poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Phnom Penh 31.03 - 1.04.2015

Większość turystów, którzy w ogóle jadą do Kambodży, wybiera się tylko na kilka dni do Siem Reap i wraca do Tajlandii, ewentualnie kieruje się na Laos lub Wietnam. Naszym założeniem było obejrzenie jak największego kawałka tego kraju, oczywiście w granicach rozsądku i z uwzględnieniem czasu, jaki mamy na podróż. Z tego względu ostatecznie pominęliśmy Battambang, bo musielibyśmy poświęcić za dużo czasu, żeby się tam dostać i żeby stamtąd gdziekolwiek dotrzeć. Większość obszaru Kambodży jest nadal zaminowana, więc nie ma zbyt wielu opcji do wyboru. W zasadzie oprócz naszej trasy i Battambang możliwe jest jeszcze tylko pojechanie przez Kratie na wschód. W każdym razie my postanowiliśmy z Siem Reap jechać do Phnom Penh i stamtąd dalej na południe.
Autokar odjeżdżał o 7:30 z Siem Reap, ale nasz guesthouse był na trasie do Phnom Penh, więc po prostuo 7:50 kierowca nas odebrał. Okazało się, że miejsca, które mamy wpisane na biletach są zajęte przez miejscowych. Najpierw odpuściliśmy, ale po pierwszym postoju na migi wytłumaczyliśmy, że to nasze siedzenia, bo mieliśmy wykupione siedzenia z większą ilością miejsca na nogi, co przy autokarach dostosowanych do azjatyckich rozmiarów ma dość istotne znaczenie. Kierowca po angielsku nie mówił, pasażerowie też nie, ale w końcu jakoś się dogadaliśmy i zostaliśmy przesadzeni. Zgodnie z planem mieliśmy dojechać do stolicy o 13:30, ale już wcześniej przeczytaliśmy w internecie, że National Highway 6, która prowadzi do Phnom Penh, jest remontowana, co wydłuża czas przejazdu. I rzeczywiście: podróż wydłużyła się o 2 godziny, czyli przejechanie 320 kilometrów zajęło nam jedyne 8 godzin ;) Oczywiście po drodze były jakieś postoje w przydrożnych jadłodajniach, trzeba też brać poprawkę na to, że w niektórych miejscach nie było asfaltu, więc szybciej jechać się po prostu nie dawało. Ale wynik i tak dość imponujący (potem się okaże, że pobijemy go na innej trasie).
Przydrożne jadłodajnie przypominały trochę stołówki na świeżym powietrzu (tzn. zadaszone, ale bez ścian), można też w nich było kupić świeże owoce, słodycze i napoje w puszkach. W tej, w której zatrzymaliśmy się na śniadanie, sprzedawali również gotowane na parze faszerowane chińskie pierożki dim sum i smażone owady. Kiedy kupowałam owoce, próbowałam poprosić panią o porcję insektów (w Bangkoku próbowaliśmy larwy, które były całkiem smaczne, więc chciałam przetestować kolejny gatunek), pani się pośmiała i... nie sprzedała mi ich. Podjęłam kolejną próbę, pani znowu się pośmiała i dała mi jednego robaka. Zjadłam, stwierdziłam, że smaczne i znowu poprosiłam o całą porcję, ale pani znowu się roześmiała i sprzedała mi same owoce. Cóż, widocznie uznała, że insekty są tylko dla miejscowych. A że sprzedawczyni nie mówiła ani słowa po angielsku, a ja po khmersku potrafiłam powiedzieć tylko "dziękuję", dalsze negocjacje skazane były na niepowodzenie ;)
te robaki próbowałam bezskutecznie kupić
 W każdym razie po dojechaniu do stolicy standardowo otoczyli nas tuktukowcy. My standardowo się potargowaliśmy z jednym z nich, on starndardowo stwierdził, że za takie pieniądze (1 $), to nigdzie nas nie zawiezie, my standardowo zaczęliśmy iść na piechotę i wtedy w naszą stronę padło standardowe "Ok, sir. Get in".
Tym razem mieliśmy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Dolphine Hostel. Wcześniej zaznaczyłam sobie adres na mapie z nadzieją, że to cokolwiek da. Nic nie dało, bo kierowca zawiózł nas w inne miejsce (nazwa brzmiała cokolwiek podobnie do "Dolphine", ale adres nijak się nie zgadzał). Zatrzymał się i czekał bez słowa. W końcu załapaliśmy, że on myśli, że jesteśmy na miejscu i z pomocą kogoś z tego hostelu, kto mówił po angielsku i znał się na mapach, wytłumaczyliśmy mu, gdzie chcemy dojechać.
Sam hostel okazał się w porządku, położony tuż nad rzeką, mieliśmy 4-osobowe dormitorium tylko dla siebie, klima, osobna łazienka, szafy na bagaż zamontowane w łóżkach piętrowych zamykane na kłódkę (chociaż na upartego można było przechylić łóżko i wyjąć bagaże dołem, bo szafki nie miały dna). Jedyne co nas zastanowiło, to "city view" w opisie pokoju przy rezerwacji. W pokoju nie było okna, więc ten widok to chyba oczami wyobraźni ;) W każdym razie zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na spacer i obiad. Przy sąsiedniej przecznicy był spory targ, ale po przejściu przez niego ostatecznie usiedliśmy po prostu w jakimś barze i zjedliśmy ryż, dla urozmaicenia kupując sobie na straganie obok smażone żaby, które okazały się przepyszne. Trochę pokręciliśmy się po okolicy, odkrywając przy okazji, że mieszkamy w dzielnicy czerwonych latarni, po czym kupiliśmy piwo i usiedliśmy na bulwarze nad rzeką. Bulwar całkiem klimatyczny, taki szeroki deptak z ławeczkami, trawnikami i, niestety, niezliczoną ilością szczurów, które nie boją się ludzi i podbiegają całkiem blisko.
okoliczny targ
 Następnego dnia postanowiliśmy wypożyczyć rowery i zaliczyć "must see" Phnom Penh, czyli więzienie S-21 i Pola Śmierci. W wypożyczalni standardowo trochę sie potargowaliśmy, ale zeszli z ceny tylko o 1/3, bo dostaliśmy rzekomo "new bicycles". Jak bardzo nowe były te rowery, przekonaliśmy się już wkrótce.
W każdym razie wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy w stronę S-21, po drodze oglądając jeszcze z zewnątrz stadion olimpijski. Jazda rowerew wydawała nam się początkowo sporym wyzwaniem: na ulicach panował spory chaos, znaków drogowych raczej brak, a wyznaczone na jezdni pasy pełnią raczej fukcję umowną,  bo większość uczestników ruchu porusza się na skuterach i w związku z tym jedzie po prostu każdym skrawkiem wolnego miejsca. Szybko jednak odkryliśmy, że ten chaos jest nieźle zorganizowany, wypadków raczej nie ma, a kierowcy - mimo że wydają sie zajmować kilkoma rzeczami naraz - mają chyba oczy dookoła głowy i bardzo pilnują, co się dzieje na drodze. Mieliśmy też wrażenie, że często nas przepuszczają wiedząc, że nie przywykliśmy do miejscowego ruchu ulicznego.
Do S-21 dojeżdżamy bez przygód. Na miejscu zostawiamy rowery, kupujemy bilety (3$) i wchodzimy. Okazuje sie, że można wynająć przewodnika za "co łaska". Wybieramy tą opcję, do naszej trójki przyłącza się jeszcze Australijczyk, który szuka chętnych na wspólne zwiedzanie. Nasza przewodniczka bardzo dobrze mówi po angielsku. Opowiada nam też o sobie - większość jej rodzeństwa i kilkoro innych członków rodziny zostało zabitych podczas panowania Czerwonych Khmerów. S-21, czyli Tuol Sleng, robi dość przygnębiające wrażenie. To miejsce było kiedyś szkołą średnią, w 1975 roku zostało zamienione przez Czerwonych Khmerów w więzienie, z którego nikt nie wychodził żywy. Więźniów przywożono na miejsce, torturami zmuszano do składania zeznań, a później wywożono na Pola Śmierci, gdzie dokonywano egzekucji. Wiadomo jedynie o 12 osobach, które przetrwały S-21; siedmioro z nich przebywało w więzieniu w chwili zdobycia go przez Wietnamczyków. Klsy zostały podzielone cegłami na pojedyncze cele. Tym, co zaskakuje w Tuol Sleng, jest fakt, że każdy z więźniów został sfotografowany po przybyciu na miejsce, trzymając dodatkowo tabliczkę z numerem, dzięki czemu można ustalić, kto był tu przetrzymywany. Dodatkowo, jeśli ktoś umarł podczas tortur i tym samym nie został wywieziony na Pola Śmierci, jego zwłoki również były fotografowane (żeby mieć dowód, że dana osoba nie uciekła z więzienia, tylko zmarła).
S-21 z zewnątrz
 Po zwiedzaniu dziękujemy naszej przewodniczce, idziemy na obiad i wsiadamy na rowery, żeby zdążyć dojechać na Pola Śmierci. Ledwo ruszamy, okazuje się, że w jednym z rowerów nie ma powietrza w kole, a wentyl jest uszkodzony. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze "nowe i drogie" rowery... Na szczęście wentyl udaje się wymienić, więc ruszamy dalej. Po chwili okazuje się, że tym razem poszła dętka. To na szczęście też nie problem, bo zaraz przy drodze jest warsztat, gdzie jakiś mężczyzna tradycyjną metodą nakleja łaty. Przy okazji spędzamy miło czas, rozmawiając z jego córką.
naprawa roweru
 Dalej jedziemy już bez przygód, pomijając fakt, że znowu poruszamy się National Highway będącą w remoncie, więc razem z kierowcami skuterów lawirujemy między stojącymi w korku samochodami, jadąc częściowo po asfalcie, a częściowo po pomarańczowym piachu, od którego jesteśmy już cali brudni.
National Highway przy wyjeździe z miasta
 Pola Śmierci pewnie większe wrażenie robią na innych obcokrajowcach, po Auschwitz nie jest to aż tak wstrząsające przeżycie (o ile w ogóle ma sens porównywanie poziomu wstrząsu w obozach śmierci). Mnie najbardziej dziwi, że jest tam tak spokojnie i zielono (a że dotarliśmy na miejsce pół godziny przed zamknięciem, jest na dodatek pusto). Jedyne, co trochę szokuje, to kości i zęby wynurzające się z piasku. Kiedy deszcz wymywa podłoże, spod ziemi wychodzą szczątki ze zbiorowych mogił - nie wszystkie zostały ekshumowane. Widać, że Pola Śmierci są sporą atrakcją turystyczną. Na miejscu dostajemy audioprzewodniki, które są dostępne w kilku językach, zwiedzanie jest podzielone na stacje, można też wysłuchać dodatkowych informacji o historii reżimu. Po wyjściu obskakują nas dzieci, początkowo chcą "one dollar", potem żądają naszych owoców, które kupiliśmy na drogę. Odstawiają niezły teatr: padają do nóg, udają, że się o coś uderzyły itd. Smutne, bo to dowodzi, że nauczyły się, że to najlepsza metoda. W przewodnikach piszą, żeby nic tym dzieciom nie dawać - nawet w świątyniach Angkoru były tabliczki z informacją, że jak będziemy im dawać pieniądze, to będą przychodzić żebrać zamiast spędzać ten czas w szkole. W mniej turystycznych miejscach dzieciaki nic od nas nie chcą, tylko machają i wołają "hello". Jest to zdecydowanie przyjemniejsze doświadczenie.
W drodze powrotnej manewrujemy na jezdni prawie jak miejscowi. Dość szybko dojeżdżamy do miasta, odkrywając tylko jeden mankament naszych nowych rowerów - kiedy zapada zmrok i chcę włączyć lampkę, okazuje się, że lampka owszem, jest, ale kabel od niej jest urwany. Na szczęście więcej niespodzianek już nas nie spotyka.
Oddajemy rowery i sprawdzamy ceny biletów do Kampot, bo chcemy jechać następnego poranka. Najtańsze są za 7$, pytamy o możliwość obniżenia ceny, zgadzają się obniżyć do 5$, ale nie te najtańsze, tylko jakieś inne. Nie decydujemy się jeszcze, pytamy o to samo w hostelu. Mówią, że bilety po 8$ i nie da się obniżyć ceny. Dziękujemy wyjaśniając, że już znaleźliśmy gdzie indziej za 5$. Pół godziny później zaczepia mnie recepcjonista mówiąc, że jednak nam obniżą cenę i że będziemy mieć pick-up z hostelu ;) Kupujemy więc bilety u niego i idziemy na spacer nad rzekę. Potem pakujemy się. Phnom Penh nie oczarowało, ale i nie rozczarowało, bo szczerze mówiąc nie spodziewałam się niczego więcej. Może gdybyśmy spędzili tu trochę więcej czasu, znaleźlibyśmy jakieś ciekawe miejsca. Półtora dnia to jednak trochę mało, żeby poznać miasto, ale nie chcieliśmy przedłużać pobytu w stolicy, bo przy ograniczonym czasie na podróż odbyłoby się to kosztem innych miejsc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz