środa, 1 listopada 2017

Chiang Mai - Songkran i przygotowanie do wyprawy rowerowej

"Wypoczynkową" część pobytu w Tajlandii postanowiłam zakończyć w Chiang Mai, skąd planowałam ruszyć w dalszą drogę rowerem.
Po wizycie w Ayutthai, Kanchanaburi i kilkudniowym lenistwie na wyspie Koh Mak odwiozłam przyjaciółkę do Bangkoku na samolot do Polski, a sama wsiadłam w pociąg jadący na północ, do Chaing Mai. Nie było to zresztą takie proste - akurat miał się zacząć Songkran, czyli buddyjski Nowy Rok, który przypomina naszego Śmigusa Dyngusa, tylko w zwielokrotnionej skali. Największa songkranowa zabawa jest zaś na wyspach, w Bangkoku i właśnie w Chaing Mai. Wynika to z faktu, że stare miasto w Chiang Mai zbudowane jest na planie kwadratu otoczonego murami obronnymi i fosą, zaś wzdłuż fosy, wokół starego miasta, biegną cztery ulice. Podczas Songkranu te ulice zamieniają się w pole wodnej bitwy - od świtu do zmierzchu zarówno Tajowie, jak i turyści krążą wzdłuż murów z wiaderkami na wodę z doczepionym sznurkiem, którymi czerpią wodę (wcześniej odkażoną) bezpośrednio z fosy. Niektórzy miejscowy nie patyczkują się z wiaderkami, tylko wsiadają na pakę pick-upa, ładują na nią beczkę z wodę (i często lodem) i tak wyposażonym pojazdem krążą wzdłuż fosy, oblewając wodą innych świętujących. Zdarzają się też osoby smarujące innym twarze kredą wymieszaną z wodą - zwyczaj ten został zapożyczony od mnichów kreślących ludziom na twarzy kredą znak błogosławieństwa.
Pierwotnie oblewanie się wodą podczas Songkranu miało charakter symboliczny i przebiegało zgoła odmiennie - buddyści oblewali wodą posągi Buddy w celu zmycia z siebie grzechów i pecha. Celebracja polegała również na wizytach w świątyniach i składaniu darów oraz - z uwagi na fakt, że Songkran to święto zjednoczenia - na odwiedzinach w domu. Młodzi ludzie wracali do rodzinnych miejscowości i spędzali ten czas w gronie bliskich. 
Później jednak dostrzeżono turystyczny i komercyjny potencjał tego święta, dlatego obecnie w głównych ośrodkach turystycznych tajski Nowy Rok przebiega nieco inaczej. Przyznaję, że nie bardzo miałam ochotę uczestniczyć w Songkranie, bojąc się ulicznych walk na wodę hord pijanych turystów, ale pozytywnie się zaskoczyłam. W zabawie brali udział zarówno obcokrajowcy, jak i Tajowie (głównie dzieci), było bezpiecznie i miło. Oblewanie wodą kończyło się o zmierzchu (czyli ok. 18), a zabawa odbywała się w zasadzie tylko na czterech głównych ulicach, co umożliwiało spokojne zwiedzanie starego miasta.
zabawa songkranowa w Chiang Mai
Jako że Songkran w Chaing Mai cieszył się sporym powodzeniem, nie powinno mnie dziwić, że spotkałam tam przypadkiem koleżanki z Polski, a także Christiana, którego poznałam wcześniej na Koh Mak. Nie narzekałam więc na samotność - zresztą podróże w pojedynkę mają to do siebie, że jeśli człowiek ma ochotę, zawsze znajdzie towarzystwo. Wiele osób, zwłaszcza z Europy Zachodniej, decyduje się w którymś momencie na kilkumiesięczną (czy nawet roczną) podróż po Azji. Zazwyczaj podróżują wtedy w pojedynkę, więc hostele pełne są ludzi chętnych na wspólną wycieczkę po okolicy czy wyjście na piwo. Ja z upływem czasu wręcz ograniczałam te kontakty, ciesząc się samotną podróżą.

Pobyt w Chiang Mai nie upłynął mi jednak tylko na ulicznych bitwach na wodę. Przede wszystkim zajęłam się poszukiwaniem roweru, co udało mi się nadzwyczaj szybko. Na grupie facebookowych służącej zakupowi / sprzedaży używanych rowerów w Chiang Mai opisałam swoje potrzeby i po chwili dostałam ofertę - niemiecki Stevens, rower trekkingowy, w pasującym rozmiarze u przyzwoitej jak na ten sprzęt cenie. Przesłałam ofertę do konsultacji przyjaciołom, którzy mają zdecydowanie większą wiedzę na ten temat. Po chwili odpisali, że cena jest ok i że jeśli rower będzie w dobrym stanie, to mam brać. Więc wzięłam. I na tym na tydzień zakończyłam przygotowania. 

Zamiast tego zajęłam się testowaniem lokalnych przysmaków i zwiedzaniem. Tuż obok mojego hostelu mieścił się targ, na którym sprzedawali śniadaniowy makaron ryżowy z jarmużem, jajkiem i wieprzowiną, a wieczorami najlepsze szejki z mango, marakui i bananów, szaszłyki, pad thaia, mango sticky rice oraz mnóstwo innych dań. 
najlepsze śniadanie!

a to już zupa w wiosce Hmongów nieopodal
Chiang Mai to również przede wszystkim świątynie. Jest ich mnóstwo i, jakkolwiek po pewnym czasie zaczynają się w pamięci zlewać w jedną całość, warto odwiedzić chociaż kilka - kilkanaście z nich. Ja bardzo lubię wchodzić do świątyni, siadać z boku, wyciągać przewodnik i, chroniąc się przed słońcem i upałem, odpoczywać czytając o danym miejscu.
świątynie w Chiang Mai

popularny motyw w tajskich świątyniach
Odwiedziłam też z koleżanką położony w okolicy klasztor buddyjski i świątynię Wat Umong, w którym wzięłyśmy udział w medytacji. Wat Umong to XIII-wieczna świątynia słynąca z systemu tuneli. Na nas większe wrażenie zrobił jednak znajdujący się na terenie obiektu "cmentarzyk" dla uszkodzonych statuetek buddyjskich. Trzymanie takiej uszkodzonej statuetki przynosi pecha, a jednocześnie nie wypada po prostu wyrzucić jej do śmieci. Rozwiązaniem jest więc świątynny cmentarzyk.

cmentarzyk dla uszkodzonych statuetek
Chiang Mai to równiez słynna Doi Suthep - położona poza miastem świątynia na wzgórzu. Można do niej dotrzeć "łączonymi" taksówkami (shared taxi), odjeżdżającymi spod jednej z bram. My z koleżanką zdecydowałyśmy się na alternatywną opcję i wypożyczyłyśmy skuter. Skutery w Azji są tanie, porządne, z mocnymi silnikami (ja zazwyczaj decyduję się na automatyczną Hondę 125 cc). Nikt nie kontroluje, czy mamy prawo jazdy, choć lepiej je posiadać, jeśli dojdzie do wypadku. I tutaj ważna uwaga - w Tajlandii nie honorują polskiego prawa jazdy, więc warto przed wyjazdem wyrobić tzw. międzynarodowe prawo jazdy. Kosztuje to 35 złotych i trwa około tygodnia, a zapewnia poczucie bezpieczeństwa i chroni przed ryzykiem odmowy wypłaty pieniędzy z ubezpieczenia w przypadku kraksy. My w każdym razie wyposażone w międzynarodowe prawo jazdy wynajęłyśmy na dwa dni hondę i pojechałyśmy na Doi Suthep. Z tą świątynią wiąże się moja ulubiona legenda o białym słoniu i świecącej, znikającej, replikującej się i samo-się-przemieszczającej kości Buddy (nie będę Wam psuć zabawy i spojlerować, ale polecam zapoznanie się z całą historią). Doi Suthep, a właściwie znajdująca się na wzgórzu o tej nazwie świątynia Wat Phra That, to jedno z najświętszych miejsc dla tajskich buddystów. Warto się tam wybrać. A przy tym, jeśli dysponuje się własnym środkiem transportu, można zrobić tak jak my i wybrać się dalej przez wzgórze na wycieczkę do wiosek zamieszkałych przez Hmongów - mniejszość etniczną wywodzącą siez  gór pobliskich Chin i Laosu, skąd uciekli przed prześladowaniami. Na Doi Suthep znajdują się dwie wiosku Hmongów - my przypadkiem ominęłyśmy pierwszą i krętą wąską ścieżką prowadzącą nad urwiskiem z lekkim strachem dojechałyśmy skuterem do drugiej, całkiem pustej. Przeszłyśmy się po okolicy, w jedynym sklepie w wiosce zamówiłyśmy zupę i deser z kruszonego lodu i słodkich syropów, po czym wróciłyśmy. Po drodze zahaczyłyśmy o plantację kawy, na której grupy badawcze z pobliskiego uniwersytetu (bodaj z wydziału botaniki) prowadziły badania. Jadąc dalej, dostrzegłyśmy przeoczony wcześniej drogowskaz do pierwszej wioski i z ciekawości tam wjechałyśmy. Znalazłyśmy się pośrodku skansenu, pełnego straganów z pamiatkami i w niczym nie przypominającego pierwszej wioski. Zresztą z drugiej strony, w tym momencie warto zadać sobie pytanie, czego oczekujemy i po co jeździmy w takie miejsca. Jest bowiem dość oczywiste, że mniejszości etniczne, które w tym regionie często mają bardzo ograniczone prawa w porównaniu do miejscowej ludności, w tym np. prawo do pracy czy obywatelstwa, próbują zarobić na tym, na czym mogą, czyli właśnie na swoim "egzotycznym" statusie - stąd skanseny, muzea, zdjęcia z "tubylcami" poprzebieranymi w stroje ludowe itd. Jeżei wszystko odbywa się z poszanowaniem praw i prywatności mieszkańców danej wioski, to uczestniczenie w takim widowisku może nadal być atrakcyjne i pouczające (o czym przekonam się później w niezwykle ciekawym muzeum w okolicach Chiang Rai). Tu jednak miałam wrażenie, że walor edukacyjny i poznawczy przegrał z aspektem komercyjnym. Być może to uczucie było pogłębione przez wizytę w pierwszej wiosce - w każdym razie wizytę w Doi Pui, czyli właśnie tej drugiej wiosce, wspominam ze znacznie mniejszym sentymentem.

dziecko z mniejszości Hmongów w Doi Suthep

pogadaliśmy sobie jak rowerzysta z rowerzystką
Na zakończenie pobytu w Chiang Mai, korzystając z faktu, że nadal mamy skuter, pojechałyśmy do Grand Canyon - czyli byłych kamieniołomów, wypełnionych wodą i zamienionych w aqua park. Można w nich skakać do wody ze skał, z wysokości 10 lub 15 metrów, bo ściany "basenu" są idealnie proste, a kamieniołom ma ponad 30 metrów głębokości. Trafienie tu nie nalezy do najprostszych zadań z uwagi na brak czytelnych kierunkowskazów, ale warto. Po wizycie w Grand Canyon odwiozłam Olę na autobus do Bangkoku, a sama zajęłam się przygotowaniami do dalszej podróży - powoli kończył mi się 30-dniowy okres, w którym miałam prawo przebywać na terenie Tajlandii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz