niedziela, 18 maja 2014

Bangkok 14.05.2014 i powrót do Polski

Ostatni dzień w Bangkoku postanowiłam wykorzystać jak najlepiej. Samolot miałam dopiero o 20:55, na lotnisku musiałam się stawić 2 godziny wcześniej (zrobiłam odprawę online i wydrukowałam potwierdzenie w jednej z licznych kafejek internetowych w Bangkoku, żeby zaoszczędzić czas na lotnisku). Pozostawało całkiem sporo czasu na zwiedzanie. Co więcej, okazało się, że mój współlokator, Johannes, leci tym samym samolotem (do Dohy, gdzie ja miałam przesiadkę do Warszawy, a on do Niemiec), więc umówiliśmy się na 17:30, żeby złapać taksówkę wspólnie i podzielić się kosztami.
Na zwiedzanie ruszyłam już o 8 rano. Postanowiłam jeszcze raz odwiedzić Chinatown, bo chciałam zrobić tam jakieś zakupy spożywcze, a przy okazji zobaczyć kilka świątyń i oczywiście się najeść na targu. Zwiedziłam małą świątynię Wat Pratumkhongkha, a potem poszłam do Wat Traimit zobaczyć Złotego Buddę. Naprzeciwko Wat Traimit weszłam jeszcze do świątyni chińskiej. Przed Wat Traimit stało już mnóstwo autokarów. Turyści musieli kupić bilety, jeśli chcieli zobaczyć Złotego Buddę (40 baht) lub jakąś wystawę (100 baht) lub oczywiście 140 baht za obie atrakcje - ja zdecydowałam się tylko na Buddę, wystawa nieszczególnie mnie interesowała. Sama świątynia bardzo ładna, miała kilka pięter, Złoty Budda znajdował się na ostatnim. Nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Spodobał mi się za to woreczek na buty, jaki dostałam przy wejściu (zazwyczaj jest tylko półeczka na buty albo po prostu zostawia się je na ziemi).
stragan rybny w Chinatown

woreczek na buty w świątyni:)
 Potem pojechałam łódkę na Amulet Market, gdzie chciałam kupić kilka amuletów na pamiątkę. Tym razem targ amuletów podobał mi się dużo bardziej niż za pierwszym razem, bo okazało się, że poprzednio nie dotarłam do głównej jego części. Jeszcze bardziej spodobali mi się sprzedawcy pomiędzy targiem a kompleksem świątynno-pałacowym, którzy sprzedawali wysztko - od używanych kaset wideo aż po.... używane sztuczne szczęki. Ja skusiłam się tylko na sok z duriana (a w zasadzie zmiksowany owoc) - to śmierdzący, choć smaczny owoc, którego nie wolno wnosić do autobusów i wielu hoteli ze względu na jego zapach. Wrażenie było dziwne. Z jednej strony smak bardzo przyjemy, z drugiej po chwili docierał do mnie aromat duriana, który już taki przyjemny nie był;)
koktajl z Duriana
 Później postanowiłam zwiedzić jeszcze Wat Phrao z wielkim Buddą (bilet kosztuje 100 baht, w cenie jest butelka wody;) ). Wat Phrao to spory kompleks z kilkoma świątyniami w środku, a jednej z nich znajduje się ogromny posąg leżącego Buddy (reclining Buddha). Cały obiekt robi wrażenie i cieszę się, że go odwiedziłam.

wielki Budda

dziedziniec w świątyni
Później wróciłam do hostelu, spakowałam swoje rzeczy i zniosłam je do "salonu", a sama wybrałam się na Wet Market na zakupy - chciałam kupić kwiat bananowca, galangal (taki korzeń, w smaku trochę przypomina imbir), klejący ryż i mangostany. O ile kwiat bananowca namierzyłam na targu bez problemu, o tyle mangostanów nigdzie nie widziałam, a z rozróżnieniem klejącego ryżu spośród innych gatunków i galangalu spośród innych korzeni miałam spory problem. Na szczęście jakiś chłopak, którego spotkałam, mówił po angielsku i zaoferował swoją pomoc. Z ryżem poszło bez problemu, gorzej było z galangalem. Na szczęście mój towarzysz poprosił mnie, żebym przeliterowała nazwę, wpisał ją w komórce w Internecie i zagadka się rozwiązała - niestety, nie jestem w stanie powtórzyć tajskiej nazwy tej przyprawy (brzmiało to jak "khhhh").
Poszłam po raz ostatni na tajski obiad, a koło baru znalazłam mangostan. Mogłam więc już wracać do Polski. 
Trochę się zestresowałam, bo taksówka utknęła w koszmarnych korkach i jazda zajęła nam prawie 1,5 godziny, ale na szczęście zdążyliśmy:) Tym razem za taksówkę zapłaciliśmy 300 baht + 75 baht opłat na bramkach (autostrada). Wyszło więc ponad 2 razy mniej niż kiedy jechałam do Bangkoku.
Sama odprawa na lotnisku poszła dość sprawnie, został mi jeszcze czas na ostatnie zakupy (miałam zapasowe pieniądze na wypadek, gdyby taksówka okazała się droższa i nie wymieniłam ich  kantorze na lotnisku). Niestety, ceny na samym lotnisku były już europejskie, a i wybór tajskich produktów niewielki (z ciekawostek widziałam np. ptasie gniazda za 7000 baht). Kupiłam jakieś przyprawy i kilogram włochatych owoców, których wcześniej nie udało mi się spróbować. Okazało się, że to rambutan - bardzo smaczny.
Do Dohy leciałam znowu prawie pustym samolotem, więc mogłam się położyć na 3 miejscach i zdrzemnąć. W Dosze miałam godzinę i 55 minut na przesiadkę, co okazało się czasem w pełni wystarczającym (nawet okładkę na bilet miałam w kolorze żółtym, czyli "transfer", a nie żółtym z pomarańczową obwódką, czyli "short transfer", co oznacza, że sprzedają bilety i z dużo krótszym czasem na przesiadkę). Autobus zawiózł nas do terminala odlotów, nie było żadnej kontroli paszportowej (tylko skanowali bagaż podręczny), więc poszło bardzo sprawnie. W samolocie do Warszawy już niestety ludzi było więcej, więc trudniej się spało - zwłaszcza, że 2 i pół godziny przed lądowaniem obudzili wszystkich na śniadanie. 15 maja rano skończyłam w Warszawie swoją podróż. Już czekam na kolejny taki wyjazd:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz