czwartek, 16 kwietnia 2015

Podróż Bangkok - Siem Reap 27.03.2014

Jest kilka sposobów, żeby dotrzeć z Bangkoku do Siem Reap - my zdecydowaliśmy się na wersję low budget, czyli pociąg do granicy, potem tuktuk i autobus.
O 5 rano złapaliśmy tuk tuka, który zawiózł nas na dworzec Hua Lamphong (tutaj też uwaga techniczna jeśli chodzi o pisownie: większość nazw własnych jest często zapisywana na różne sposoby, więc możecie ten dworzec znaleźć pod nazwą  Hualamphong i pewnie pod kilkoma innymi też ;) ).
Pociągi do granicy (a właściwie do Aranyaprathet, 10 km przed granicą) jeżdżą 2 razy na dobę: o 5:55 i po 13, przy czym z uwagi na fakt, że granica jest zamykana na noc, lepiej zdecydować się na ten wcześniejszy, bo później można nie zdążyć. Tak też zrobiliśmy. Kupiliśmy bilety za całe 48 baht od osoby i poszliśmy jeszcze poszukać czegoś na śniadanie. Za dworcem znaleźliśmy czynny stragan z jedzeniem, gdzie dostaliśmy całkiem niezły ryż z warzywami i kawę mrożoną, kupiliśmy też owoce na drogę. Owoce zazwyczaj są sprzedawane podzielone na porcje, spakowane do woreczków i z patyczkiem do szaszłyka, żeby można je było wygodnie jeść. Całkiem sprytny patent.
Pociąg ma tylko wagony 3. klasy, ale na początku wydawało się, że będzie nieźle - ławki 1 i 2 osobowe, poustawiane naprzeciwko siebie, otwarte okna dające przewiew. Potem zrozumieliśmy, że byliśmy w błędzie: na ławce, która w Europie byłaby 1-osobowa tu jechały 2 osoby, a na szerszej - 3 ;)

Pociąg, jeszcze jest dość pusto
  Na szczęście komplet miejsc zajęty był tylko przez kawałek podróży, w pozostałym czasie można było wygodnie usiąść. Drzwi od pociągu były otwarte przez całą drogę, zakaz siedzenia na schodach miał charakter dość umowny - można było spokojnie przysiąść i podziwiać widoki. Po drodze co chwilę ktoś sprzedawał coś do jedzenia lub picia: napoje z puszki, ryż z mięsem i jajkiem (skusiłam sie, ale nie powalał), kolby kukurydzy z grilla... A widoki za oknem przepiękne. To znaczy przepiękne od momentu, gdy wyjechaliśmy już z Bangkoku i przestaliśmy mijać leżące wzdłuż torów stosy śmieci. Do Aranyaprathet mieliśmy dojechać o 11:35. Wiedząc, że czeka nas długa droga, zaopatrzyliśmy się jeszcze na lotnisku w alkohol i dzięki temu jazda pociągiem minęła szybciej. Oczywiście o 11:35 stacji docelowej nie było widać. Ale już 2 godziny później pojawiła się na horyzoncie. W międzyczasie zakumplowałam się z jakimiś dzieciakami jadącymi w sąsiednim wagonie, zapozowałam do niezliczonej ilości zdjęć. 3-latka całkiem profesjonalnie pstrykała mi fotki smartfonem większym od mojego ;)

widok z okna pociągu
 A Aranyaprathet złapaliśmy tuktuka do przejścia granicznego w Poi Pet. Generalnie w Tajlandii zasada jest taka, że wszystkie dworce / stacje / inne punkty istotne dla turystów zorganizowane są tak, żeby trzeba było do nich podjechać tuktukiem lub taksówką. Pociąg nie dojeżdża więc do samej granicy, tylko zatrzymuje się 10 kilometrów przed nią.
Na granicy tuktuk nas wysadził, a my poszliśmy przejść kontrolę paszportową. Od października 2014 wiza kosztuje 30 $, można ją wyrobić również przez internet za dodatkową opłatą w wysokości 10 $ (tzn. oficjalnie 7 $, ale doliczają jeszcze 3 $ za przelew). Przed wyjazdem słyszałam, że powszechną praktyką jest wymuszanie łapówki w wysokości 200 baht za wizę - ale nie wiem, jak to wygląda w praktyce, bo przy e-wizie nie mają jak jej wymusić ;) W punkcie kontrolnym mimo posiadania wizy i tak musieliśmy wypełnić dodatkowy formularz (imię, nazwisko, cel podróży itp.), po czym celnik zeskanował nasze odciski palców i nas przepuścił.
Po wszystkim poszliśmy coś zjeść zanim złapiemy autobus. Słyszeliśmy, że w Poi Pet jest dworzec autobusowy, więc poszliśmy go szukać. Na samej granicy były co prawda bezpłatne shuttle bus na dworzec, ale oddaliliśmy się trochę w poszukiwaniu jedzenia, więc stwierdziliśmy, że poszukamy dworca na piechotę. No i nie znaleźliśmy. Widzieliśmy co prawda kilka autobusów zaparkowanych wzdłuż głównej ulicy, ale dworca ani śladu. Cóż, może źle szukaliśmy. W pewnym momencie, po przejściu sporej odległości, zatrzymaliśmy więc po prostu jakiś autobus z tabliczką "Siem Reap". Kierowca za 10 dolarów od osoby zabrał nas na pokład.
Tym sposobem po 18 znaleźliśmy się w Siem Reap. Zjedliśmy obiad w restauracji i zrobiliśmy zakupy w podróbce 7 eleven. Znaleźliśmy jakiś lokalny specyfik nazywany winem ryżowym w zawrotnej cenie 1,50 $ za 0,5 litra. Potem okazało się, że zawrotna jest też moc tego "wina" - 55%. I smakowało jak ocet. Generalnie nie polecamy ;)
Potem złapaliśmy tuktuka do naszego guesthouse'u. I tutaj pojawił się mały problem: w Azji kierowcy nie potrafią czytać map. Mieliśmy wydrukowaną nazwę naszego guesthouse'u i mapkę z zaznaczonym miejscem, w którym się znajduje, a także numer telefonu. Niewiele to dało. Po wytargowaniu 3 dolarów za przejazd kierowca ruszył przed siebie. Dopiero później próbował dowiedzieć się, dokąd w zasadzie ma jechać. Kiedy ustalił, gdzie jest nasz nocleg, był trochę zdziwiony (zarezerwowaliśmy pokój 7 kilometrów za miastem, co wraźnie było widać na mapie). Próbował podnieść cenę do 5 dolarów. W końcu zgodziliśmy się na 4 i ruszyliśmy.
Rezerwację zrobiliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse (nie ma ich na booking.com ani na agoda, mają swoją stronę internetową tylko). Początkowo przyjmowali tam tylko wolontariuszy, którzy przyjeżdżali pracować w jednym z licznych NGO'sów w Siem Reap, ale potem poszerzyli ofertę o turystów. Tym sposobem udało nam się zarezerwować ogromny 4-osobowy pokój z łazienką za 9 dolarów za noc (i tylko ciśnienie wody w toalecie pozostawiało trochę do życzenia). Na miejscu okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi :) Przy wejściu do guesthouse'u znajduje się lokalny targ (Svay Thom Market), a na nim stragany i wózki z jedzeniem, w których asortyment zmienia się w zależności od pory dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz