poniedziałek, 4 maja 2015

Koh Rong Samloem 5-9.04.2015

O 7:45 podjeżdża po nas minibus. Po drodze zgarniamy kolejnych pasażerów. Po chwili okazuje się, że pasażerów jest więcej niż miejsc siedzących, więc robi się mało komfortowo. Zastanawiamy się, czy w takim składzie będziemy jechać aż do Sihanoukville. Na szczęście w centrum Kampot część osób zostaje przesadzona do innego minibusa, jadącego do Wietnamu, do Ho Chi Minch. Znowu jest trochę wygodniej, próbujemy się nawet zdrzemnąć.
Ok. 10:30 dojeżdżamy do Sihanoukville, kierowca wysadza nas pod biurem podróży. Tam kupujemy bilety na Koh Rong Samloem. Bilet w obie strony kosztuje 20$, łódź (speedboat) ma odpłynąć o 11. Słyszymy, że nic więcej już dziś nie płynie na Koh Rong Samloem. Pytam jeszcze w punktach dookoła, ale też mają bilety na speedboata w tej samej cenie i twierdzą, że nic tańszego nie ma. Trudno, w takim razie kupujemy. Minibus zawozi nas do portu. Wchodzimy na pomost, pokazujemy nasze bilety i dowiadujemy się, że łódź odpływa jednak o 12, a ta o 11 płynie tylko na Koh Rong. Trochę nas to dziwi, ale po chwili widzimy, że na naszych biletach też jest podana taka godzina, więc (dla odmiany ;) ) musieliśmy coś źle zrozumieć przy kupowaniu biletów. Z łodziami generalnie jest tak, że wszystkie płyną na Koh Rong, a tylko niektóre ruszają później na Koh Rong Samloem, czyli mniejszą i rzadziej odwiedzaną wyspę. Pytamy jeszcze, czy na pewno płynie do naszego ośrodka (Eco Sea Dive), który nie jest położony przy głównej plaży, Saracen Bay, tylko przy Eco Sea Bay. Tak, płynie do Eco Sea Dive. W takim razie idziemy na lunch do knajpy przy plaży. Przy okazji dajemy się namówić na manicure za 2$. W końcu jest Niedziela Wielkanocna, więc trzeba jakoś wyglądać ;) Poziom higieny przy manicure woła o pomstę do nieba, nawet limonka, którą nacierają nam paznokcie, jest mocno wielokrotnego użytku. Ale sami tego chcieliśmy.
Manicure w Sihanoukville
O 12 meldujemy się na pomoście, zostajemy wsadzeni do łodzi - taki nowoczesny prom z plastikowymi siedzeniami. Po drodze na wszelki wypadek jeszcze dopytuję chłopaka z załogi, czy na pewno płyniemy do Eco Sea Bay. W odpowiedzi słyszę na zmianę "yes" i "no", więc w sumie niewiele z tego wynika. W końcu pomaga mi jakiś Francuz, który chyba tu mieszka i nawet zna khmerski. Okazuje się, że jednak płyniemy tylko na Saracen Bay. Kiedy po 45 minutach dopływamy do Saracen Bay, pytam jeszcze o to samo Amerykankę z załogi, która zjawia się na pomoście i pomaga turystom kierować się do odpowiednich hoteli. Mówi, że teraz łódź wraca do Sihanoukville, ale o 16 zjawi się kolejna, która zawiezie nas do Eco Sea Bay. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie iść na piechotę, ale dochodzimy do rozsądnego wniosku, że przedzieranie się kilka kilometrów z plecakami przez dżunglę w obcym miejscu może nie być najbezpieczniejszym rozwiazaniem (cała wyspa jest porośnięta dżunglą, dróg brak, są chyba jakieś ścieżki, ale tego też nie jesteśmy pewni). Kładziemy więc plecaki w cieniu i wskakujemy do wody, która jest czysta, ciepła i w ogóle cudowna. Potem drzemka na plaży, jeszcze raz pływanie i o 16 pakujemy się do kolejnej łodzi, która tym razem rzeczywiście zawozi nas do Eco Sea Bay.
Saracen Bay
Eco Sea Dive (funkcjonujący na booking.com jako Koh Rong Samloem Villas) to kilkanaście bungalowów położonych przy pustej, chyba 1,5-kilometrowej plaży. Nie ma tu żadnych innych ośrodków, tylko nasze bungalowy, pomost i część wspólna z restauracją i zadaszonym tarasem. Jakieś 15 minut spacerem od nas jest wioska rybacka, w której znajduje się kilka guesthouse'ów. Generalnie jest tu pusto, odludnie i cudownie.
Zostajemy uprzedzeni, żeby nie trzymać jedzenia w bungalowie "z uwagi na zwierzęta". Jakie zwierzęta, tego nikt nam nie wyjaśnia. Przekonujemy się, że chyba chodziło o mrówki (tych jest na wyspie zatrzęsienie) i ogromne gekony. Ale gekony nam w niczym nie przeszkadzają. Bungalow, który dostajemy, jest spory, w środku są 4 łóżka z moskitierami, łazienka, jakieś półki. Prąd na wyspie pochodzi z własnych generatorów, które w naszym ośrodku są włączane od 18 do 23:30 (są to oczywiście godziny dość umowne, pierwszego dnia generator działa godzinę dłużej, drugiego godzinę krócej). Na całej wyspie nie ma wi-fi, zasięg sieci komórkowych jest słaby i sporadyczny. Dla nas rewelacja - w końcu jesteśmy na prawie bezludnej wyspie!
nasz pomost

bungalowy w EcoSea
Happy Easter 2015 :)
 Kąpiemy się jeszcze w morzu i ruszamy do wioski, żeby coś zjeść. Siadamy w knajpie turecko-khmerskiej (!) prowadzonej przez Turka, w której zamawiamy coś, co się nazywa "traditional Khmer veggie pot". Jest to zaskakująco dobre: warzywa w mleku kokosowym, z chilli, trawą cytrynową i jakimiś jeszcze przyprawami. Właściciel wyjaśnia nam, że to tradycyjna potrawa, ale dość rzadko serwowana, bo składniki trzeba dusić w mleku kokosowym z przyprawami przez dwie i pół godziny. O standardowej herbacie w metalowym dzbanku możemy zapomnieć - w końcu to restauracja dla turystów.
Wieczorem testujemy wino z żeń-szenia i puszczamy świąteczne fajerwerki, żeby do końca uczcić niedzielę wielkanocną.
Następny dzień spędzamy na plaży, na zmianę pływając, opalając się i śpiąc w cieniu palm. W takim miejscu nie trzeba niczego więcej do szczęścia :) Poza tym planowaliśmy zrobić trekking po dżungli do wodospadów, ale ludzie z ośrodka powiedzieli nam, że nie ma tu chyba żadnych wodospadów, a jakby nawet były, to i tak o tej porze roku by wyschły. A poza tym ścieżka jest zarośnięta. Co prawda pracownicy nie są tu najlepszym źródłem informacji (większość pracuje tu maksymalnie kilka tygodni, żeby sobie dorobić w podróży, więc nie znają wyspy), ale innej opcji nie mamy. Jedyna aktywność, na jaką się więc decydujemy, to spacer do wioski na zakupy. Spotykamy tam Francuza, który pyta nas, jak trafić do naszego ośrodka. Nikt mu nie potrafił pomóc, bo posługiwał się nazwą Koh Rong Samloem Villas zamiast Eco Sea Dive. Okazuje się, że chłopak przypłynął na wyspę zwykłą łodzią (a nie speedboatem), ale zapłacił dwa razy taniej. Zwykła łódź zatem też kursuje, tylko wypływa jakoś wcześniej.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić coś bardziej konstruktywnego. Przypadkiem wiem, że na wyspie jest ośrodek prowadzony przez Polaków. Widziałam na zdjęciach, że mają tam bardzo ładną plażę, a z mapy wynika, że to całkiem niedaleko nas. Ruszamy więc wybrzeżem w odwiedziny. Jako że ścieżka jest podobno zarośnięta, pozostaje nam tylko spacer po skałach. Po trzech godzinach wspinaczki zaczynamy wątpić, czy znajdziemy ten ośrodek. Przez ten czas nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, nie minęliśmy żadnego bungalowu, tylko skały. Skończyła nam się woda i w zasadzie idziemy już przed siebie tylko z nadzieją, że zaraz pojawi się jakiekolwiek miejsce, gdzie dostaniemy kawę mrożoną. Nagle za kolejnym zakrętem widzimy piękną, długą plażę. Z mapy wynika, że to Budda Bay. Plaża jest jednak właściwie bezludna, znajduje się przy niej tylko pomost z chatą rybacką. Budda Bay ma jakieś 1,5 kilometra długości, jest na niej bielutki piasek, więc wierzyć się nie chce, że nikt nie otworzył tu żadnego ośrodka. Na środku plaży spotykamy za to... Francuza, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Okazuje się, że przedarł się tu przez dżunglę. Mówi, że ścieżki w zasadzie nie widać (wszystko zarośnięte), ale wystarczy iść prosto przed siebie, żeby wrócić do Eco Sea Bay. Mimo wszystko uznajemy ten pomysł za dość ryzykowny. Dochodzimy do końca plaży, płyniemy za następny cypel, a kiedy widzimy, że za nim też nic nie ma, decydujemy się na powrót tą samą drogą, po skałach. Wtedy jednak na horyzoncie pojawia się łódź rybacka. Machamy rękami jak wariaci, krzycząc "hello!" i podpływają bliżej. Za transport chcą jednak po 5 dolarów od osoby. Mówimy, że pięć dolarów to możemy zapłacić za całą trójkę. Kręcą głową i odpływają, ale widzimy, że po drodze zatrzymują się jeszcze przy pomoście z chatą rybacką i rozmawiają z siedzącym tam rybakiem. Kiedy do niego podchodzimy, z uśmiechem woła "five dollar for all!" i pokazuje na swoją łódź. Chyba pewniej czułabym się wracając wpław. Łódź składa się (chyba) z drewnianej konstrukcji mniejszej łodzi, która została obita dużą ilością styropianu i jakimiś przypadkowymi deskami, żeby mieć większą ładowność, po czym przyczepiono do tego silnik, który wygląda jak wyjęty z kosiarki. Nie możemy jednak wybrzydzać, wsiadamy. Dogadujemy jeszcze na migi cenę za zabranie z nami Francuza, który też zaczął się zbierać z plaży i wypływamy na morze. O dziwo, łódź wydaje się całkiem stabilna (choć niekoniecznie szybka).
Budda Bay
nasz transport z Budda Bay
Po powrocie wypijamy w pełni zasłużoną kawę mrożoną i zamawiamy po drinku. Po jakimś czasie przyłącza się do nas Khmer pracujący w ośrodku. Opowiada nam o wyspie, uczy też podstaw języka. Dzięki niemu wiemy, jak powiedzieć "na zdrowie", "ryż", "makaron", "wegetarianin" i "dzień dobry", więc znacznie poszerzyliśmy nasze słownictwo - do tej pory znaliśmy tylko "dziękuję". Pytamy go o zwierzęta żyjące na wyspie - mówi, że są tu gekony i krowy. Kiedy precyzujemy, że chodzi nam o dzikie zwierzęta, on też precyzuje: dzikie krowy. Po kilku kolejnych pytaniach naprowadzających wiemy już, że są też małpy, ale raczej trzymają się z dala od ludzi.
I tym sposobem został nam przedostatni dzień na wyspie, a my jeszcze nie snurkowaliśmy! Planujemy nadrobić to po śniadaniu. Idziemy do wioski. W jednym z barów siedzą miejscowi i jedzą zupę, więc też ją zamawiamy. Zawsze to lepsza opcja niż "british breakfast", które możemy dostać w innych knajpach. W tym barze jest tylko zupa, wybór ogranicza się do rodzaju makaronu (ryżowy albo taki jak z zupek chińskich) i decyzji, czy chcemy mięso. Dostajemy ogromne miski, a w nich bulion ze sporą ilością makaronu, kiełkami i dużą ilością zieleniny. Ja swoją od razu doprawiam sosem słodko-ostrym, co chyba jednak nie jest tu powszechną praktyką. Ledwo dajemy radę zjeść całe porcje, chociaż jest to całkiem smaczne. Nie dostajemy pałeczek, więc pierwszy raz jemy zupę łyżką i widelcem :) Później idziemy na mrożoną kawę do innej knajpy, a tam przy stoliku siedzi Polak, chyba pierwszy, jakiego spotkaliśmy w Kambodży. Okazuje się, że jest ze swoją dziewczyną w podróży od kilku miesięcy, a na Koh Rong Samloem siedzi już prawie dwa tygodnie, więc opowiada nam kilka ciekawostek. Dowiadujemy się, że na wyspie jest dziś sporo policji, bo na sąsiedniej wyspie niedawno zabito jednego turystę, a dwóch innych mocno raniono maczetą - z powodów rabunkowych. Oczywiście wybuchła wielka afera (takie incydenty to jednak w Kambodży ewenement) i teraz zastanawiają się, jak zwiększyć bezpieczeństwo. Cóż, po tym, czego nasłuchałam się o tutejszej policji i poziomie skorumpowania, nie czuję się jakoś szczególnie bezpieczniejsza z powodu ich obecności. Poza tym wyjaśnia się kwestia ognisk palonych w wiosce. Kilka dni wcześniej odbyło się zebranie, na którym postanowiono, że dla rozwoju turystyki i umożliwienia wybudowania w wiosce dodatkowych guesthouse'ów kilka domów znajdujących się najbardziej na brzegu morza zostanie zburzonych, a w ich miejscu staną guesthouse'y, zaś właściciele dostaną kawałek ziemi jakieś sto metrów w głąb wyspy. I teraz domy są rozbierane (drewniane chałupy na palach, więc nie trwa to zbyt długo), a resztki pali się w ogniskach. Oznacza to, że mamy ostatnią okazję widzieć wioskę w takim stanie, w jakim się znajdowała, zanim nie podjęto decyzji o rozwoju turystyki. Oczywiście, są tu już jakieś guesthouse'y, ale raczej obok domów mieszkalnych, a nie zamiast nich.
wejście do wioski
główna droga w wiosce

W każdym razie wypytujemy też o miejsca do nurkowania - są dwa fajne, i to zaraz obok nas. Wracamy więc do ośrodka, wypożyczamy sprzęt do snorkellingu i ruszamy. Rafa koralowa rzeczywiście bardzo ładna, blisko brzegu, dużo ryb, są też rozgwiazdy i jakieś dziwne okrągłe coś, co nie przypomina niczego, co byśmy znali do tej pory. Jeden gatunek rybek w ogóle nie ucieka, tylko z upodobaniem pikuje w stronę naszych masek.
Wieczorem idziemy do wioski na obiad, siadamy w tej samej chacie, w której byliśmy rano na zupie. Okazuje się, że akurat trwa tam impreza z przedstawicielami miejscowej policji. Naczelnik policji z upodobaniem przychodzi do nas co 5 minut, wznosi toasty i nazywa swoimi przyjaciółmi. Za to chłopak, który tam pracuje, patrzy na nas co chwila i wygląda na dość zestresowanego. W końcu podchodzi i wyjaśnia, że mamy się nie bać policji, ale żebyśmy nie palili teraz marihuany w ich obecności, bo to jednak nielegalne tutaj. Wyjaśniamy zdziwieni, że mamy tylko zwykłe papierosy. Chłopakowi wyraźnie ulżyło i odpowiada, że papierosy palić jak najbardziej możemy ;) Na jego usprawiedliwienie trzeba dodać, że Sihanoukville to raj dla miłośników wszelkich używek, mimo że w Kambodży narkotyki, włączając marihuanę, są nielegalne, a ich posiadanie jest surowo karane.
Nieubłaganie nadchodzi ostatni dzień pobytu na wyspie. Wstajemy rano i idziemy do wioski na śniadanie z mocnym postanowieniem, że potem wybierzemy się na trekking po dżungli. Poranną zupę w naszym uluobionym bardze popijamy jednak mrożoną herbatą, potem drugą, potem mrożoną kawą... Wypisujemy pocztówki, kupione jeszcze w Angkorze, robimy zdjęcia... I tym sposobem nadchodzi pora lunchu, a nam się jeszcze nie udało wstać od śniadaniowego stołu. Zamawiamy więc ryż z kalmarami (choć zamawiamy to za duże słowo, po prostu widzimy, że właściciele baru go jedzą, więc pokazujemy palcem, że chcemy to samo, bo dania nie ma w menu).
zupa na śniadanie smakuje nie tylko nam
nasz ulubiony deser - ryż z kokosem

Potem zbieramy się i wracamy do ośrodka, gdzie trochę pływamy, trochę drzemiemy na hamakach. Decydujemy się jeszcze na ostatnie skoki do wody w oczekiwaniu na speedboata. Naglę czuję, że coś przyssało mi się do nogi. Próbuję to odczepić, ale dalej się przysysa. Udaje mi się uciec, wychodzę na brzeg, a stojący na pomoście Khmer mówi, że to murena i że "no bite". Ok, jak nie gryzie, to luzik (potem sprawdzam w internecie, że mureny jednak są drapieżne, ale może to jakiś niegryzący gatunek).
I tym pozytywnym akcentem kończymy pobyt na wyspie, bo dostrzegamy łódź na horyzoncie. Odpływamy do Sihanoukville.

3 komentarze:

  1. Hej dziewczyny, zaglądacie tu jeszcze czasem? Lubię wasze opowieści. Właśnie sie wybieram na wyspę, chętnie podpytam o kilka spraw, jesli to nie problem :) Pozdrawiam serdecznie! kasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hello. Thank you so much for writing about our island paradise Koh Rong Samloem – We need all the help we can get to keep spreading the good word! We are a non-profit, independent organisation created to help keep the Koh Rong Islands clean and help the local fishing communities. Would you mind sharing the link to our new guide to help our project? Your help would be very much appreciated! You can find our guide on Koh Rong Samloem here: http://kohrong.guide/samloem/

    Thank you!

    OdpowiedzUsuń