wtorek, 5 maja 2015

Kambodża - informacje praktyczne

Poniżej zamieszczam garść informacji praktycznych. Część z nich mogła się w jakiś sposób przewinąć przez poprzednie posty, ale postaram się tu wszystko usystematyzować.

Trasa
nasza trasa: Bangkok - Siem Reap - Phnom Penh - Kampot (+ Kep) - Koh Rong Samloem - Bangkok
trasa naszej podróży
Wybór tras w Kambodży nie jest zbyt duży z uwagi na ciągle obecne w wielu miejscach miny. Można się gdzieś zatrzymać na dłużej, ale poza odwiedzonymi przez nas miejscami pozostaje tak naprawdę droga do Battambang i droga na wschód przez Kratie.
Ktoś może stwierdzić, że jak na dwa i pół tygodnia przejechanie ponad 1600 kilometrów to trochę za dużo i że mogliśmy siedzieć dłużej w jednym miejscu. Z jednej strony się zgodzę, bo sama nie lubię wycieczek typu "Europa w tydzień", ale z drugiej na naszą obronę powiem, że wynikało to z dwóch kwestii: po pierwsze, bilety do Bangkoku były tańsze niż do Phnom Penh (a poza tym i tak chcieliśmy się przejechać pociągiem do Aranyaprathet, bo słyszeliśmy, że to bardzo malownicza trasa), a  po drugie, zależało nam bardzo na tym, żeby zobaczyć świątynie Angkoru i żeby pojechać na kambodżańską wyspę. Więc krócej się nie dało :) Poza tym prawie 700 kilometrów z Sihanoukville do Bangkoku przejechaliśmy na koniec w jeden dzień, podobnie jak na początku 400 kilometrów z Bangkoku do Siem Reap. Tym sposobem, mimo że w międzyczasie sporo się przemieszczaliśmy, nie były to szczególnie długie i męczące odcinki (chociaż, jak już pisałam, przejazdy zajmowały więcej czasu niż by się mogło wydawać, oceniając po odległościach).
Ja w każdym razie taką trasę polecam. Gdybym miała więcej czasu, nic bym już chyba do niej nie dodawała (może jeszcze Battambang, jeśli akurat pływałyby tam łodzie), tylko została dłużej w poszczególnych miejscach. Ale też nie skróciłabym pobytu w żadnym z tych miejsc kosztem innego.

Waluta
Jakkolwiek oficjalną walutą w Kambodży jest riel, w praktyce wszędzie płaci się w dolarach. Przelicznik jest dość prosty: 1 dolar to 4000 rieli. Nie używa się centów, w obiegu brak też jakichkolwiek monet, więc jeśli reszta wynosi mniej niż dolara, wydają ją w rielach. Trzeba tylko uważać na dwie rzeczy: po pierwsze, banknoty dolarowe nie mogą być pogniecione, podarte, przetarte itp., bo nikt ich nie przyjmie. Zasada ta nie odnosi się to rieli, te zazwyczaj dostawaliśmy dość pogniecione. Po drugie, nie są akceptowane "stare" dolary. Nie wiem, od kiedy dolar jest stary, my dostaliśmy w sklepie pięciodolarówkę z 1986 roku i trochę się namęczyliśmy, żeby ją wydać. W końcu przyjęli ją od nas w kasie na Polach Śmierci. Jest to o tyle dziwne, że te starsze banknoty co prawda wyglądają trochę inaczej, ale w USA nadal są oficjalnym środkiem płatniczym. Jeśli więc ktoś daje nam podarty, podejrzanie stary lub odmiennie wyglądający banknot, należy poprosić o wymianę na inny. A gdy tego nie dostrzeżemy i nie uda nam się nigdzie zapłacić "trefnymi" dolarami, pozostaje wizyta w banku, gdzie za drobną prowizją można ponoć wymienić takie banknoty.

Jedzenie
Jedzenie w Kambodży jest smaczne, podobne do tajskiego, ale jednak są pewne różnice. Podstawowa to pieczywo, które w Tajlandii nie występuje (za wyjątkiem tostów z 7 eleven i mocno turystycznych restauracji), a w Kambodży pojawia się w dwóch postaciach: bagietek i smażonych w głębokim tłuszczu bułeczek. O ile bagietek nie testowaliśmy, o tyle bułeczki wśród reszty ekipy robiły furorę (ja pozostałam przy ryżu). Trzecią postacią wypieków są słodkie rurki, bez kremu w środku, ale za to o smaku kokosowym. Sprzedają je, podobnie jak smażone bułeczki, głównie na straganach.
Na śniadanie, oprócz bułeczek, popularna jest zupa - aromatyczny wywar z kolendrą, inną zieleniną, makaronem chińskim lub ryżowym i ewentualnie mięsem. Można też zjeść bagietkę, pokrojony w kwadraciki pudding ryżowy z kokosem lub - również pokrojony w kwadraty - budyń kokosowy. Oczywiście w knajpach turystycznych są też naleśniki, musli z owocami czy british breakfast, ale mówię o menu na targach i ulicznych wózkach.
Do picia najbardziej popularna jest kawa, zwykła lub mrożona. Kawa mrożona sprzedawana jest w dużych plastikowych kubkach, składa się ze słodzonego skonsensowanego mleka, małej porcji kosmicznie mocnego naparu kawowego i dużej ilości kruszonego lodu. Nie lubię kawy, nie piję słodkich napojów, ale to jest naprawdę smaczne! Kubek z kawą wkładany jest w specjalną małą reklamówkę, żeby można było powiesić go na kierownicy skutera (albo po prostu trzymać za to w ręce). Poza tym oczywiście słaba zielona jaśminowa herbata w dzbankach, serwowana z lodem, która świetnie gasi pragnienie w upały. Szukajcie barów, gdzie czajnik z taką herbatą stoi już na stole - w takich miejscach nie trzeba za nią płacić. Poza tym można dostać sok z trzciny cukrowej, dla mnie trochę za słodki, a także shake'i owocowe czy sok ze świeżych pomarańczy. Shake'i i świeże soki są tu mniej popularne niż w Tajlandii, ale można je dostać. Dzieciaki piją też słodki sztuczny syrop z kruszonym lodem, ale nie wygląda to zbyt apetycznie.
Jeśli chodzi o dania obiadowe czy kolacyjne, wybór jest spory. Na wybrzeżu popularne są owoce morza, zwłaszcza kalmary i krewetki, serwowane zazwyczaj z makaronem lub ryżem. W Kep furorę robią kraby, ale najlepiej jeść je na targu, a nie w restauracji (szczegółowa instrukcja, jak kupować kraby, znajduje się w poście na temat Kampot). Poza tym na wybrzeżu i nad jeziorem Tonle Sap można dostać smaczne ryby. Podobnie jak w Tajlandii, wszędzie jest ryż i makaron z mięsem lub warzywami (owoce morza, jak już pisałam, raczej tylko na wybrzeżu). Tradycyjna khmerska potrawa to amok - aromatyczne curry na mleku kokosowym z trawą cytrynową, przyprawami, zieleniną (ichnia odmiana jarmużu, nazywane z angielska kale), z dodatkiem mięsa, ryby lub owoców morza, serwowane z  ryżem. Jeśli chodzi o dania wegetariańskie, najbardziej popularna jest tu chyba smażona morning glory (zwana też szpinakiem wodnym) z chilli. Jest też ryż z ananasem i nerkowcami czy z imbirem i cebulą. W kuchni khmerskiej, podobnie jak w tajskiej, nie używa się sera i produktów mlecznych. Rzadko spotykane są też ziemniaki, głównie z uwagi na ich cenę.
Specyfikiem khmerskim są smażone insekty. Jakkolwiek można je spotkać też w Tajlandii, tradycyjnie jada się je przede wszystkim tutaj. Są całkiem smaczne, no i zdrowe - mają dużo białka ;) Inne charakterystyczne dania to smażone żaby w panierce (pycha!), węże (ich nie próbowaliśmy), trudna do zdobycia i osiągająca kosmiczne ceny krew kobry królewskiej (tej nawet nie widzieliśmy, tylko o niej słyszeliśmy) czy balut - czyli jajko z małym kurczaczkiem lub kaczuszką w środku. Ponoć działa jak afrodyzjak, ale smakiem nie powala. Chociaż smak jeszcze jest znośny, gorsza jest gumiasta konsystencja.

Słodycze: w kuchni khmerskiej słodycze jako takie raczej nie występują, można je kupić w sklepach, ale są to głównie produky importowane, najbardziej rozpowszechnione są ciasteczka oreo (również z nadzieniem truskawkowym). Khmerskie desery to wspomniany już pudding ryżowy z kokosem, czasem posypany dodatkowo sezamem, słodkie rurki kokosowe czy deser z mleka kokosowego, jajek, cukru, lodu i czegoś jeszcze, serwowany w miseczkach i całkiem dobry.
Na deser można oczywiście zjeść też owoce. Nam najbardziej smakowały małe banany, które mają dużo bardziej intensywny smak niż te, które można kupić w Europie. Jest też mango, papaja, ananas, jackfruit. Można je kupić albo w całości na targu, albo też od razu poprosić o pokrojenie na porcje. Zazwyczaj nie trzeba nawet prosić - sprzedawcy często sami je kroją, pakują do plastikowej torebki i dodają patyczki do szaszłyków, żeby wygodniej się jadło i żeby nie pobrudzić rąk. Osobnym tematem są owoce podone do liczi. Jedliśmy rambutany (coś jak duże liczi w zielono-czerwonej skórce z miękkimi kolcami) i longany (małe liczi z pestką w brązowawej skórce). Nie trafiliśmy niestety na mangostany, które zapamiętałam z Tajlandii, ale może to jeszcze nie był sezon. Niedojrzałe mango i papaja są z kolei używane jako warzywo i dodawane do sałatek. Można też spotkać się z tym, że sprzedawcy do mniej dojrzałego mango podają torebeczkę z mieszanką chyba chilli, soli i cukru, żeby w tym maczać owoce.
Alkohol nie jest raczej powodem, dla którego smakosze przyjeżdżają do Kambodży ;) Mamy tu miejscowe piwo, chyba 4 rodzaje: Angkor, Anchor, Cambodia i ciemne Black Panther. Piwo sprzedawane jest w małych puszkach. Jest też wino ryżowe, trzeba tylko uważać, bo z winem nie ma ono nic wspólnego. To po prostu fermentowany napój z ryżu, który może mieć nawet 55% (a w każdym razie taki najmocniejszy znaleźliśmy). Znacznie lepsze jest wino z żeń-szenia, które również mocą bardziej przypomina wino. Whisky Mekong smakuje całkiem nieźle, ale znowu: z whisky niewiele ma to wspólnego. Najbardziej smakował nam importowany z któregoś z krajów azjatyckich likier sprzedawany w zielonkawych butelkach, znaleźliśmy wersję cytrusową i wiśniową. Na wyspie kupiliśmy też bimber owocowy sprzedawany z baniaka, dało się go wypić. Można oczywiście kupić importowane alkohole, zwłaszcza w turystycznych miejscowościach wybór jest spory, ale ceny zniechęcają, często są wyższe niż w Polsce (zwłaszcza wino).
sklepik przy postoju autobusu
smażone robaki
 Noclegi
Wybór noclegów w miejscowościach turystycznych jest spory, nie trzeba ich rezerwować z wyprzedzeniem. My akurat to zrobiliśmy, ale wynikało to głównie z faktu, że i tak mieliśmy z góry zaplanowaną trasę, więc wiedzieliśmy gdzie ile czasu zostaniemy. Polecam ewentualnie robić wcześniejsze rezerwacje na wybrzeżu, bo w najfajniejszych ośrodkach miejsca szybko się kończą.
Rezerwacje robiliśmy przez booking.com, pod Siem Reap rezerwowaliśmy bezpośrednio przez stronę ośrodka. Wybieraliśmy tańsze miejsca, ale standard zawsze był niezły. Trzeba się tylko liczyć z mrówkami, gekonami i zazwyczaj brakiem ciepłej wody (ale nawet jak ją mieliśmy, i tak kąpaliśmy się w zimnej z uwagi na temperatury).
Pod Siem Reap spaliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse, za pokój z czterema łóżkami, wentylatorem i łazienką płaciliśmy 9 dolarów za noc za całą trójkę. W Phnom Penh zatrzymaliśmy się w Dolphin Hostel (w internecie jako Dolphin, na szyldzie jako Dolphine), zarezerwowaliśmy 3 łóżka w pokoju 4-osobowym z klimatyzacją i łazienką. Pokój w dobrym standardzie, niestety na 3. piętrze i bez okna, ale za to czwarte łóżko było wolne, więc mieliśmy całe dormitorium dla siebie. Cena - 6 dolarów od osoby za noc. W Kampot zarezerwowaliśmy drewniany bungalow w Samon Village za niecałe 10 dolarów za noc (za wszystkich). Było w nim podwójne łóżko piętrowe z moskitierą i wentylator, łazienki wspólne. Ośrodek składa się z drewnianych bungalowów i domków na drzewie otoczonych roślinnością i położonych nad rzeką. W Samon Village jest zadaszony taras nad rzeką, gdzie można coś zjeść lub poleżeć na hamakach, jest też kilka drewnianych leżaków / ławek pod drzewami. Ostatnią noc w Samon Village spędziliśmy w dwuosobowym domku na drzewie za 10 dolarów (regularna cena to ponoć 12 dolarów). Na Koh Rong Samloem mieliśmy drewniany bungalow z łazienką, wentylatorem i czterema łóżkami z moskitierami za 25 dolarów. Ceny na wyspach są wyższe, choć tu też można znaleźć łóżko w domitorium za 5 dolarów. Nam jednak zależało na bungalowie, żeby naprawdę się zrelaksować i poczuć bardziej jak na końcu świata ;) W Sihanoukville płaciliśmy po 6 dolarów za łóżko w dormitorium 8-osobowym w Backpacker Heaven, w pokoju była klima, łazienka i kącik wypoczynkowy ze stolikiem i kanapą (na której nie wiedzieć czemu spał dziewiąty lokator), a w samym hostelu także basen. Są oczywiście jeszcze tańsze noclegi, ale staraliśmy się też wybierać miejsca, które miały dość wysoką punktację na booking.com czy dobre opinie wśród internautów, bo przy tak krótkim wyjeździe oszczędzenie dolara czy dwóch na noclegu raczej by nas nie zbawiło. Nie czuliśmy też jednak potrzeby rezerwowania nie wiadomo jakich hoteli, ale generalnie wydaje mi się, że standard w Kambodży jest wyższy niż w Tajlandii.

Wiza
Wiza do Kambodży daje prawo do jednokrotnego wjazdu i jest ważna przez 30 dni. Można ją wyrobić na granicy, wtedy kosztuje 30 dolarów (plus ewentualna łapówka 100-200 baht, którą ponoć ciężko jest ominąć), należy wziąć ze sobą zdjęcie do wizy. Można ją też wyrobić przez internet tutaj, wtedy kosztuje 40 dolarów (30 dolarów za wizę, 7 dolarów opłaty manipulacyjnej i 3 dolary za przelew), również pozwala na maksymalnie 30-dniowy wjazd do Kambodży w ciągu 3 miesięcy od wyrobienia dokumentu. Uwaga: e-visa nie jest honorowana na wszystkich przejściach granicznych (wykaz przejść na stronie), ale na tych głównych jak najbardziej działa. Którą opcję wybrać? Ciężko powiedzieć, my wyrabialiśmy przez internet, żeby zaoszczędzić czas na przejściu granicznym.

Transport
W Kambodży nie jeżdżą pociągi, pozostaje więc komunikacja autobusowa. Można ewentualnie kupić / wynająć skuter lub rower jeśli ma się więcej czasu, my wypożyczaliśmy je tylko na miejscu, żeby robić wycieczki po okolicy. Za rowery w Kampot płaciliśmy 1$ za dobę, w Phnom Penh teoretycznie lepsze rowery kosztowały nas po utargowaniu 7$ za 3 sztuki za dzień. Skuter w Kampot to koszt 5$ za dobę plus dolar za litr paliwa. Do przejechania 100 kilometrów zużyliśmy po 3 litry paliwa. Autostop w Kambodży nie jest zbyt popularny, my raz próbowaliśmy złapać kuter rybacki na stopa, ale i tak musieliśmy za niego zapłacić.
Bilety na autobusy można kupić w biurach na turystycznych ulicach lub w hostelach. Nie ma sensu płacić za opcje VIP, wersję lux itp. - zazwyczaj i tak wszyscy kończą w jednym busie. Można się targować o ceny, nasza strategia zazwyczaj polegała na "7 dollars?! the other man told us 5 dollars!". I nagle cena spadała do 5 dolarów. Autobusy jeżdżą powoli, bo drogi nie są w najlepszym stanie. Robią dość częste postoje w przydrożnych jadłodajniach, więc nie trzeba brać zapasów na podróż. Jeśli chodzi o ceny biletów, za podróż od granicy w Poipet do Siem Reap płaciliśmy 10 dolarów (ale bez negocjacji, bo nie mogąc znaleźć dworca łapaliśmy autobus na stopa, kiedy zobaczyliśmy go z drogi, więc kierowca wiedział, że zapłacimy, ile sobie zażyczy). Autobus z Siem Reap do Phnom Penh kosztował 7 dolarów, z Phnom Penh do Kampot płaciliśmy 5 dolarów, tak samo z Kapot do Sihanoukville. Najdroższy był transport z Sihanoukville do Bangkoku - 30 dolarów. Moglibyśmy zrobić tą trasę taniej, na własną rękę (Sihanoukville - Koh Kong - Trat - Bangkok), ale z uwagi na to, że miałam samolot z Bangkoku, nie chciałam ryzykować opóźnień na trasie.
Na miejscu, jeśli mieliśmy większy dystans do pokonania, a nie wypożyczyliśmy akurat rowerów czy skuterów, korzystaliśmy z tuktuków. Zasada jest prosta: targować się jak najbardziej. Tuktuki (czyli, dla niebędących w temacie, takie riksze ciągnięte przez skuter) to rzecz, na której najbardziej naciąga się turystów. Potrafiliśmy przejechać za 4 dolary trasę, za którą kierowca chciał początkowo 15. Trzeba tylko targować się z uporem, udawanym oburzeniem, ale też uśmiechem i dystansem. Oni wiedzą, że to gra i my wiemy, że to gra, a kiedy tuktukowiec załapuje, że nie zapłacimy ceny z kosmosu, zaczyna nas chyba traktować z większym szacunkiem.
lepszy autobus, najlepsza droga w Kambodży i autorka bloga na skuterze
tuktuk

Ceny
Ceny w Kambodży są raczej płynne. Ile utargujesz, tyle zapłacisz. Targowanie się nie działa tylko w sklepach / supermarketach, gdzie ceny podane są z góry na etykietach. W knajpach - jak najbardziej można płacić mniej niż wskazano w menu. Zapłacenie podanej z góry ceny za tuktuka to wręcz głupota, bo ona celowo na start jest mocno zawyżona. Ceny noclegów i transportu podałam powyżej, więc dorzucam jeszcze informacje, ile kosztują inne produkty i usługi:
Ryż / makaron z mięsem lub warzywami w barze - 2-3 dolary (koło Angkor Wat w menu cena wynosiła 5$, ale też od razu zeszli do 3).
Porcja puddingu ryżowego - 1000 rieli
Kawa mrożona - 2000 rieli
Amok - 3 dolary
Papierosy lokalne - 1000 rieli Cambo w miękkiej paczce, 2000 rieli Ara w twardym opakowaniu (papierosy nie mają z góry ustalonej ceny, więc za tą samą markę można w różnych miejscach zapłacić mniej lub więcej); papierosy importowane są droższe, ale też jest to chyba ok. 1,5 $
Wino ryżowe - 3500 rieli za 0,75 litra
Whisky Mekong - chyba 2$ za 0,5 litra
Peeling robiony przez rybki w Siem Reap - 3$, w tym piwo gratis, my utargowaliśmy do 1$ bez piwa
Naprawa dętki - 2000 rieli
Zupa w mocno lokalnym barze - 1-1,50 $ (porcja jest tak duża, że spokojnie wystarczy na cały posiłek)
Woda mineralna - 2000 rieli za 1,5 litra
Owoce - zazwyczaj dolar za kiść bananów / kilogram czegokolwiek (dwa dolary za kilogram owoców typu liczi).
"One dollar" to w ogóle najczęściej spotykana cena za wszystko na straganach
Bilety do Angkoru - 20$ za jednodniowy, 40$ za trzydniowy, ceny za tygodniowy nie pamiętam
Bilety do S-21 - 3$, za ewentualne wynajęcie przewodnika płaci się według uznania
Bilety na Pola Śmierci - 6$
Parking - ok. 2000 rieli
Piwo - dolar w barze, jakieś 60-70 centów w sklepie (w bardziej turystycznych miejscach można trafić na happy hour i pół litra piwa z kija za 0,5 $)

Język
Często można się porozumieć po angielsku, a jeśli nie, to na migi też da się wszystko załatwić;) Ważne jest, żeby używać jak najprostszej angielszyczny, raczej równoważników zdań. Brytyjski akcent utrudnia komunikację, najlepiej naśladować ich wymowę (np. zamawiając ryż z warzywami nie ma co się wygłupiać z "Could I have rice with vegetables, please?", lepiej działa "raj wedżytybl"). Można też pomagać sobie gestami, inaczej zdarza się, że dostaniemy nie do końca to, o co poprosiliśmy.
Przedstawiam kilka podstawowych słów (w zapisie, powiedzmy, polskim fonetycznym) po khmersku, to trochę ułatwia kominukację:
dziękuję - akon
dzień dobry - suosadej
do widzenia - li haj
ryż - baj
makaron - mi
wegetarianin, wegetariańskie - bu
chłopak - pro
dziewczyna - srej
góra - pnom
wyspa - ko
kawa - kafe
I to by było na tyle, więcej zwrotów nie przyswoilismy ;)

Kultura
Khmerzy są bardzo mili i pomocni (pomijając oczywiście tuktukowców, którzy jeśli wydają się pomocni, to dlatego, że chcą zrobić na tym jakiś interes). Generalnie im dalej od turystycznych centrów, tym ludzie chętniej nam pomagają i z nami rozmawiają - oczywiście na migi ;)
Źle widziane jest tu krzyczenie czy podnoszenie głosu, nawet jeśli coś nie idzie po naszej myśli, staramy się rozwiązać problem z uśmiechem.
Jeśli chodzi o stroje, w wielu świątyniach wymagane jest ubranie zakrywające kolana i ramiona, wtedy również zwykle nie wystarczy zakryć się chustą. Na ulicy niekoniecznie trzeba się zakrywać, zwłaszcza w turystycznych miejscach, ale oczywiście w granicach rozsądku. Szorty nosiłam raczej na wybrzeżu, po Siem Reap czy Phnom Penh chodziłam z alladynach, chociaż zdarzało mi się nosić bluzki bez rękawów i nie było z tym większego problemu. Generalnie patrzyłam, jak ubierają się inni, brałam małą poprawkę na to, że wielu Khmerów zakrywa się przed słońcem, żeby się nie opalić, i starałam się nie przekraczać jakichś niepisanych / zgadywanych granic w tym względzie.
Ciekawostką jest, że Khmerzy często mieszkają i pracują w tym samym domu, który służy jednocześnie za bar / warsztat / salon fryzjerski (czasem wszystko naraz), a w którym po zamknięciu rozkłada się materace czy hamaki i śpi. Niejednokrotnie wchodziliśmy w barze do łazienki i widzieliśmy szczoteczki do zębów, co oznacza, że jest to również ich dom. Wynika to oczywiście z biedy i braku środków na wynajęcie czy zakup osobnego lokalu do prowadzenia biznesu, ale charakterystyczne jest to, że Khmerzy zdają się mieć dość mocno przesunięte granice prywatności i np. nawet po zamknięciu lokalu cały czas mają otwarte drzwi (a drzwi często są czymś w rodzaju podnoszonej do góry bramy garażowej, więc de facto cała ściana jest podniesiona i można podglądać cudze życie).
Standardem jest, że dzieciaki się do nas uśmiechają i wołają "hello!" (ewentualnie, na Polach Śmierci, "one dollar!"). Zdają się mieć ogromną frajdę, jak im odmachujemy.  Kiedy w Kampot przychodziłam codziennie rano do domu / baraku obok ośrodka i zamawiałam kawę mrożoną, czekając na nią, bawiłam się z tamtejszymi dzieciakami. Przybiegały, jak tylko mnie widziały - najpierw jedna dziewczynka, potem cała zgraja. Zabawy oczywiście dość oryginalne (podskakiwanie na jednej nodze, zakrywanie oczu i zabawa w "nie widzę cię" itp., bo na więcej nie pozwalały nam bariery językowe), ale zdawały się sprawiać im autentyczną radość.
W ogóle dzieciaki w Kabodży to osobny temat: biegają samopas, często nie do końca ubrane, nikt się tym nie przejmuje - wiadomo przecież, że jakby coś się działo, to ktoś zareaguje. Bardzo dobre wrażenie robił też fakt, że starsze dzieciaki zawsze zajmowały się młodszymi, pilnowały ich. I nie chodzi mi na przykład o dziesięciolatki, ale o trzylatka nadzorującego na oko półtoraroczną siostrę.
Dzieciaki też bardzo chętnie pozują do zdjęć. Inna sprawa, że nam też się zdarzało im pozować, i to zarówno małym, jak i nastolatkom ;) Można więc stwierdzić, że jest to transakcja wiązana.
dzieciaki pozują nam wszędzie
Inną sprawą jest kultura na drodze. Khmerzy zdają się jeździć jak szaleńcy, ale jest to wbrew pozorom szaleństwo kontrolowane. Zasady są dwie: uważaj, co dzieje się przed Tobą (za tych, którzy jadą z tyłu nie odpowiadasz) i w żadnym wypadku nie hamuj, bo spowodujesz efekt domina. Mimo wszystko jadąc na skuterach czy rowerach nie czuliśmy się niebezpiecznie. W ruchu drogowym uczestniczy mało aut, głównie skutery, więc skutki ewentualnego wypadku też są mniej drastyczne.

1 komentarz: