Pierwszy dzień w Siem Reap zaczęliśmy dość późno, bo musieliśmy odespać podróż. Kiedy już się obudziliśmy, na targu kupiliśmy owoce i pudding kokosowy, spakowaliśmy przewodniki i aparaty fotograficzne i ruszyliśmy łapać tuktuka do Angkoru. Początkowo planowaliśmy jechać tam na rowerach, ale okazało się, że rowery w naszym ośrodku są zepsute, a wokół nie ma żadnych wypożyczalni,
Początkowo kierowcy tuktuków chcieli nawet po 15$ za przejazd, ale odmawialiśmy i szliśmy dalej. W końcu ktoś zgodził się nas zawieźć za 1/3 tej ceny, zapewne licząc na to, że namówi nas na obwożenie po świątyniach za dalszą opłatą. Kierowca zawiózł nas do kas, gdzie za 40 dolarów kupiliśmy 3-dniowy bilet do świątyń, który można wykorzystać przez kolejnych 7 dni (na bilecie zaznaczana jest data każdego wejścia, znajduje się na nim również zdjęcie osoby uprawnionej, które robione jest w kasie przy zakupie biletu). Inna opcja to bilet 1-dniowy za 20$ (ewentualnie bilet tygodniowy, ale nie planowaliśmy zostawać tak długo w Siem Reap), więc nawet przy założeniu, że z biletu 3-dniowego skorzystamy tylko 2 razy nie opłacało się kupować biletów 1-dniowych.
Po zaopatrzeniu się w bilety wsiedliśmy z powrotem do tuktuka i pojechaliśmy do Angkor Wat, gdzie rozstaliśmy się z kierowcą. Na miejscu było dość pusto. Nic dziwnego, bo porę na zwiedzanie wybraliśmy sobie nietypową: była 12:30, a wtedy większość turystów z uwagi na upał i słońce wraca do Siem Reap na obiad. Tym lepiej dla nas :)
Ankor Wat jest największą i chyba najbardziej znaną ze świątyń Angkoru, których jest 400. Świątynie te powstawały mniej więcej w X-XIII wieku i były budowane przez ówczesnych bogów-królów, część z nich służyła jako siedziby, rezydencje lub grobowce poszczególnych władców, a funkcji niektórych z nich do dnia dzisiejszego nie udało się ustalić. Angkor Wat jest o tyle nietypowa, że jej wejście skierowane jest na zachód, który to kierunek kojarzył się raczej ze śmiercią, co skłaniało wielu badaczy do przypuszczeń, że została ona zbudowana jako grobowiec. W każdym razie, niezależnie od rzeczywistej funkcji, Angkor Wat jest przepiękną świątynią, z długą galerią przedstawiającą różne sceny (w tym sceny bitewne). Żeby wejść do części obiektu, trzeba mieć na sobie ubranie zakrywające ramiona i kolana; nie wystarczy się okryć lub przewiązać chustą.
Spędziliśmy w tej świątyni dobre 3 godziny, po czym poszliśmy coś zjeść do jednego z okolicznych barów, gdzie zamówiliśmy obiad po krótkich negocjacjach z dzieciakiem pracującym w knajpie jako naganiacz (efekt: nie 5$ za posiłek, ale 3$ i do tego mrożona herbata jaśminowa gratis). Ja zdecydowałam się na amok, czyli khmerskie aromatyczne curry na mleku kokosowym, z trawą cytrynową, jakąś zieleniną i kurczakiem, wołowiną lub rybą do wyboru, serwowane z ryżem. Z tego, co czytałam wcześniej w internecie, tradycyjnie amok serwuje się w liściu bananowca, ale do końca wyjazdu nie udało nam się trafić na taki sposób podania. W każdym razie amok okazał się przepyszny.
widok ze szczytu Angkor Wat |
Następnie wybraliśmy się do kolejnej ze świątyń z naszej listy (a właściwie z listy stworzonej przez przewodnik Lonely Planet), czyli Angkor Thom.
Po drodze przetestowaliśmy jeszcze sok z trzciny cukrowej serwowany z dużą ilością kruszonego lodu, ale dla mnie był trochę za słodki.
Przez przypadek omal nie weszliśmy na Phnom Bakheng, ale w porę się zorientowaliśmy, że właśnie zasuwamy z tysiącami turystów na wzgórze oglądać zachód słońca i że na szczycie będzie dziki tłum, więc zawróciliśmy i znowu skierowaliśmy się w stronę Angkor Thom. Był to dobry wybór. Angkor Thom jest ogromnym kompleksem, w którego centralnej części znajduje się świątynia Bayon; jej przeznaczenie również nie jest do końca znane, w każdym razie zdobią ją setki wyrzeźbionych głów przypominających ówczesnego władcę Jyavarmana VII. Bayon jest przepiękny, a o zachodzie słońca było tu prawie zupełnie pusto. Idąc przez Angkor Thom do Bayon mija się małpy wcinające kwiaty lotosu, które kupują dla nich turyści, co też jest interesującym widokiem.
Teoretycznie świątynie Angkoru są otwarte do 17:30, ale dopiero po 18 strażnik wyprosił nas z Bayonu. Zanim doszliśmy do bramy Angkor Thom, zrobiło się dość ciemno. Nie chcieliśmy brać tuktuka z postoju, wychodząc z założenia, że jeśli my łapiemy tuktuka, to mamy gorszą pozycję negocjacyjną niż kiedy tuktuk łapie nas ;) Nie wiem, na ile słusznie postąpiliśmy, bo zdążyliśmy przejść spory kawałek po ciemku zanim ktokolwiek się zatrzymał - o tej porze nie było już turystów, więc nie było i tuktuków. W każdym razie ostatecznie wynegocjowaliśmy 5$ za podwiezienie. I powtórzyła sie zabawa z poprzedniego dnia - podaliśmy mapkę, podaliśmy nazwę, powiedzieliśmy, przy której drodze to jest, a kierowca zamiast bezpośrednio do naszego guesthouse'u, ruszył do Siem Reap, gdzie się zgubił, zaczął jechać w przeciwnym kierunku, a kiedy w końcy załapał, gdzie to jest (podaliśmy również nazwę targu obok nas), zatrzymał się, nie chciał odjechać i próbował negocjować podwyżkę ceny. Tym razem byliśmy jednak twardzi i nie ustąpiliśmy, więc w końcu obrażony ruszył.
Bayon |
Później postanowiliśmy iść na kolację na targu pod guesthouse'em. Usiedliśmy przy plastikowym stoliku na podwórku i na migi wytłumaczyliśmy, co chcemy dostać. Również na migi zamówiliśmy piwo i deser. Potem zobaczyliśmy, że sprzedają tam również jajka z kurczaczkiem w środku. Poprosiliśmy o jedno jajko i o zademonstrowanie nam, jak je należy jeść (jajko podawane było w komplecie z mieszanką cukru, soli i chilli, limonką i zieleniną). Zbledliśmy, kiedy pani z uśmiechem przyniosła nam 6 jajek. Ja swój przydział zjadłam, choć z trudem. W smaku nie były złe, tylko nie można patrzeć na skrzydełka i główki, które pojawiają się w środku. No i część wnętrzności miała dość gumową konsystencję. Ale popiliśmy wszystko piwem i daliśmy radę. Jeśli chodzi o lokalne piwo, do wyboru zazwyczaj było Angkor, Anchor, Cambodia lub ciemne Black Panther. Nam najbardziej smakowały chyba Angkor i Black Panther. Przy piwie zakumplowaliśmy się z miejscowymi studentami, którzy też wpadli na targ się czegoś napić. Trochę nam poopowiadali o Kambodży, zapytaliśmy ich też, czy w okolicy jest jakiś basen. Zdecydowanie potrzebna nam była ochłoda przy tej temperaturze. Dowiedzieliśmy się, że baseny są głównie w hotelach, a jeden z nich jest przy autostradzie, przy której mieszkamy (niech was nie zmyli nazwa "autostrada", tam większość dróg nazywa się "national highway"; ta nazwa nie oznacza nawet, że droga jest asfaltowa, sugeruje tylko tyle, że jest długa i łączy ze sobą jakieś miejscowości). Jak zrozumieliśmy, hotel miał się nazywać "Angkoera".
Następnego dnia po śniadaniu na targu (tym razem testowaliśmy m.in. smażone bułeczki - podobnie jak bagietki, jest to pozostałość po stuletnim panowaniu Francuzów w Kambodży - i kwadraciki z ryżu z mlekiem kokosowym posypane wiórkami kokosowymi, bardzo smaczne) postanowiliśmy więc jechać na basen. Nie zdecydowaliśmy się na Angkoerę, bo w internecie widziałam, że w mieście jest inny basen, a w zasadzie mini aquapark. Sprawdziłam, że nazywa się Aqua i znajduje się przy 7 Makara Street (i znowu: 7 to nie numer budynku, ale też nie numer bocznej uliczki, tylko część nazwy ulicy; dokładnego adresu w internecie nie było).
W każdym razie złapaliśmy tuktuka do centrum i pojechaliśmy. Najpierw zjedliśmy lunch (amok z rybą zdecydowanie gorszy niż ten z kurczakiem, za dużo ości, które trudno wyławia się z mleka kokosowego), pokręciliśmy się po Pub Street (takie lokalne Khao San Rd., knajpy dla turystów i nic poza tym), stwierdziliśmy, że to nie nasz klimat i poszliśmy szukać basenu. Namierzenie właściwej ulicy przy braku oznakowań zajęło nam trochę czasu, ale wreszcie się udało. Okazało się jednak, że znalezienie ulicy to dopiero połowa sukcesu. Asfaltu brak, pomarańczowy pył unosił się wszędzie, a końca drogi nie widać. Przeszliśmy jakieś 3 kilometry, pytając miejscowych o basen i uzyskując na zmianę odpowiedzi "yes" lub "no", udzielane chyba losowo, w zależności od tego, co ich zdaniem chcieliśmy usłyszeć. Wreszcie znaleźliśmy jakąś zjeżdżalnię i plastikowy basen. Spytaliśmy tam o "nasz" aquapark i dowiedzieliśmy się, że owszem, był taki, ale został już zamknięty... Zrezygnowani zaczęliśmy sprawdzać w internecie, gdzie jest "Angkoera" z basenem hotelowym. Niestety, bez rezultatów. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak ruszyć z powrotem. Wybraliśmy inną ulicę (jak sie wydawało - równoległą), żeby uniknąć pomarańczowego pyłu. Dzięki temu zawędrowaliśmy na lokalny targ, gdzie sprzedawali owoce, warzywa, mięso i wszelkie podroby i gdzie mieliśmy okazję zobaczyć, jak kierowca wiezie całą świnię przyczepioną z tyłu na skuterze :)
Po tym wszystkim stwierdziliśmy, że potrzebny nam relaks, poza tym chcieliśmy kupić bilety do Phnom Penh. Wróciliśmy więc do turystycznej części Siem Reap, po drodze jedząc obiad. Plan był taki, że do Phnom płyniemy łodzią przez jezioro Tonle Sap. Łodzie pływają od listopada do końca marca, chyba że nie pozwalają na to warunki pogodowe (poziom wody pod koniec pory suchej jest w jeziorze często zbyt niski). My chcieliśmy płynąć akurat 31 marca, ale liczyliśmy na to, że znajdziemy jakąś łódź - wcześniej sprawdziliśmy w internecie, że bilety powinny kosztować po 35$. W pierwszym punkcie sprzedaży biletów powiedzieli, że łodzie pływają, ale za bilety chcieli po 39$ i nie opuścili ceny, więc poszliśmy dalej. W kolejnych trzech punktach usłyszeliśmy, że żadnych łodzi już o tej porze nie ma. Zaczęło nas zastanawiać, czy pierwszy sprzedawca nie chciał nas przypadkiem naciągnąć. Postanowiliśmy nie ryzykować i nie wydawać pieniędzy na łódź, która może nie popłynąć, więc zamiast tego kupiliśmy bilety na autobus (7 $ za sztukę).
Potem poszliśmy na peeling stóp robiony przez małe rybki. Strasznie łaskocze, ale przynajmniej stopy się domyły z pomarańczowego kambodżańskiego pyłu.
Zostało nam już tylko znalezienie tuktuka, który odwiezie nas do guesthouse'u i który obwiezie nas jutro po świątyniach. Po długich negocjacjach ("jak 3 osoby, to będzie drożej, bo jesteście too heavy i więcej gasoliny się zużywa") udało nam się wynegocjować odwiezienie do Angkor Voluntary i następny dzień, czyli Ta Phrom + tzw. small circuit z przywozem i odwiezieniem z powrotem za 21 $. Pewnie i tak sporo na nas zarobił, ale musimy brać poprawkę na to, że mieszkamy daleko od Siem Reap, więc w jedną stronę tuktuk robi pusty przewóz, bo nikogo sobie na tą trasę nie znajdzie.
A w drodze powrotnej do guesthouse'u minęliśmy... hotel "Angkor Era" :) I tym sposobem wyjaśniła sie zagadka przynajmniej jednego basenu.
Umówiliśmy się z kierowcą na 7 rano. Musieliśmy zdążyć wrócić następnego dnia w miarę wcześnie, bo czekała nas impreza. Już podczas robienia rezerwacji Ni, manager guesthouse'u, napisał nam, że 30 marca zaprasza na urodziny swojej córki. Później okazało się, że będą to 7. urodziny jego najmłodszej siostry połączone z ukończeniem 5 miesięcy przez jego córkę. Na imprezę nie mogliśmy (i nie chcieliśmy) się więc spóźnić, tym bardziej, że już poprzedniego dnia widzieliśmy, że szykuje się coś wielkiego - cała wioska pomagała w rozstawianiu wielkich namiotów, przywieziono scenę i głośniki, a w gusethousie siedziało mnóstwo kobiet i coś gotowało.
W dniu urodzin o 5 rano obudziło nas dudnienie. Po chwili dotarło do nas, że to khmerska muzyka puszczona na cały regulator z profesjonalnych głośników. Początkowo myśleliśmy, że zaczęła się modlitwa (Ni mówił, że rano przyjedzie mnich i będą składane podarunki w celu zapewnienia jubilatkom pomyślności), ale szybko okazało się, że po prostu cała wieś jest już na nogach i przygotowuje przyjęcie, więc puścili sobie muzykę, żeby umilić pracę. A głośniki stały akurat pod naszymi oknami ;)
W tym stanie rzeczy spać już się nie dało. Zeszliśmy na dół, kupiliśmy owoce i ryż z kokosem na śniadanie i zaczekaliśmy na tuktuka. W pierwszej kolejności pojechaliśmy do Ta Phrom, czyli świątyni znanej z Tomb Raidera, porośniętej przez drzewa i częściowo zrekonstruowanej. Spotkaliśmy dużo zwiedzających ją mnichów, zapozowaliśmy jednemu z nich do zdjęć i zaczęliśmy zwiedzać. Niestety, z uwagi na trwające prace rekonstrukcyjne część terenu świątyni jest ogrodzona i nie wszędzie można wejść. Ale i tak wygląda ona całkiem interesująco.
Później zaczęliśmy robić tzw. small cicruit, ale robiliśmy je w odwrotnej kolejności niż powszechnie wybierana, żeby uniknąć tłumów, czyli: najpierw Pre Rup (kolejna świątynia, gdzie wszyscy chodzą oglądać zachód słońca), Ta Som, Preah Neak Poan i Preah Khan.
Pre Rup - jest to wysoka świątynia w kształcie wzgórza, na które można się wspiąć (dlatego właśnie przychodzi się na nią oglądać zachód słońca)
Ta Som - mniejsza wersja Ta Phrom, również porośnięta przez charakterystyczne drzewa
Preah Neak Poan - ta świątynia robi zdecydowanie większe wrażenie w porze deszczowej, kiedy wchodzi się do niej przez mostek nad sztuczną fosą. W marcu mostek nadal jest, ale fosa już nie bardzo ;) Pośrodku znajduje się sztuczny staw.
Preah Khan - jedna z moich ulubionych świątyń. Do jej centralnej części wchodzi się przez liczne bramy, przy czym im dalej od centralnej komnaty, tym drzwi są niższe, aby wchodzący goście musieli się schylić i ukłonić królowi. W samym centrum znajdowała się diamentowa komnata, a w kamieniach odbijało się światło wpadające przez otwór na dachu. Zmęczeni upałem ucięliśmy sobie drzemkę na kamiennych blokach Preah Khan ;) Sama świątynia otoczona jest dużym parkiem, w którym są m.in. huśtawki z lian.
W trakcie zwiedzania poszliśmy jeszcze na obiad w okolicy Preah Neak Poan, rozwijając nasze zdolności w zakresie targowania się (niższa cena, herbata jaśminowa i świeże owoce gratis). Targowanie się w Kambodży to świetna zabawa, oni podchodzą do tego na luzie, ceny i tak zazwyczaj nawet po utargowaniu są zawyżone, więc kto się nie targuje, przepłaca jeszcze bardziej. Możliwe jest zejście z pierwotnej ceny o połowę, chyba nawet kilkakrotnie udało nam się więcej ;) Nie targowaliśmy sie tylko w nieturystycznych miejscach, gdzie ceny i tak były niskie (np. kupując jedzenie z wózków za miastem). No i w supermarketach ceny też są stałe, a przynajmniej tak nam się wydaje.
Po zwiedzaniu wróciliśmy do guesthouse'u, wzięliśmy prysznic i przygotowaliśmy się na imprezę. Mieliśmy ze sobą prezenty z Polski dla dziewczynek i Ni - jak się okazało później, tu nie daje się prezentów dzieciom, tylko pieniądze gospodarzowi. W każdym razie o 18 zeszliśmy na dół. Zostaliśmy posadzeni przy stole blisko samej sceny, na honorowym miejscu. Poza nami byli sami Azjaci, więc szybko staliśmy się atrakcją. Na stołach czekało na nas piwo, napoje w puszkach i worki z lodem, chyba leżało też menu (albo coś innego, w każdym razie przy nakryciach były kartki z jakimiś napisami po khmersku). Na początek zaserwowano przekąski - coś w rodzaju małych naleśniczków o mięsnym posmaku, orzeszki z przyprawami, suszone mięso (pyszne!), warzywa, placuszki rybne. Nasi sąsiedzi przy stoliku nie mówili po angielsku, więc "rozmowa" sprowadzała się do wznoszenia toastów i do pokazywania nam, co jak i z czym należy jeść (każdy dostał talerzyk, miseczkę, łyżeczkę i pałeczki; część rzeczy jadło się łyżką, część pałeczkami, a część palcami, więc sami byśmy się w tym nie połapali). Później na stole pojawiły się dania główne: kurczak w panierce z sosami i zieleniną (chyba holy basil, ale pewności nie mam), danie z podrobów i warzyw, potem mięso w orientalnej panierce o konsystencji placuszków i smaku curry z trawą cytrynową, później ryby w całości, a na koniec jeszcze zupa rybna, serwowana z ryżem z warzywami. Jedzenia było w każdym razie sporo. I w przeważającej większości było przepyszne (mi nie do końca smakowały tylko podroby, natomiast placuszki mięsne i ryba - niebo w gębie).
Kiedy wszyscy się najedli, na scenie rozpoczął się pokaz tradycyjnych tańców khmerskich. Każdy taniec opowiadał jakąś historię, dzięki czemu byliśmy w stanie mniej więcej wszystko zrozumieć (mniej więcej, bo jakieś konteksty kulturowe pogubiliśmy na pewno). Był w każdym razie taniec motyla, historia o zalotach rybaków i zbieraczek ryżu, opowieść o Chińczykach i transwestytach (?) i kilka innych.
Później wszyscy odśpiewali sto lat, zamiast tortu były świeże owoce (dużo lepsze rozwiązanie w taki upał), a zamiast fajerwerków - serpentyny w sprayu, po czym zaczęły się standardowe tańce. W zasadzie nie do końca standardowe, bo do większości piosenek tańczono chodząc w kółko dookoła stołu i wykonując głównie ruchy rękami. Tylko czasami kółko było likwidowane. Klimat w każdym razie był niesamowity, bo wszyscy bawili się razem, chociaż spora część miejscowych gości zmyła się po pokazie tańców.
W ogóle mam wrażenie, że na imprezie obowiązywał jakiś zrozumiały dla nich, a nie do końca pojęty dla nas podział - chyba nie na wszystkich stolikach było tyle jedzenia, co u nas, nie wiem też, czy wszędzie był alkohol, część osób była chyba zaproszona tylko na część "oficjalną".
My uciekliśmy z parkietu chwilę przed północą - byliśmy padnięci, a rano czekała nas długa podróż do Phnom Penh. Myśleliśmy, że impreza potrwa do rana, ale równo o północy wyłączono muzykę i wszyscy poszli do domów.
świnia na skuterze |
targ, sklep z mydłem i powidłem |
Potem poszliśmy na peeling stóp robiony przez małe rybki. Strasznie łaskocze, ale przynajmniej stopy się domyły z pomarańczowego kambodżańskiego pyłu.
rybny peeling |
A w drodze powrotnej do guesthouse'u minęliśmy... hotel "Angkor Era" :) I tym sposobem wyjaśniła sie zagadka przynajmniej jednego basenu.
Umówiliśmy się z kierowcą na 7 rano. Musieliśmy zdążyć wrócić następnego dnia w miarę wcześnie, bo czekała nas impreza. Już podczas robienia rezerwacji Ni, manager guesthouse'u, napisał nam, że 30 marca zaprasza na urodziny swojej córki. Później okazało się, że będą to 7. urodziny jego najmłodszej siostry połączone z ukończeniem 5 miesięcy przez jego córkę. Na imprezę nie mogliśmy (i nie chcieliśmy) się więc spóźnić, tym bardziej, że już poprzedniego dnia widzieliśmy, że szykuje się coś wielkiego - cała wioska pomagała w rozstawianiu wielkich namiotów, przywieziono scenę i głośniki, a w gusethousie siedziało mnóstwo kobiet i coś gotowało.
W dniu urodzin o 5 rano obudziło nas dudnienie. Po chwili dotarło do nas, że to khmerska muzyka puszczona na cały regulator z profesjonalnych głośników. Początkowo myśleliśmy, że zaczęła się modlitwa (Ni mówił, że rano przyjedzie mnich i będą składane podarunki w celu zapewnienia jubilatkom pomyślności), ale szybko okazało się, że po prostu cała wieś jest już na nogach i przygotowuje przyjęcie, więc puścili sobie muzykę, żeby umilić pracę. A głośniki stały akurat pod naszymi oknami ;)
W tym stanie rzeczy spać już się nie dało. Zeszliśmy na dół, kupiliśmy owoce i ryż z kokosem na śniadanie i zaczekaliśmy na tuktuka. W pierwszej kolejności pojechaliśmy do Ta Phrom, czyli świątyni znanej z Tomb Raidera, porośniętej przez drzewa i częściowo zrekonstruowanej. Spotkaliśmy dużo zwiedzających ją mnichów, zapozowaliśmy jednemu z nich do zdjęć i zaczęliśmy zwiedzać. Niestety, z uwagi na trwające prace rekonstrukcyjne część terenu świątyni jest ogrodzona i nie wszędzie można wejść. Ale i tak wygląda ona całkiem interesująco.
Później zaczęliśmy robić tzw. small cicruit, ale robiliśmy je w odwrotnej kolejności niż powszechnie wybierana, żeby uniknąć tłumów, czyli: najpierw Pre Rup (kolejna świątynia, gdzie wszyscy chodzą oglądać zachód słońca), Ta Som, Preah Neak Poan i Preah Khan.
Pre Rup - jest to wysoka świątynia w kształcie wzgórza, na które można się wspiąć (dlatego właśnie przychodzi się na nią oglądać zachód słońca)
Ta Som - mniejsza wersja Ta Phrom, również porośnięta przez charakterystyczne drzewa
Preah Neak Poan - ta świątynia robi zdecydowanie większe wrażenie w porze deszczowej, kiedy wchodzi się do niej przez mostek nad sztuczną fosą. W marcu mostek nadal jest, ale fosa już nie bardzo ;) Pośrodku znajduje się sztuczny staw.
Preah Khan - jedna z moich ulubionych świątyń. Do jej centralnej części wchodzi się przez liczne bramy, przy czym im dalej od centralnej komnaty, tym drzwi są niższe, aby wchodzący goście musieli się schylić i ukłonić królowi. W samym centrum znajdowała się diamentowa komnata, a w kamieniach odbijało się światło wpadające przez otwór na dachu. Zmęczeni upałem ucięliśmy sobie drzemkę na kamiennych blokach Preah Khan ;) Sama świątynia otoczona jest dużym parkiem, w którym są m.in. huśtawki z lian.
Preah Neak Poan |
Po zwiedzaniu wróciliśmy do guesthouse'u, wzięliśmy prysznic i przygotowaliśmy się na imprezę. Mieliśmy ze sobą prezenty z Polski dla dziewczynek i Ni - jak się okazało później, tu nie daje się prezentów dzieciom, tylko pieniądze gospodarzowi. W każdym razie o 18 zeszliśmy na dół. Zostaliśmy posadzeni przy stole blisko samej sceny, na honorowym miejscu. Poza nami byli sami Azjaci, więc szybko staliśmy się atrakcją. Na stołach czekało na nas piwo, napoje w puszkach i worki z lodem, chyba leżało też menu (albo coś innego, w każdym razie przy nakryciach były kartki z jakimiś napisami po khmersku). Na początek zaserwowano przekąski - coś w rodzaju małych naleśniczków o mięsnym posmaku, orzeszki z przyprawami, suszone mięso (pyszne!), warzywa, placuszki rybne. Nasi sąsiedzi przy stoliku nie mówili po angielsku, więc "rozmowa" sprowadzała się do wznoszenia toastów i do pokazywania nam, co jak i z czym należy jeść (każdy dostał talerzyk, miseczkę, łyżeczkę i pałeczki; część rzeczy jadło się łyżką, część pałeczkami, a część palcami, więc sami byśmy się w tym nie połapali). Później na stole pojawiły się dania główne: kurczak w panierce z sosami i zieleniną (chyba holy basil, ale pewności nie mam), danie z podrobów i warzyw, potem mięso w orientalnej panierce o konsystencji placuszków i smaku curry z trawą cytrynową, później ryby w całości, a na koniec jeszcze zupa rybna, serwowana z ryżem z warzywami. Jedzenia było w każdym razie sporo. I w przeważającej większości było przepyszne (mi nie do końca smakowały tylko podroby, natomiast placuszki mięsne i ryba - niebo w gębie).
Kiedy wszyscy się najedli, na scenie rozpoczął się pokaz tradycyjnych tańców khmerskich. Każdy taniec opowiadał jakąś historię, dzięki czemu byliśmy w stanie mniej więcej wszystko zrozumieć (mniej więcej, bo jakieś konteksty kulturowe pogubiliśmy na pewno). Był w każdym razie taniec motyla, historia o zalotach rybaków i zbieraczek ryżu, opowieść o Chińczykach i transwestytach (?) i kilka innych.
Później wszyscy odśpiewali sto lat, zamiast tortu były świeże owoce (dużo lepsze rozwiązanie w taki upał), a zamiast fajerwerków - serpentyny w sprayu, po czym zaczęły się standardowe tańce. W zasadzie nie do końca standardowe, bo do większości piosenek tańczono chodząc w kółko dookoła stołu i wykonując głównie ruchy rękami. Tylko czasami kółko było likwidowane. Klimat w każdym razie był niesamowity, bo wszyscy bawili się razem, chociaż spora część miejscowych gości zmyła się po pokazie tańców.
W ogóle mam wrażenie, że na imprezie obowiązywał jakiś zrozumiały dla nich, a nie do końca pojęty dla nas podział - chyba nie na wszystkich stolikach było tyle jedzenia, co u nas, nie wiem też, czy wszędzie był alkohol, część osób była chyba zaproszona tylko na część "oficjalną".
My uciekliśmy z parkietu chwilę przed północą - byliśmy padnięci, a rano czekała nas długa podróż do Phnom Penh. Myśleliśmy, że impreza potrwa do rana, ale równo o północy wyłączono muzykę i wszyscy poszli do domów.
pokaz tańców khmerskich |
świętowanie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz