poniedziałek, 4 maja 2015

Kambodża - Warszawa z przystankiem w Bangkoku i przygodami 9-12.04.2015

Po godzinie od wypłynięcia z Koh Rong Samloem trafiamy do portu w Sihanoukville. Tym razem podróż nie była szczególnie komfortowa, bo z uwagi na wysokie fale wszystkie okna w łodzi były zasłonięte (zazwyczaj przestrzeń między daszkiem a burtą jest otwarta, teraz rozpięli tam jakieś foliowe okna), więc na pokładzie jest strasznie duszno, a poza tym trzęsie i niektórzy pasażerowie mają objawy choroby morskiej.
Dopływamy na miejsce ok. 18 i próbujemy złapać tuktuka do hostelu. Mamy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Backpacker Heaven, hostelu z niezłymi opiniami i z basenem. Kierowcy proponują nam kurs za 6$, bo to daleko, ale twardo mówimy, że więcej niż 3 dolary nie możemy zapłacić i że najwyżej będziemy iść na piechotę. No i oczywiście w końcu któryś się łamie i zawozi nas za naszą stawkę. A pieszo oczywiście byśmy nie szli, bo to jakieś 8-9 kilometrów i głównie pod górkę ;) Przyjeżdżamy na miejsce, meldujemy się i zostawiamy bagaże w pokoju. Basen okazuje się średnią atrakcją, bo w hostelu jest właśnie jakaś wycieczka na oko 11-latków i w basenie nie ma już miejsca dla nikogo innego, poza tym tak wrzeszczą, że można ogłuchnąć. Idziemy więc do miasta na kolację, musimy też kupić bilety do Bangkoku i zrobić zakupy na drogę.
napis w hostelowej  toalecie przypominający o słabej kanalizacji w Kambodży
 Standardowo okazuje się, że mieszkamy w pobliżu klubów go-go i knajp typowo turystycznych, ale w jednej z nich dostajemy całkiem niezły amok. Kupujemy bilety na rano. Jest też autobus nocny, chcemy początkowo nim jechać, ale wszystkie miejsca na następny wieczór są zarezerwowane, a gdybyśmy chcieli zostać jeszcze dzień dłużej, nie zdążyłabym na samolot. Kursy nocne obsługuje tylko jeden przewoźnik, na dziennych kursuje dwóch. Bilety do Bangkoku kosztują 30$ i nie bardzo daje się targować. W trasie się rozdzielimy - ja mam samolot powrotny 12 kwietnia, reszta zostaje 3 dni dłużej, więc wysiądą po drodze w Trat i pojadą na Koh Chang.
Rano wymeldowujemy się z hostelu, na dole pod wejściem stoi kierowca tuktuka i pyta dokąd. Mówimy, że do Bangkoku, on kiwa głową, że tak, że on na nas czeka (mieliśmy dowóz na dworzec w cenie biletu). Zawozi na dworzec autobusowy, gdzie jednak stwierdza, że mamy mu zapłacić. Oczywiście nie płacimy, mówimy, że kurs miał być opłacony. Jak chciał nas oszukać, to mu się nie udało. Nie wiemy, czy to był nasz tuktuk, a kierowca chciał skasować za kurs podwójnie, czy też inny podjechał i udawał, że czeka właśnie na nas. Skoro jednak mieliśmy jechać za darmo, to płacić nie będziemy - tym bardziej, że mieszkamy tak blisko dworca, że równie dobrze mogliśmy iść pieszo.
Autokar długo nie podjeżdża, umówiona 8:30 dawno minęła. Kiedy wreszcie się pojawia (już z pasażerami na pokładzie), zaczynają się jakieś negocjacje. Już myślimy, że zabraknie dla nas miejsc, ale nie - jednak wsiadamy. Znajdujemy nawet ostatnie wolne miejsca z tyłu z dużą ilością przestrzeni na nogi, choć nieco trudno jest upchnąć łokcie, bo siedzenia są wąskie. Nasza radość nie trwa jednak długo - okazuje się, że to nie jest docelowo miejsce na nogi, ale na... dodatkowy rząd siedzisk, które zostają rozłożone na stopniu przed nami. Cóż, jak podróżować, to z rozmachem. Siadamy na tych dodatkowych siedziskach, bo wskutek ich rozłożenia na normalnych fotelach nie ma już w ogóle miejsca na wciśnięcie nóg. Po jakimś czasie proszę kierowcę o postój na toaletę. Autobus od razu się zatrzymuje, tyle że przy drodze, gdzie rośnie kilka rachitycznych krzaczków. Ale zdaje się, że nie mamy wyboru. Po postoju wsiadamy z powrotem do autobusu, który po dosłownie pięciu minutach znowu się zatrzymuje - tym razem na planowanym przystanku z knajpą i toaletami. Szkoda, że nikt nam o tym nie powiedział wcześniej ;) Kiedy stoimy, do kierowcy podchodzi jakiś turysta i pyta, czy ma wolne miejsce do granicy. Po odpowiedzi, że tak, jasne, miejsca są, chłopak kupuje bilet. Wygląda na nieco zdziwionego, kiedy wchodzi na pokład, a kierowca wyciąga dla niego plastikowy taboret i stawia w przejściu :)
na początku autokar wydawał się dość pusty i wygodny...
W końcu dojeżdżamy do Koh Kong, gdzie zostajemy wysadzeni i pieszo pokonujemy przejście graniczne. Dostajemy pozwolenie na pobyt na 15 dni (miesięczna wersja obowiązuje tylko przy przekroczeniu granicy tajskiej drogą lotniczą) i szukamy autobusu, w który mamy wsiąść. Okazuje się, że jednak nie będziemy dalej jechać razem, chociaż Trat jest po drodze do Bangkoku, tylko zostajemy wsadzeni w osobne minibusy. Żegnamy się więc i rozdzielamy. Na szczęście w autokarze poznałam Polkę z kilkuletnim synem, która też jedzie do Bangkoku, więc zapada decyzja - ruszamy razem. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie bym się zanudziła w trasie. Do Bangkoku dojeżdżamy o 23:30, a więc po prawie 16 godzinach od wyjścia z hostelu. Zmęczeni, obolali (w minibusie nie śpi się najwygodniej), a tu trzeba jeszcze znaleźć hostel. Autobus zatrzymuje się przy Khao San Road, więc teoretycznie znalezienie noclegu nie powinno być trudne. Teoretycznie - bo mamy piątkową noc, a od poniedziałku zaczyna się Songkran, czyli tajski Nowy Rok, więc do miasta zjechały się tłumy. Wszystkie hostele są albo pełne, albo za drogie, albo też oferują nam tak tragiczne warunki, że lepiej spać w parku. I w sumie z takim nastawieniem ruszamy w stronę Flapping Duck, które oczywiście jest już zamknięte, a właściciel imprezuje w mieście. Trudno - rozkładamy się na leżakach w ogródku i stwierdzamy, że na niego czekamy, a jak się nie doczekamy, to śpimy na zewnątrz. Organizujemy jeszcze piwo i odpoczywamy po podróży. Po 3 w nocy właściciel się pojawia. O dziwo, ma wolny pokój dwuosobowy na parterze. Bierzemy :)
I tym sposobem nadchodzi mój ostatni dzień w Bangkoku, bo w poniedziałek rano mam samolot. Początkowo plan był ambitny: zakupy, ostatnie zwiedzanie, masaż, manicure i pedicure, żeby doprowadzić się do porządku i chociaż częściowo usunąć z siebie podróżny brud (a przy okazji zrobić to dużo taniej niż w Polsce). Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na chodzeniu i jeżdżeniu skuterami czy rowerami w kamodżańskim pyle mogą mnie w domu nie rozpoznać. Jak to jednak zwykle bywa, plany zostają zweryfikowane w ciągu dnia. Zwycięża lenistwo i kończy się na spacerze po okolicy i owocowych shake'ach w ogródku. Po południu idziemy tylko na Wet Market, bo muszę zrobić zakupy przed powrotem. Cięższa o 2 kilogramy sticky rice oraz wór przypraw i słodyczy wracam do hostelu.

Wet Market i najbardziej interesująca sekcja z wodnymi stworzeniami


Robimy kolację, a potem idziemy na Ram Buttri, żeby kupić dla mnie bilet na poranny autobus na lotnisko (normalnie bilety można kupić w hostelu, ale z uwagi na fakt, że zaczyna się Songkran i wielu przewoźników nie pracuje, tym razem jest to niemożliwe). Po drodze wygłupiamy się w parku, skaczę z murka i czuję, że japonki nieszczególnie zamortyzowały skok. Myślę sobie: trudno, zaraz to rozchodzę. Ścigamy się więc po parku, potem kupujemy bilet i zaczynamy biec z powrotem. W pewnym momencie stwierdzam, że dalej chyba nie pobiegnę. Kulejąc, wracam do hostelu, gdzie otwieramy piwo i siadamy na leżakach.
relaks we Flapping Duck

Po jakimś czasie czuję, że jest coraz gorzej. Najgorsze jednak jest to, że istnieje spore ryzyko, że nie zdążę pojechać do szpitala - do odjazdu busa na lotnisko zostało niecałe 6 godzin, a ja nawet nie jestem spakowana. Wściekła na samą siebie uświadamiam sobie, że kupując bilety lotnicze, zrezygnowałam z opcji możliwości zmiany daty wylotu w nagłych przypadkach zdrowotnych ("płacić 60 złotych za coś takiego?! a co mi się może stać?"). Nie wiem, czy moje ubezpieczenie podróżne obejmuje koszt przebukowania biletu w takich sytuacjach, a na infolinię nie mam po co dzwonić - jest środek nocy z soboty na niedzielę. Pozostaje jedno wyjście. Dzwonię do rodziców i proszę, żeby zadzwonili do linii lotniczych i załatwili mi wózek inwalidzki na lotnisko, bo nie mogę nawet stanąć na prawej stopie. Tata wysyła maila do Aerofłotu (ja nie znam rosyjskiego, wolę nie ryzykować, że ktoś mnie nie zrozumie, a czasu jest mało). Na domiar złego zaczyna się burza. Siedzimy jednak z uporem w ogródku pod parasolem, wychodząc z założenia, że jak nie pójdę spać teraz, to przynajmniej prześpię podróż.
Rano nafaszerowana tabletkami przeciwbólowymi kicam na autobus (na szczęście umówiłam się, że odbiorą mnie z Ram Buttri, bardzo blisko hostelu). Wsiadam do miniusa z nogą przewiązaną małym kawałkiem bandaża - kierowca rozumie jednak, że nie czuję się najlepiej, bo organizuje mi dodatkowe miejsce na nogi, ręczniczek pod stopę, a na lotnisku podsuwa mi wózek na bagaż, na którym mogę się oprzeć. Przy punkcie odprawy już czeka na mnie pracownik lotniska z wózkiem inwalidzkim, więc pod tym względem absolutnie nie mogę narzekać. Zawozi mnie do samolotu, po drodze zahaczając jeszcze o kantor (wymiana bahtów na złotówki w Polsce nie jest najlepszym pomysłem, nie jestem nawet pewna, czy gdzieś jest to możliwe). Podróż w tym stanie jest dość męcząca, nawet ryż z krewetkami i sałatka z krewetek i pomidorów nie na długo poprawiają mi humor. W Moskwie też podstawiają dla mnie wózek inwalidzki, podobnie w Warszawie. Potem wsiadam do taksówki i jadę do szpitala, gdzie po 6 godzinach czekania dowiaduję się, że mam złamaną nogę i czeka mnie sześć tygodni w gipsie. Tym mocnym akcentem kończę urlop ;)
Wyciągam z niego jedną nauczkę - nigdy nie oszczędzać na opcji przebukowania biletów lotniczych i dokładnie czytać warunki polisy ubezpieczeniowej (po dziś dzień nie jestem pewna, czy moja polisa obejmuje takie sytuacje, ale mam dziwne przeczucie, że jednak nie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz