czwartek, 8 maja 2014

Bangkok 1-2.05.2014

W Bangkoku obudzilam sie o normalnej godzinie, co oznacza, ze na szczecie nie mialam zadnych problemow ze zmiana czasu, i wyruszylam na zwiedzanie. Upal co prawda juz o tej porze odbieral sily, ale to w koncu najgoretszy okres w calym roku w Tajlandii.
Najpierw postanowilam zjesc sniadanie. Kierujac sie zasada "jedz tam, gdzie miejscowi", usiadlam przy pierwszej budce z jedzeniem, gdzie znalazlam Tajow i zamowilam ryz z kurczakiem. Nie przewidzialam jednego - tam, gdzie jedza Tajowie, bedzie piekielnie ostro. I mimo ze wzielam cos, co na ostre nie wygladalo (jako jedno z nielicznych nie bylo czerwone), zdolalam zjesc tylko pol proscji, popijajac to spora iloscia wody.
Potem postanowilam zlapac tramwaj wodny i wybrac sie do Chinatown. Tramwaj wodny to lodki kursujace po rzece przez centrum miasta, ktorymi poruszaja sie rowniez miejscowi. Jest to srodek transportu szybki, tani (bilet kosztuje 15 baht) i zapewniajacy lekka ochlode dzieki wietrzykowi na rzece. Usiadlam zatem w miejscu, o ktorym myslalam, ze bedzie stacja i czekalam. Obok mnie siedziala tajska rodzina. Po jakims czasie zorientowali sie, ze czekam na lodke i postanowili mi wytlumaczyc, ze to nie jest stacja (a w kazdym razie nie jest to dzialajaca stacja). Niestety, po pytaniu "You speak Thai?" i mojej odpowiedzi, ze "No", mozliwosc komunikacji znacznie sie zmniejszyla. Probowali mi wprawdzie dalej tlumaczyc cos po tajsku, ale niewiele to dalo. W kazdym razie zrozumialam, ze musze isc gdzie indziej i ruszylam w kolejne miejsce, zaznaczone na mapie jako stacja. Tym razem trafilam. Kupilam od razu 3 bilety i wsiadlam do lodki (tramwaj wodny, ktorym nalezy sie poruszac, ma przyczepiona pomaranczowa choragiewke. Sa co prawda 2 inne linie, ale nie wszedzie sie zatrzymuja, a takze mnostwo lodek turystycznych, zapewne o wiele drozszych). Zeby wiedziec, gdzie trzeba wysiasc, najlepiej miec ze soba mape (ja mialam mape dolaczona do przewodnika Lonely Planet), bo nazwy stacji niewiele mowia.
tramwaj wodny

 Chinatown okazalo sie wielkim targowiskiem, po ktorym wrecz trudno szybko sie poruszac, tyle tu ludzi (przy czym raczej niewielu turystow). Jedzenie jest pyszne i tanie - m.in. ryz z kasztanami i rodzynkami, zawiniety w lisc bananowca i grillowany (35 baht), owoce pokrojone na porcje czy swiezo wyciskany sok z granatow (za sok zaplacilam 45 baht i ponoc przeplacilam).
Kiedy juz nachodzilam sie po Chinatown, poszlam do pobliskiej swiatyni - Wat Mangkon Kamalawat (a przynajmniej zakladam, ze to tam trafilam). W srodku klimat niesamowity. Wszyscy pala kadzidla i skladaja dry z kwiatow i owocow, jest piekny dziedziniec. Nie bylo tam zadnych turystow, bylam jedyna osoba niemodlaca sie, wiec staralam sie nie przeszkadzac innym.
Ze swiatyni poszlam do Golden Mountain (lub Golden Mount, widzialam rozne wersje nazwy). To male wzgorze, na ktorego zboczach znajduja sie wodospady, wokol wzgorza sa posazki Buddy i zwierzat, a na samym wzgorzu jest cos w rodzaju swiatyni (w kazdym razie posrodku stoi Budda), gdzie o dziwo maja darmowe wi-fi i wentylatory ze zraszaczami. Po drodze na szczyt znajduja sie tez dzwony i gongi. Bilet wstepu kosztuje tylko 20 baht, a miejsce naprawde przyjemne - zwlaszcza, ze w swiatyni moglam przez chwile odpoczac od slonca.
wejście na Golden Mount - para wodna unosząca się z wodospadów
Z Golden Mountain ruszylam na dalszy spacer, po drodze weszlam do Wat Suthat & Sao Ching-Cha. To dosc ciekawa swiatynia, z dziedzincem, wokol ktorego pod arkadami znajduja sie setki posazkow Buddy. W samej swiatyni posrodku stoi wielki Budda i - a jakze - mnostwo wentylatorow:) Bilet wstepu rowniez kosztowal 20 baht.
Wat Suthat
Nastepnie ruszylam w strone najwiekszego kompleksu swiatynnego (tego ze szmaragdowym Budda), ale szczerze mowiac nie mialam juz potrzeby zwiedzania kolejnej swiatyni. Pokrecilam sie troche po miescie, kupilam grillowane banany na patyku (10 baht za banana) i wrocilam lodka do hostelu. Na lodce okazalo sie co prawda, ze kiedy kupowalam wczesniej 3 bilety, wszystkie od razu zostaly niejako "skasowane", wiec musialam kupic na lodce nowy - i od tej pory po prostu kupowalam bilety na lodce, zwlaszcza ze nie wszedzie sa kasy.
Poszlam do hostelu po swoje rzeczy (nie bylo problemu z zostawieniem plecaka w przechowalni na caly dzien) i ruszylam do guesthouse'a, ktory poczatkowo wybralam - flapping duck. Nie jest to typowy guesthouse, ciezko go znalezc (mi powiedziala o nim kolezanka, ktora natknela sie na niego podczas spaceru po Bangkoku), zatrzymuja sie tu glownie ludzie, ktorzy podrozuja po Azji przez dluzszy czas (nie widzialam tam nikogo oprocz mnie, kto podrozowalby krocej niz rok), ale jest to bardzo przyjemne miejsce nad rzeka, z ogrodkiem, minitarasem i duza biblioteczka. Okazalo sie, ze nie ma juz wolnych pokoi jednoosobowych, wiec zdecydowalam sie na lozko w dormie (150 baht, bez klimy, ale z wentylatorami i wspolna lazienka).
Wieczor spedzilam z milymi Niemcami z hostelu, jeden z nich zaprowadzil mnie na pobliski deptak, gdzie dostalismy piwo (do wyboru - jak sie pozniej okaze, jak wszedzie - Leo, Chang i Singha) i sticky mango rice (klejacy ryz z mango i mlekiem kokosowym, slodki, raczej deser niz obiad).
Nastepnego dnia zdecydowalam sie raczej na wloczege po miescie niz konkretne zwiedzanie. Rano wstalam bardzo wczesnie (jeszcze nieprzyzwyczajona do upalow) i na straganie obok hostelu kupilam orzezwiajacy shake z mango. 
shake z mango
Pozniej z nowopoznanym Niemcem poszlam na sniadanie do pobliskiego baru (miejscowe owoce z musli i jogurtem i mango shake, razem 50 baht). Potem ruszylam na spacer. Lodka dotarlam do Wet Market (targ nad rzeka, gdzie sprzedawali jedzenie, kwiaty, a takze owoce, ryby, weze, male zolwie i inne dziwne rzeczy, chyba przeznaczone do gotowania), a stamtas w strone kompleksu parkowo-muzealnego. Stwierdzilam jednak, ze muzea to nie to, co mnie interesuje. Krecac sie dalej, trafilam na ogromny park otoczony murem. W srodku byla swiatynia, a takze domy mnichow, wszystko bardzo klimatyczne). Po spacerze wrocilam do hostelu przeczekac upal. Po drodze zlapalam jeszcze grillowane banany z jakimis jagodami zawiniete w liscie bananowca (13 baht za 2 kawalki) i szaszlyk z jakichs kulek rybnych (10 baht).
grillowane banany w liściu bananowca
Po poludniu ruszylam lodka na Amulet Market (targowisko, gdzie sprzedaja roznego rodzaju amulety i figurki). Bylo mniejsze, niz myslalam, ale moze czesc sprzedawcow juz sie zwinela. Caly czas nie moglam przyzwyczaic sie do miejscowego ruchu na drodze - tu nie tylko nie przepuszcza sie pieszych czekajacych na pasach, ale nawet nie zatrzymuje sie przed pieszymi, ktorzy juz stoja na ulicy.
Wieczorem posiedzialam na hostelowym tarasie, a potem poszlam spac, wiedzac, ze nastepnego dnia wstaje wczesnie, zeby dostac sie na Koh Chang.

Ceny w Bangkoku:
Wiekszosc juz podalam wyzej. Sa to ceny jedzenia na straganach, nie w restauracjach. Szaszlyk kosztuje 10-20 baht (rybny, miesny czy z osmiornicy). Ryz smazony z warzywami w barze (nie na straganie, ale i nie w restauracji) 35-50 baht. Mango shake 20-25 baht. Woda w 7/11 ok. 15 baht, jogurt pitny 22 baht (7/11 to siec minimarketow, do ktorych chetnie sie wchodzi, bo maja klime;) ). Male lokalne piwo w barze (ale nie jakims eleganckim) ok. 60 baht - generalnie alkohol jest tu stosunkowo drogi.
Najdrozsze sa atrakcje turystyczne, bilety do swiatyn kosztuja nawet do 350 baht (ta ze Szmaragdowym Budda chyba). Najgorzej, o czym sie przekonalam, naciagaja na taksowkach. Jak tylko wyjmowalam mape zatrzymywal sie taksowkarz lub tuk-tuk (rodzaj rikszy) i proponowal podwozke, ceny oczywiscie podawali sporo zawyzone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz