środa, 1 listopada 2017

Chiang Mai - Songkran i przygotowanie do wyprawy rowerowej

"Wypoczynkową" część pobytu w Tajlandii postanowiłam zakończyć w Chiang Mai, skąd planowałam ruszyć w dalszą drogę rowerem.
Po wizycie w Ayutthai, Kanchanaburi i kilkudniowym lenistwie na wyspie Koh Mak odwiozłam przyjaciółkę do Bangkoku na samolot do Polski, a sama wsiadłam w pociąg jadący na północ, do Chaing Mai. Nie było to zresztą takie proste - akurat miał się zacząć Songkran, czyli buddyjski Nowy Rok, który przypomina naszego Śmigusa Dyngusa, tylko w zwielokrotnionej skali. Największa songkranowa zabawa jest zaś na wyspach, w Bangkoku i właśnie w Chaing Mai. Wynika to z faktu, że stare miasto w Chiang Mai zbudowane jest na planie kwadratu otoczonego murami obronnymi i fosą, zaś wzdłuż fosy, wokół starego miasta, biegną cztery ulice. Podczas Songkranu te ulice zamieniają się w pole wodnej bitwy - od świtu do zmierzchu zarówno Tajowie, jak i turyści krążą wzdłuż murów z wiaderkami na wodę z doczepionym sznurkiem, którymi czerpią wodę (wcześniej odkażoną) bezpośrednio z fosy. Niektórzy miejscowy nie patyczkują się z wiaderkami, tylko wsiadają na pakę pick-upa, ładują na nią beczkę z wodę (i często lodem) i tak wyposażonym pojazdem krążą wzdłuż fosy, oblewając wodą innych świętujących. Zdarzają się też osoby smarujące innym twarze kredą wymieszaną z wodą - zwyczaj ten został zapożyczony od mnichów kreślących ludziom na twarzy kredą znak błogosławieństwa.
Pierwotnie oblewanie się wodą podczas Songkranu miało charakter symboliczny i przebiegało zgoła odmiennie - buddyści oblewali wodą posągi Buddy w celu zmycia z siebie grzechów i pecha. Celebracja polegała również na wizytach w świątyniach i składaniu darów oraz - z uwagi na fakt, że Songkran to święto zjednoczenia - na odwiedzinach w domu. Młodzi ludzie wracali do rodzinnych miejscowości i spędzali ten czas w gronie bliskich. 
Później jednak dostrzeżono turystyczny i komercyjny potencjał tego święta, dlatego obecnie w głównych ośrodkach turystycznych tajski Nowy Rok przebiega nieco inaczej. Przyznaję, że nie bardzo miałam ochotę uczestniczyć w Songkranie, bojąc się ulicznych walk na wodę hord pijanych turystów, ale pozytywnie się zaskoczyłam. W zabawie brali udział zarówno obcokrajowcy, jak i Tajowie (głównie dzieci), było bezpiecznie i miło. Oblewanie wodą kończyło się o zmierzchu (czyli ok. 18), a zabawa odbywała się w zasadzie tylko na czterech głównych ulicach, co umożliwiało spokojne zwiedzanie starego miasta.
zabawa songkranowa w Chiang Mai
Jako że Songkran w Chaing Mai cieszył się sporym powodzeniem, nie powinno mnie dziwić, że spotkałam tam przypadkiem koleżanki z Polski, a także Christiana, którego poznałam wcześniej na Koh Mak. Nie narzekałam więc na samotność - zresztą podróże w pojedynkę mają to do siebie, że jeśli człowiek ma ochotę, zawsze znajdzie towarzystwo. Wiele osób, zwłaszcza z Europy Zachodniej, decyduje się w którymś momencie na kilkumiesięczną (czy nawet roczną) podróż po Azji. Zazwyczaj podróżują wtedy w pojedynkę, więc hostele pełne są ludzi chętnych na wspólną wycieczkę po okolicy czy wyjście na piwo. Ja z upływem czasu wręcz ograniczałam te kontakty, ciesząc się samotną podróżą.

Pobyt w Chiang Mai nie upłynął mi jednak tylko na ulicznych bitwach na wodę. Przede wszystkim zajęłam się poszukiwaniem roweru, co udało mi się nadzwyczaj szybko. Na grupie facebookowych służącej zakupowi / sprzedaży używanych rowerów w Chiang Mai opisałam swoje potrzeby i po chwili dostałam ofertę - niemiecki Stevens, rower trekkingowy, w pasującym rozmiarze u przyzwoitej jak na ten sprzęt cenie. Przesłałam ofertę do konsultacji przyjaciołom, którzy mają zdecydowanie większą wiedzę na ten temat. Po chwili odpisali, że cena jest ok i że jeśli rower będzie w dobrym stanie, to mam brać. Więc wzięłam. I na tym na tydzień zakończyłam przygotowania. 

Zamiast tego zajęłam się testowaniem lokalnych przysmaków i zwiedzaniem. Tuż obok mojego hostelu mieścił się targ, na którym sprzedawali śniadaniowy makaron ryżowy z jarmużem, jajkiem i wieprzowiną, a wieczorami najlepsze szejki z mango, marakui i bananów, szaszłyki, pad thaia, mango sticky rice oraz mnóstwo innych dań. 
najlepsze śniadanie!

a to już zupa w wiosce Hmongów nieopodal
Chiang Mai to również przede wszystkim świątynie. Jest ich mnóstwo i, jakkolwiek po pewnym czasie zaczynają się w pamięci zlewać w jedną całość, warto odwiedzić chociaż kilka - kilkanaście z nich. Ja bardzo lubię wchodzić do świątyni, siadać z boku, wyciągać przewodnik i, chroniąc się przed słońcem i upałem, odpoczywać czytając o danym miejscu.
świątynie w Chiang Mai

popularny motyw w tajskich świątyniach
Odwiedziłam też z koleżanką położony w okolicy klasztor buddyjski i świątynię Wat Umong, w którym wzięłyśmy udział w medytacji. Wat Umong to XIII-wieczna świątynia słynąca z systemu tuneli. Na nas większe wrażenie zrobił jednak znajdujący się na terenie obiektu "cmentarzyk" dla uszkodzonych statuetek buddyjskich. Trzymanie takiej uszkodzonej statuetki przynosi pecha, a jednocześnie nie wypada po prostu wyrzucić jej do śmieci. Rozwiązaniem jest więc świątynny cmentarzyk.

cmentarzyk dla uszkodzonych statuetek
Chiang Mai to równiez słynna Doi Suthep - położona poza miastem świątynia na wzgórzu. Można do niej dotrzeć "łączonymi" taksówkami (shared taxi), odjeżdżającymi spod jednej z bram. My z koleżanką zdecydowałyśmy się na alternatywną opcję i wypożyczyłyśmy skuter. Skutery w Azji są tanie, porządne, z mocnymi silnikami (ja zazwyczaj decyduję się na automatyczną Hondę 125 cc). Nikt nie kontroluje, czy mamy prawo jazdy, choć lepiej je posiadać, jeśli dojdzie do wypadku. I tutaj ważna uwaga - w Tajlandii nie honorują polskiego prawa jazdy, więc warto przed wyjazdem wyrobić tzw. międzynarodowe prawo jazdy. Kosztuje to 35 złotych i trwa około tygodnia, a zapewnia poczucie bezpieczeństwa i chroni przed ryzykiem odmowy wypłaty pieniędzy z ubezpieczenia w przypadku kraksy. My w każdym razie wyposażone w międzynarodowe prawo jazdy wynajęłyśmy na dwa dni hondę i pojechałyśmy na Doi Suthep. Z tą świątynią wiąże się moja ulubiona legenda o białym słoniu i świecącej, znikającej, replikującej się i samo-się-przemieszczającej kości Buddy (nie będę Wam psuć zabawy i spojlerować, ale polecam zapoznanie się z całą historią). Doi Suthep, a właściwie znajdująca się na wzgórzu o tej nazwie świątynia Wat Phra That, to jedno z najświętszych miejsc dla tajskich buddystów. Warto się tam wybrać. A przy tym, jeśli dysponuje się własnym środkiem transportu, można zrobić tak jak my i wybrać się dalej przez wzgórze na wycieczkę do wiosek zamieszkałych przez Hmongów - mniejszość etniczną wywodzącą siez  gór pobliskich Chin i Laosu, skąd uciekli przed prześladowaniami. Na Doi Suthep znajdują się dwie wiosku Hmongów - my przypadkiem ominęłyśmy pierwszą i krętą wąską ścieżką prowadzącą nad urwiskiem z lekkim strachem dojechałyśmy skuterem do drugiej, całkiem pustej. Przeszłyśmy się po okolicy, w jedynym sklepie w wiosce zamówiłyśmy zupę i deser z kruszonego lodu i słodkich syropów, po czym wróciłyśmy. Po drodze zahaczyłyśmy o plantację kawy, na której grupy badawcze z pobliskiego uniwersytetu (bodaj z wydziału botaniki) prowadziły badania. Jadąc dalej, dostrzegłyśmy przeoczony wcześniej drogowskaz do pierwszej wioski i z ciekawości tam wjechałyśmy. Znalazłyśmy się pośrodku skansenu, pełnego straganów z pamiatkami i w niczym nie przypominającego pierwszej wioski. Zresztą z drugiej strony, w tym momencie warto zadać sobie pytanie, czego oczekujemy i po co jeździmy w takie miejsca. Jest bowiem dość oczywiste, że mniejszości etniczne, które w tym regionie często mają bardzo ograniczone prawa w porównaniu do miejscowej ludności, w tym np. prawo do pracy czy obywatelstwa, próbują zarobić na tym, na czym mogą, czyli właśnie na swoim "egzotycznym" statusie - stąd skanseny, muzea, zdjęcia z "tubylcami" poprzebieranymi w stroje ludowe itd. Jeżei wszystko odbywa się z poszanowaniem praw i prywatności mieszkańców danej wioski, to uczestniczenie w takim widowisku może nadal być atrakcyjne i pouczające (o czym przekonam się później w niezwykle ciekawym muzeum w okolicach Chiang Rai). Tu jednak miałam wrażenie, że walor edukacyjny i poznawczy przegrał z aspektem komercyjnym. Być może to uczucie było pogłębione przez wizytę w pierwszej wiosce - w każdym razie wizytę w Doi Pui, czyli właśnie tej drugiej wiosce, wspominam ze znacznie mniejszym sentymentem.

dziecko z mniejszości Hmongów w Doi Suthep

pogadaliśmy sobie jak rowerzysta z rowerzystką
Na zakończenie pobytu w Chiang Mai, korzystając z faktu, że nadal mamy skuter, pojechałyśmy do Grand Canyon - czyli byłych kamieniołomów, wypełnionych wodą i zamienionych w aqua park. Można w nich skakać do wody ze skał, z wysokości 10 lub 15 metrów, bo ściany "basenu" są idealnie proste, a kamieniołom ma ponad 30 metrów głębokości. Trafienie tu nie nalezy do najprostszych zadań z uwagi na brak czytelnych kierunkowskazów, ale warto. Po wizycie w Grand Canyon odwiozłam Olę na autobus do Bangkoku, a sama zajęłam się przygotowaniami do dalszej podróży - powoli kończył mi się 30-dniowy okres, w którym miałam prawo przebywać na terenie Tajlandii.

czwartek, 19 października 2017

Podróż rowerowa po Azji - reaktywacja bloga

Blog półtora roku temu umarł śmiercią naturalną, bo okazało się, że wrzucanie postów z tableta wieczorami, po spędzeniu całego dnia w trasie rowerowej, wymaga większej dyscypliny niż zakładałam. Postanowiłam jednak nadrobić zaległe posty i opisać półroczną, głównie rowerową, podróż po Azji Południowo-Wschodniej (Tajlandia - Laos - Wietnam - Kambodża - Tajlandia - Birma - Malezja - Sumatra - Malezja - Singapur - Malezja - Tajlandia). Podczas podróży spędziłam po miesiącu w Tajlandii, Laosie, Birmie i Wietnamie, dwa tygodnie w Kambodży, którą odwiedziłam już wcześniej (Tajlandię zresztą też, ale ten kraj jest o wiele większy, więc było dużo miejsc, które jeszcze chciałam zobaczyć), tydzień na Sumatrze, trzy tygodnie w Malezji i tydzień w Singapurze. Wpisy będę starała się uzupełniać o informacje praktyczne, zarówno z punktu widzenia potrzeb rowerzystów, jak i "zwykłych" turystów. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś konkretnego, dawajcie znać w komentarzach
Kiedy już się wyrobię z zaległymi azjatyckimi postami, pojawią się kolejne - Bornholm na piechotę, zwiedzanie Izraela czy Stanów Zjednoczonych (niewykluczone, że dla urozmaicenia będę zamieszczać te wpisy na zmianę). Stay tuned!
Sumatra - przekraczanie równika rowerem



środa, 6 kwietnia 2016

Powtórka z Kanchanaburi

W związku ze zmianą planów, w czwartek wstałyśmy wcześnie i złapałyśmy taksówkę na dworzec Thonburi, skąd o 7:45 odjeżdżał pociąg do Kanchanaburi. Pociągi jeżdżą 2 razy dziennie, podróż trwa 3 godziny i kosztuje 100 baht. Można też złapać busa z dworca południowego lub północnego. Autobusy jeżdżą częściej i podróż trwa godzinę krócej, ale uważam, że przejażdżka pociągiem to dodatkowa atrakcja.
W Kanchanaburi zarezerwowałyśmy nocleg w Canaan Guesthouse - bardzo przyjemne (i tanie) miejsce w cichej uliczce tuż przy dworcu autobusowym, trochę daleko od centrum turystycznego, ale w przypadku Kanchanaburi "daleko" oznacza 3-5 minut jazdy tuk tukiem, więc da się przeżyć ;) Jeśli wolicie zatrzymać się w centrum, polecam z kolei Jolly Frog.
Zwiedzanie miasteczka wyglądało standardowo (pakiet atrakcji jest tu stały), czyli most na rzece Kwai, Muzem II Wojny Światowej i Ceramiki (!), cmentarz wojenny. Poszłyśmy też na lunch do mojej ulubionej wegetariańskiej knajpy On's Thai Issan Vegetarian Restaurant, która od mojej poprzedniej wizyty w Kanchanaburi się rozbudowała - poprzedni lokal służy teraz jako sala lekcyjna podczas kursów gotowania, a nowa restauracja jest naprzeciwko. Za to jedzenie nadal tak samo pyszne :)
Korzystając z okazji, zrobiłam też pranie w jednej z samoobsługowych pralni, w której była też od razu suszarka do ubrań.
Wieczorem wyskoczyłam jeszcze na night market, gdzie objadłam się sushi, a potem poszłam spać, bo następnego dnia czekała nas podroz do Ayutthai.

czwartek, 31 marca 2016

Z powrotem w Bangkoku!

Wreszcie nadszedł ten dzień - z plecakiem ciężkim  jak nigdy przedtem (w końcu wyjeżdżam na kilka miesięcy) wsiadlam do samolot i rozpoczęłam podróż.  Lot co prawda nie należał do najbardziej komfortowych,  bo siedziałam w ostatnim rzędzie przy toalecie, a pozatym nie było cateringu,  ale biorąc pod uwagę,  że za 500 złotych miałam bilet na bezpośredni lot dreamlinerem, raczej nie mogę narzekać; )
Niestety,  przez cały lot nie zmrużyłam oka, więc kiedy rano wylądowaliśmy w Bangkoku, wiedziałam,  że to będzie ciężki dzień.  Na lotnisku kupiłam od razu kartę sim do telefonu,  żeby mieć wszędzie internet.  Co prawda prawie wszędzie jest darmowe wi-fi, ale planuję za 3 tygodnie przesiąść się na rower, więc wolę miec dostęp do internetu w każdym miejscu.  Karta do telefonu za 550baht w sieci AIS zapewnia 4,5 GB transferu danych przez miesią (i 50 baht do wykorzystania na rozmowy i smsy), czyli zupełnie wystarczająco.  
Na lotnisku wsiadłyśmy w kolejkę (airport city link) do centrum, a później w 5 osób (z moją przyjaciółką i trójką Polaków,  z którymi leciałyśmy samolotem) złapaliśmy tuk tuka, który teoretycznie był dwuosobowy, wiec jazda w piątkę z naszymi bagażami była sama w sobie przygodą.  
Pierwsza polowa dnia upłynęła nam na odsypianiu lotu,  ale po południu wsiadlysmy w łódkę i popłynęłyśmy do Chinatown- mekki smakoszy. Chinatown nie zawiodło, sataye z sosem orzechowym, sajgonki i kaczka w cynamonowej marynacie  pozwoliły nam zapomnieć o trudach podróży.  Postanowiłyśmy zobaczyć jeszcze flower market, a po drodze wejść na dworzec Hua Lompong, żebym kupiła bilet do Chiang Mai. Jadę tam dopiero za 2 tygodnie, ale bilety szybko się wyprzedają, zwłaszcza w tym okresie - dzień po moim planowanym przyjeździe zacznie się Songkran, czyli tajski Nowy Rok.  Songkran szczególnie hucznie jest obchodzony w Bangkoku i właśnie w Chiang Mai. I rzeczywiście,  z biletami był problem. Na wybrany przeze mnie termin anina kolejne 2 dni nie było już żadnych miejsc sypialnych ani nawet sensownych miejsc siedzących.  Zostały tylko miejsca siedzące w trzeciej klasie w nocnym pociągu,  który jedzie 14 godzin.  Czeka mnie więc niezwykle komfortowa podróż ;) Na pocieszenie czekały mnie za to piękne widoki na targu kwiatowym. Na kwiaty jest tu duży popyt, bo Tajowie składają je w świątyniach i kapliczkach domowych. Targ byl więc pełen ludzi i kwiatów w przeróżnych postaciach - bukietów,  girland, a nawet samych kielichów. Wyglądało to niesamowicie - zwłaszcza girlandy robiły wrażenie.
Następnego dnia wstalam wcześnie rano  wiec korzystając ze sprzyjającej temperatury poszłam pobiegać do parku obok pałacu królewskiego.  Spotkałam pojedyncze osoby, które wpadły na ten sam pomysł - zdecydowanie więcej ludzi decyduje się na uprawianie sportów po zmroku.
Następny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Wat Mahathat (mniej znana świątynia niedaleko Grand Palące, bardzo klimatyczna), Wat Pho (Zuza zwiedzała, ja usiadłam z książką przy mrożonej herbacie jaśminowej, bo juz tam kiedyś byłam - ale uważam, że warto się tam wybrać, odsyłam do wpisu sprzed 2 lat) i Wat Saket na Golden Mount - jednej z moich ulubionych świątyń, którą odwiedziłam po raz kolejny. Golden Mount to świątynia wybudowana na wzgórzu powstałym z gruzów stupy postawionej przez Ramę III, która przewróciła się wskutek erozji gleby. W zasadzie świątynia nazywa się Wat Saket, a Golden Mount to nazwa wzgórza, ale ono całe stało się poniekąd obiektem sakralnym, znajdują się na nim gongi, dzwony, posągi buddy i pomnik / instalacja upamiętniająca fakt, ze podczas epidemii cholery składowano tu zwłoki.
Popołudnie przeznaczamy na relaks w Parku Lumphini. Niestety, nie udaje nam się spotkać waranów, które żyją tam na wolności, ale rano widziałyśmy jednego na ulicy, więc tę atrakcję mamy zaliczoną. Odwiedzamy też Erawan Shrine (Kapliczkę Słonia Erawan?), w której Tajowie modlą się i składają dary: kadzidła, owoce, monety, kwiaty i figurki słonia. Można też zapłacić pracującym tam kobietom, żeby śpiewały, podczas gdy my się modlimy. Ta usługa cieszy się sporym zainteresowaniem. Erawan Shrine robi niesamowite wrażenie również dlatego, że znajduje się w bogatej dzielnicy miasta, przy samym centrum handlowym ze sklepami Louisa Vuittona czy Stelli McCartney. Zderzenie tych dwóch światów robi piorunujące wrażenie.
Na zakończenie dnia zaliczamy jeszcze atrakcje w postaci przejażdżki SkyTrainem, bo chemy zobaczyć miasto z góry. Niestety, w oknach wagonów odbija się światło, więc za wiele nie widzimy ;)
Początkowy plan zakładał, że po 2 dniach w Bangkoku pojedziemy na trekking do Parku Narodowego Khao Yai, a stamtąd do Ayutthai. Plany mają jednak to do siebie, że lubią się zmieniać. Dochodzimy do wniosku, że trekking z naszymi ciężkimi plecakami po ostatnich 2 dniach spędzonych na intensywnym chodzeniu po mieście niekoniecznie nas uszczęśliwi. Zamiast tego decydujemy się zostac dzień dłużej w Bangkoku, a potem pojechać na 1 noc do Kanchanaburi o stamtąd do Ayutthai.
Następny dzień Zuza przeznacza na zwiedzanie Grand Palace, a ja na nadrabianie zaległości w lekturach. W Pałacu Królewskim nigdy nie byłam, ale jakoś mnie tam nie ciągnie, głównie z uwagi na tłum turystów i hałas (nadawane przez megafon komunikaty dla zwiedzających działają na mnie odstraszająco). Kupuje więc na pobliskim straganie szejka z mango i bananów, siadam w hostelowym ogródku na macie, otwieram reportaż Tiziano Terzaniego o Azji i czuję się całkiem zadowolona :)

środa, 9 marca 2016

Szczepienia przed podróżą do Azji - gdzie, kiedy, na co?

Na początku tego posta wyjaśniam jedną kwestię formalną, chyba dość oczywistą - informacje, które tu zamieszczam, oparte są wyłącznie na moich własnych doświadczeniach, nie mogą one zastąpić konsultacji z lekarzem (którym ja nie jestem). Mimo to zdecydowałam się opisać, jak to wyglądało w moim przypadku, żeby ułatwić innym przygotowania - porada lekarska jest konieczna, ale zestaw zalecanych szczepień jest zazwyczaj w miarę zbliżony, dostosowany do celu podróży, a nie do uwarunkowań osobistych konkretnego pacjenta.
Jakie zatem szczepienia robiłam, a z jakich zrezygnowałam i dlaczego?
WZW typu B - na żółtaczkę typu B byłam szczepiona w podstawówce, kiedy poszłam do lekarza, zrobił mi badanie krwi i okazało się, że nadal mam zachowaną odporność na tę chorobę. Lekarz powiedział, że po 10 latach od czasu szczepienia warto sprawdzić, czy nadal jesteśmy uodpornieni.
WZW typu A - na żółtaczkę typu A w szkole szczepień nie było (a przynajmniej nie za moich czasów, nie wiem, jak to wygląda obecnie). Lekarka zaleciła mi to szczepienie, kiedy po raz pierwszy jechałam na wakacje do Tajlandii. Szczepienie robi się dwa razy, w odstępie 6 miesięcy, przy czym już po pierwszej dawce można jechać na wakacje, drugie ma charakter utrwalający. Szczepienie można zrobić nawet 2 tygodnie przed wyjazdem. Koszt jednej dawki to ok. 180 zł, podczas żółtego tygodnia (2 razy do roku, na początku kwietnia i na początku października) są zniżki, ja płaciłam 150 zł. Po pół roku powtórzyłam szczepienie (znowu w trakcie żółtego tygodnia) i mam z tym spokój na zawsze. Jest to starndardowa szczepionka dostępna w punktach szczepień.
Błonica, tężec, krztusiec - na szczęście nie musiałam robić tego szczepienia (to jest jedna szczepionka na trzy choroby), bo miałam je robione w wieku 19 lat jako szczepienie obowiązkowe, a zachowuje ono ważność na 10 lat. W związku z tym będę musiała je powtórzyć w przyszłym roku, ponieważ przy wyjazdach do Azji Południowo-Wschodniej jest ono zalecane.
Dur brzuszny - dziś wróciłam ze szczepienia na dur brzuszny, stąd inspiracja do napisania tego posta ;) Jakkolwiek przed wyjazdem do Tajlandii lekarka nie uznała tego za konieczne, w przypadku Laosu czy Wietnamu widnieje ono na liście zalecanych szczepień (na dobrą sprawę powinnam była zaszczepić się na dur brzuszny przed zeszłorocznym wyjazdem do Kambodży, ale odpuściłam). Szczepienie nie jest tanie, kosztuje ok. 230 zł i trzeba je powtarzać co 3 lata. Nie chciałabym jednak spędzić miesiąca na leczeniu duru brzusznego. Na dur brzuszny nie wszędzie można się zaszczepić - w mojej przychodni (w Poznaniu) tego nie robią, dzwoniłam do prywatnej kliniki, która teoretycznie ma te szczepienia w swojej ofercie, ale też im się skończyły i w efekcie szczepiłam się w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemologicznej (na miejscu jest lekarz, który od razu bada, czy są jakieś przeciwwskazania zdrowotne do szczepienia). Podobno wystarczy zaszczepić się tydzień przed wyjazdem.
Japońskie zapalenie mózgu - to szczepienie początkowo zignorowałam celowo, a teraz chyba trochę żałuję. W internecie czytałam, że ma ono skutki uboczne, żeby go nie robić, jeśli nie jedzie się np. na wyprawę badawczą do dżungli. Dzisiaj jednak lekarz w Sanepidzie powiedział mi, że mimo wszystko warto takie szczepienie na wszelki wypadek zrobić przy dłuższym wyjeździe w wybrane przeze mnie rejony (czyli Laos, Wietnam, Kambodża), zdementował też plotki o skutkach ubocznych. Nie zdążę już jednak się zaszczepić przed wylotem, ponieważ szczepienie składa się z 2 dawek podawanych w odstępie 28 dni (i 1 dawki przypominającej po roku). Cóż, miejmy nadzieję, że nic mi nie będzie. Poza tym to szczepienie jest dość drogie - według cenników w internecie 1 dawka kosztuje 340-410 zł (a dawek mamy trzy).
Denga - na dengę nie ma szczepień. 
Malaria - podobnie jak w przypadku dengi, na malarię nie ma szczepień. Można brać ewentualnie profilaktycznie tabletki na malarię, np. malarone, na temat którego napisano już całe eseje w internecie. Ja malarone nie biorę (pomijając wszystko inne, przy kilkumiesięcznym wyjeździe chyba bym zbankrutowała).
Więcej szczepień nikt mi nie sugerował, lekarz powiedział, że mam wystarczający komplet, jestem przygotowana i mogę jechać w długą podróż. Pamiętajcie też, że pakiet szczepień, jakkolwiek raczej niewykraczający ponad to, co napisałam powyżej, zależy od długości podróży, jej celu i tego, co zamierzamy robić na miejscu (inne ryzyko występuje podczas pobytu na wsi, inne w mieście, jeszcze inne na wyspach).
Więcej informacji o szczepieniach znajdziecie tutaj.

sobota, 13 lutego 2016

Znowu w drogę!

To już postanowione, w Niedzielę Wielkanocną wyruszam w kolejną  podróż, tym razem kilkumiesięczną! Zaczynam w Bangkoku, a póżniej wszystko może się zdarzyć :) Aktualny plan zakłada, że po miesięcznym pobycie w Tajlandii wyruszę w stronę Laosu, Wietnamu i Kambodży na rowerze. Jeśli więc ktoś z Was ma doświadczenie w kupowaniu roweru i sakw w Tajlandii, chętnie skorzystam! W rower prawdopowodbnie będę chciała zaopatrzyć się w Chiang Mai, żeby przez Chiang Rai, a później przez Chiang Khong pojechać do Laosu. Biorąc pod uwagę, że będzie to moja pierwsza wyprawa rowerowa, wyzwanie jest spore :)

tym razem plan jest rowerowy, więc pieszych spacerów będzie mniej ;)

środa, 30 grudnia 2015

Jak spakować się na podróż do Azji?

Wiem, że takich postów powstało już wiele i że nie ma jednej, idealnej metody pakowania się na wakacje, ale postanowiłam opisać moje doświadczenia w tym zakresie - a nuż komuś się przydadzą. Poza tym wiadomo, że lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na swoich ;)
Podstawowa zasada - plecak, nie walizka! No chyba, że ktoś zamierza cały wyjazd spędzić w jednym hotelu / hostelu, ale to się raczej rzadko zdarza. Plecak łatwiej przetransportować, łatwiej też upchnąć go w busie czy pociągu. Ja jeżdżę z plecakiem 65 l, koniecznie dwukomorowym. Dwie komory powodują, że mam łatwiejszy dostęp do swoich rzeczy i nie muszę wypakowywać całego plecaka, żeby coś z niego wyjąć - a w przypadku, gdy co kilka dni zmieniam zakwaterowanie i często śpię w dormitoriach w hostelach (gdzie nie ma miejsca na wypakowanie rzeczy), ma to ogromne znaczenie.
Wiele osób pisze, że w podróż bierze 2-3 t-shirty i podobną ilość zmian bielizny. Ja z tym się nie zgadzam. Akurat t-shirty i bielizna są lekkie i nie zajmują dużo miejsca, więc nie zamierzam się pod tym względem ograniczać - tym bardziej, że przy wilgotnym powietrzu i wysokich temperaurach, jakie panują w Azji południowo-wschodniej, przebieram ubrania dość często, a nie mam ochoty codziennie robić prania.
Nie biorę za to dużej ilości butów. Sportowe sandały, japonki (wybieram takie z podwójnym paskiem, żeby mocniej trzymały się nogi) i trampki, które zakładam do samolotu i mogę w razie czego ubrać na trekking - chociaż muszę przyznać, że jeszcze nie zdarzyło mi się założyć ich po wyjściu z samolotu, wszędzie poruszam się w sportowych sandałach, które się nie ślizgają i mocno trzymają się nogi. Inna sprawa, że dotychczas nie byłam na prawdziwym trekkingu, chyba że za taki uznać wspinanie się do najwyższego wodospadu w Parku Narodowym Erawan. Ale i tak nie zamierzam wozić ze sobą butów trekkingowych i nosić ich w plecaku, wolę zainwestować w porządne sandały.
Jeśli chodzi o spodnie, decyduję się na szorty do noszenia w miejscach, gdzie jest to akceptowane, czyli głównie na wyspach / wybrzeżu, chociaż mam wrażenie, że w innych miejscach też jest coraz większa tolerancja dla odsłoniętych kolan, a nawet widuje się Azjatki w szortach. Oprócz tego biorę ze sobą alladyny, które są lekkie, nie zajmują dużo miejsca i świetnie sprawdzają się w tropikalnym klimacie - uważam tylko, żeby były zrobione z naturalnych materiałów.
Jeśli chodzi o garderobę, pakuję jeszcze dwa stroje kąpielowe, lekką sukienkę, jedną bluzę (którą zakładam na siebie w samolocie), okulary przeciwsłoneczne i nakrycie głowy - testowałam kapelusz, wolę jednak czapkę z daszkiem.
Do tego dwa ręczniki, warto zainwestować w te supercienkie, które można kupić w sklepach sportowych lub górskich. Zajmują one dużo mniej miejsca i szybciej schną.
Kolejna kategoria bagażu, która budzi liczne wątpliwości i pytania, to leki i kosmetyki. Ja wychodzę z założenia, że do apteczki warto wziąć podstawowe leki, ale nie ma co z tym przesadzać. Pakuję wapno (na alergię i ukąszenia komarów), nifuroksazyd i węgiel rozpuszczalny (na zatrucia pokarmowe), tabletki przeciwbólowe, plastry, maść na stłuczenia i ból mięśni i na tym poprzestaję. Zastanawiałam się kiedyś nad wożeniem malarone, ale w Tajlandii czy Kambodży zagrożenia pod względem malarii właściwie nie ma, skuteczność prewencyjnej terapii malarone budzi wątpliwości, a w razie czego leki na malarię mogę dostać też na miejscu. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli na coś zachoruję, to bardziej skuteczne leki dostanę w tamtejszych aptekach. Kupuję jeszcze spray przeciw komarom - można go nabyć również na miejscu, ale kiedyś natknęłam się w polsce w osiedlowym markecie na offa z napisem "odstrasza również tropikalne komary" (czy coś podobnego) i działa świetnie, nic mnie nie gryzie, kiedy go użyję. Mam jasną karnację, więc kupuję mleczko / sprawy do opalania z  wysokim filtrem - zawsze mam ze sobą filtr 50 (lub nawet 50+) i 30, pod koniec podróży ewentualnie zmniejszam faktor. Biorę też balsam łagodzący po opalaniu, na oparzenia (i używam go zamiast balsamu do ciała, którego już nie pakuję).
Z wyposażeniem kosmetyczki nie warto przesadzać, bo później trzeba wszystko dźwigać w plecaku. Żel pod prysznic i szampon, zamiast odżywki - jedwab do włosów albo olejek z marakui czy orzeszków makadamia (do kupienia w malutkich buteleczkach, a są bardzo wydajne), pasta i szczoteczka do zębów, dezodorant, szczotka to włosów i tonik do twarzy. Tusz do rzęs i podkład nie zajmują dużo miejsca, więc też je dorzucam. Pakuję też szare mydło, żeby móc coś samej przeprać (co prawda w Tajlandii wszędzie można za grosze oddać ubrania do prania, ale ja zazwyczaj piorę sama). Na koniec dokładam nawilżane chusteczki, które przydają się zarówno do "umycia" rąk po zjedzeniu szczególnie klejącej potrawy z ulicznego wózka, jak i do odświeżenia się w kilkunastogodzinnej podróży samolotem czy autobusem.
Dziś ciężko obyć się bez elektroniki - w moim bagażu musi więc znaleźć się smartfon, ładowarka i aparat fotograficzny. Do tego power bank, czyli przenośna "bateria", którą ładujemy w kontakcie lub przez usb, a potem możemy za jej pomocą doładowywać przez port usb ładować telefon czy aparat. Mi szczególnie przydaje się w długiej podróży autobusem, kiedy telefon się rozładowuje od siedzenia w internecie i słuchania muzyki, a także na wyspach, gdzie nie zawsze prąd jest dostępny całą dobę - to znaczy na większych i bardziej popularnych wyspach nie ma z tym problemu, ale w Kambodży znalazłam się na Koh Rong Samloem, gdzie dostęp do prądu zapewniał hostelowy generator, włączany teoretycznie od 18 do 22, (a w praktyce czasem od 20 do północy, czasem od 18 do 21 - tam godzina to kwestia raczej umowna ;) ). Ja oprócz tego biorę ze sobą kindle'a - dużo czytam, a wożenie książek w plecaku nie wchodzi w grę. Do czytnika wgrywam też przewodnik w formie e-booka. 
Żeby zminimalizować ilość papierów, jakie ze sobą zabieram, jeżeli coś nie jest mi koniecznie potrzebne w wersji papierowej (np. potwierdzenie rezerwacji czy mapka dojazdu w interesujące mnie miejsce), nie drukuję tego, tylko robie printscreena lub zdjęcie smartfonem. Dzięki temu mam wszystkie informacje pod ręką nawet tam, gdzie nie mam dostępu do internetu, a jednocześnie nie muszę wozić ze sobą dodatkowych papierów.
Poza tym dobrze mieć ze sobą kawałek sznurka (na którym można np. rozwiesić pranie), scyzoryk, kilka spinaczy do prania, długopis. Ja wożę też saszetkę na dokumenty do noszenia pod ubraniem - w niej noszę portfel, kartę płatniczą i ewentualny zapas wypłaconych pieniędzy. Gotówkę na bieżące wydatki trzymam w małym portfeliku lub saszetce. 
Dobrze też mieć ze sobą międzynarodowe prawo jazdy - co prawda nie jest ono niezbędne do wypożyczenia skutera (nikt wówczas nie pyta o żadne prawo jazdy), ale może się przydać, gdy dojdzie do wypadku. Polskie praw jazdy nie jest w Azji honorowane, a jeśli nie mamy międzynarodowego, policja może uznać wypadek za naszą winę i obciążyć nas wynikłymi z tego tytułu kosztami, są też problemy z uzyskaniem pieniędzy z ubezpieczenia (przynajmniej tak czytałam, na szczęście nigdy nie miałam wypadku i nie musiałam testować tej teorii w praktyce). Wyrobienie międzynarodowego prawa jazdy kosztuje 35 zł i trwa mniej więcej tydzień, więc uważam, że nie ma sensu ryzykować.
Poza tym mam też bagaż "wirtualny" - czyli robię skany swoich dokumentów i wysyłam je np. mamie mailem. Wtedy zarówno ja, jak i ona mamy do nich w razie potrzeby dostęp (potrzeba dostępu może zaistnieć na przykład w razie zgubienia czy kradzieży oryginałów).
Biorę też mały plecak lub nawet tylko bawełniany worek - coś a'la worki na w-f, jakie nosiło się w podstawówce. I to wszystko :) Waga mojego głównego bagażu nie przekracza 10 kg (jest raczej bliższa 8 kg), co powoduje, że przemieszczanie się jest dużo wygodniejsze, a podróż znacznie przyjemniejsza.