami, jazda na słoniu (złamałam się i uznałam, że skoro miejsce cieszy się raczej dobrą opinią, to się zdecyduję), Bamboo Rafting, Death Railway  i jaskinia Krasae.
Po południu odwiedziłam cmentarz ofiar II wojny  światowej - który wygląda bardzo ciekawie, bo w jednej części są groby w stylu amerykańskim, a w drugiej - w tajskim. Idąc dalej, znalazłam dwie świątynie. W jednej z nich nie było żadnych turystów, ale mnisi zobaczyli, że zwiedzam, spytali, skąd jestem i zaprowadzili mnie do głównej "kaplicy". W drugiej z kolei pod koniec zwiedzania natknęłam się na procesję pogrzebową, więc uznałam, że nie będę przeszkadzać i wyszłam.
Na kolację poszłam oczywiście do odkrytej poprzedniego dnia restauracji i znowu się nie rozczarowałam:)
Następnego dnia o 8 spod hotelu miał mnie odebrać autobus na wycieczkę, ale powiedziano mi, że mam czekać już od 7:30, więc czekałam. O 8:00 przyjechał minibus, okazało się, że w wycieczce bierze udział 7 osób, ale tylko dwoje z nas wykupiło pakiet z jazdą na słoniu i raftingiem, a pozostali zostaną dłużej w Erawanie.
Po godzinie dotarliśmy do Parku Narodowego Erawan. W parku znajduje się 7 wodospadów, w 6 z nich można się kąpać. Do pierwszych trzech prowadzi dość wygodna alejka, potem zaczyna się "wspinaczka", czyli trochę trudniejsza trasa (ale bez przesady, ze spokojem do przejścia nawet dla dziecka), w kilku miejscach trzeba tylko się wspinać na strome kamienie. Lepiej założyć sportowe wodoodporne sandały, bo w 2 miejscach trzeba przejść po wodzie, więc ci, którzy mieli adidasy, musieli je zdejmować. Same wodospady piękne. Ja niestety miałam tylko 3 godziny na pobyt w parku (o 12 ja i druga dziewczyna, która jechała na słonie, miałyśmy stawić się w restauracji przy parkingu), więc zdążyłam popływać tylko w jednym z nich - najwyżej położonym. Dodatkową atrakcją są rybki: gatunek, który zjada martwy naskórek (głównie ze stóp) - w Polsce można kupić zabieg w postaci peelingu "wykonywanego" przez takie rybki, a w Erawanie pływają one sobie po wodospadami:) Inną atrakcją są małpy. Poza tym w kilku miejscach widzieliśmy kolorowe ubrania przywiązane do drzew - nie wiem, czy to był jakiś rodzaj ofiary, ale wyglądało bardzo fajnie.

jakiś totem? nie mam pojęcia, szczerze mówiąc

wodospady w parku Erewan
  
O 12 dostałyśmy lunch w restauracji (woda, świeże owoce i jedno z czterech czy pięciu dań do wyboru), a potem zostałyśmy wsadzone do minibusa, w którym znajdowała się jakaś inna grupa jadąca na słonie.
Trochę bałam się, jadąc do "słoniowego ośrodka" - nie wiedziałam, czy zwierzęta będą zadbane, a nieszczególnie chciałam przyczyniać się do ich krzywdy. Na miejscu okazało się, że słonie mają dużo jedzenia, są trzymane nad rzeką i tylko nieszczególnie podobało mi się, że były poganiane - kijem lub czymś w rodzaju ciupagi. Na samym słoniu jechałyśmy w 2 osoby na ławeczce zamontowanej na grzbiecie zwierzęcia, a nasz przewodnik siedział na szyi słonia. Wjechaliśmy na słoniu do rzeki, gdzie chwilę się popluskał. Potem przewodnik zsiadł ze słonia, a my po kolei mogłyśmy pojeździć na jego miejscu. Cała zabawa trwała ok. pół godziny. Nie podobało mi się tylko dopytywanie przez przewodnika, czy dostanie od nas napiwek.
jazda na słoniu
Rafting okazał się rozczarowaniem - a przede wszystkim na pewno nie był to rafting. Wsiadłyśmy na bambusową tratwę, którą motorówka pociągnęła w stronę przeciwną do nurtu rzeki przez jakieś 3 minuty. Potem motorówka odpłynęła, a my przez jakieś 10 minut po prostu baaaardzo powoli spływaliśmy z nurtem rzeki. Kierowca motorówki też spytał później o napiwek, co było jeszcze bardziej irytujące - on nawet specjalnie się nie napracował.
Potem przyjechał po nas minibus z resztą naszej pierwotnej grupy i pojechałyśmy zobaczyć Death Railway (bardzo malowniczy odcinek kolei, który, podobnie jak most na rzece Kwai, został zbudowany przez jeńców podczas wojny). Mogliśmy pochodzić po torach znajdujących się nad rzeką, a także zwiedzić świątynię Krasae znajdującą się w jaskini. O 16 przyjechał pociąg, który przewiózł nas trasą Death Railway (trwało to ok. pół godziny). Na koniec pojechaliśmy zobaczyć most i o 17:30 byliśmy z powrotem w hostelu.
Death Railawy
Wycieczkę polecam osobom, które nie mają zbyt dużo czasu, żeby każdy z elementów zorganizować na własną rękę (w ciągu jednego dnia bez samochodu można zobaczyć albo wodospady, albo słonie, albo kolej).
Wieczorem poszłam też do mojej ulubionej restauracji i zapisałam się na kurs gotowania na następny dzień. Kurs był o połowę tańszy niż w innych miejscach (płaciłam 600 baht, zazwyczaj jest to ok. 1200 baht), a poza tym już się zdążyłam przekonać, że gotować to oni potrafią:) On (kucharka i właścicielka restauracji) pozwoliła mi wybrać 3 dania z karty, których będę się uczyć. Zdecydowałam się na ryż smażony z warzywami, tofu i nerkowcami, zupę tom yam i sałatkę z zielonej papai. Umówiłyśmy się na 10:30 następnego poranka.
sałatka z kwiatu bananowca
Wieczorem wraz z nowymi znajomymi poznanymi na wycieczce i w hostelu poszliśmy do pobliskiego baru o nazwie "get drunk for 10 baht" (składającego się w sumie z 3 krzeseł i długiego stołu na ulicy, siedziało się na odwróconych do góry nogami wiadrach), który przyciągnął nas cenami - drink w plastikowym kubeczku z najtańszej miejscowej whisky w ichnim odpowiednikiem coli kosztował 10 baht (a, przypominam, ceny drinków w knajpach są raczej takie jak w polsce, bywają nawet trochę droższe). Siedząc w bardzo udało mi się też kupić suszonego kalmara od przejeżdżającego ulicą sprzedawcy, smakował trochę jak solona suszona ryba.
prawdopodobnie najtańszy bar w Tajlandii;)
 Niestety, bar był czynny tylko do północy, więc później przenieśliśmy się do baru naprzeciwko, gdzie co prawda była muzyka na żywo, ale najtańszy drink kosztował już 110 baht. Zamówiłam red curacao z sokiem pomarańczowym (wybierałam drinka bez słodkich syropów, poznawszy już skłonność Tajów do dosładzania wszystkiego), co jednak okazało się nie do wypicia - moim zdaniem smakowało jak guma do żucia, zdaniem pozostałych jak mydło. Bezpieczniej więc w tym kraju pozostać przy piwie lub whisky i nie kombinować z innymi napojami. Przy okazji namówiłam też Maxa z mojego hostelu na lekcję gotowania.
Okazało się to świetnym pomysłem, bo Max wybrał własne 3 dania (curry, pad thai i sałatka z kwiatów bananowca), a w czasie kiedy ja gotowałam, on czytał mi na głos przepis i podawał składniki (i na odwrót), więc dzięki temu nauczyłam się 6 zamiast 3 dań. Poza tym On opowiedziała nam o wszystkich składnikach, których będziemy używać podczas gotowania (świetnie mówiła po angielsku), powiedziała, jakie zamienniki możemy stosować, przygotowała nam dodatkowo sos satay, a na koniec nauczyła nas jeszcze robić tradycyjny deser - sticky mango rice, czyli klejący ryż z mango i mlekiem kokosowym (w jej wersji oprócz mango znalazły się też banany i prażony sezam). Na sos i deser również dostaliśmy przepis (podobnie jak na pozostałe potrawy). Cała lekcja trwała tylko 2 godziny, bo potrawy tajskie przyrządza się bardzo szybko, ale wyszłam z niej bardzo zadowolona. Co więcej, mogliśmy zjeść wszystko, co ugotowaliśmy, więc zjedzenie śniadania przez lekcją było sporym błędem;) Wyszłam z lekcji tak objedzona, że musiałam uciąć sobie poobiednią drzemkę. Wieczorem zrobiłam zakupy spożywcze - szukałam składników, których używaliśmy podczas gotowania, żeby móc odtworzyć te dania w Polsce. W ten sposób upłynął mi ostatni dzień w Kanchanaburi, gdyż następnego dnia musiałam już wracać do Bangkoku.
lekcja gotowania zaczęła się od krótkiego szkolenia na temat składników

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz