Rano mamy jeszcze czas na szybkie wypicie mrożonej kawy z mlekiem skondensowanym, która z upływem czasu smakuje coraz bardziej, po czym tuktuk odbiera nas spod hostelu i zawozi na dworzec autobusowy. Tam zostajemy przesadzeni do autobusu i ruszamy do Kampot. 148 kilometrów pokonujemy zaledwie w... 5 godzin (chociaż znowu trzeba przyznać, że dość długo staliśmy w korkach przy wyjeździe z Phnom Penh).
Następnego dnia decydujemy się na wypożyczenie skuterów. Jest to decyzja okupiona długim wahaniem, bo po pierwsze nikt z nas nie potrafi w zasadzie na nich jeździć (ja próbowałam rok wcześniej, skończyło się to kilkoma upadkami i oddaniem skutera po dwóch godzinach), a po drugie, chcemy jechać do Parku Narodowego Bokor, który w zasadzie składa się z samego wzgórza Phnom Bokor, więc zakładamy, że może się ciężko tam jeździć. W recepcji mówią nam co prawda, że jazda po Bokor jest "not very hard", ale przekonujemy się dopiero, kiedy słyszymy, że państwo wydało 21 milionów dolarów na budowę tej drogi (32 kilometry wjazdu i kilkanaście kilometrów na szczycie). Na wszelki wypadek przed wyjazdem wyrobiłam międzynarodowe prawo jazdy, bo Kambodża nie honoruje polskich dokumentów. W praktyce wygląda to tak, że nigdzie nie muszę tego prawa jazdy pokazywać, skuter wypożyczam na paszport, ale gdyby doszło do poważniejszego wypadku, miałabym problemy z ubezpieczeniem i pewnie z policją. Więc lepiej dmuchać na zimne, tym bardziej, że wyrobienie tego dokumentu trwa maksymalnie tydzień i kosztuje 35 złotych.
W każdym razie mimo początkowych planów wjazdu na Bokor na rowerze ostatecznie stwierdzamy, że 90 kilometrów na rowerach (do Bokor trzeba jeszcze dojechać jakieś 10 kilometrów), z czego połowa pod górę, jest w azjatyckim klimacie za dużym wyzwaniem i że spróbujemy ze skuterami. Ustalamy z managerem Samon Village, że załatwi nam jeden automat (na którym będą mogły jechać dwie osoby) i jeden półautomat. Jazdy próbne przebiegają o dziwo całkiem satysfakcjonująco, maszyny są dość nowe i sprawne (Hondy, bo po Kambodży chyba tylko takie skutery jeżdżą), z dużymi silnikami (jechaliśmy 80 km/h, ale spokojnie można się było bardziej rozpędzić), tankujemy więc i ruszamy w drogę. Stacja benzynowa jest tuż przy bramie naszego ośrodka. W zasadzie stacja benzynowa to zbyt duże słowo: jakiś facet sprzedaje benzynę z butelek po napojach (takie punkty są na każdym kroku przy drodze), jednocześnie w tej samej budzie można skorzystać z usług fryzjera, a przy stole obok kupić kawę mrożoną. Prawie centrum handlowe ;)
Za Kampot zatrzymujemy się, żeby coś zjeść - w przydrożnym "barze" (dwa stoliki, kilka krzeseł i stół do przygotowywania potraw) kobieta sprzedaje przepyszną zupę: jakieś kiełki, kwiaty, zielenina, dużo makaronu ryżowego, a to wszystko zalane wywarem na bazie mleka kokosowego i czerwonego curry, ale dość łagodnym.
Za wjazd na skuterach do parku narodowego płacimy po pół dolara od pojazdu. Droga rzeczywiście jest nowa, szeroka i piękna, na ostrych zakrętach są nawet lusterka zamontowane, a przy tym nie jest zbyt stromo. Po jakimś czasie dojeżdżamy na szczyt; w punkcie kontrolnym pokazujemy nasze bilety za wjazd skuterami. W tym miejscu droga się rozwidla. Jedziemy w prawo, dojeżdżamy do wodospadu. A przynajmniej tak nam się wydaje. Płacimy po pół dolara za wstęp, po czym przekonujemy się - czego w sumie mogliśmy domyślić się już wcześniej - że w porze suchej wody w wodospadzie nie ma. Ale są kamienie. I całkiem sporo turystów, o dziwo raczej tutejszych, co oznacza, że oni wiedzieli, że wody brak, a mimo to tu przyjechali. Chociaż trzeba przyznać, że pomimo braku wody wygląda to dość ładnie. W każdym razie po obejrzeniu tej atrakcji zawracamy (potem dowiadujemy się, że dalej przy tej drodze znajduje się stara świątynia), cofamy się do punktu kontrolnego i wybieramy drogę w lewo.
|
wyschnięty wodospad |
I w tym momencie przestajemy właściwie cokolwiek widzieć. To znaczy widzimy jeszcze nowy ogromny hotel, ale potem otacza nas mgła. Jazda na skuterach staje się więc sporym wyzwaniem. Nie wiemy dokąd jedziemy, nie widzimy pokazdów z naprzeciwka. Po chwili na poboczu z mgły wyłania się zarys kościoła. Parkujemy więc i wchodzimy do środka. Jest to stary opuszczony kościółek z czasów, kiedy Kambodża była pod okupacją francuską (w latach 1863-1955 Kambodża początkowo znajdowała się pod protektoratem Francji, potem stała się jej kolonią). Po wyjściu z kościoła próbujemy znaleźć punkt docelowy naszej wycieczki, czyli opuszczony hotel z kasynem. Zarówno kościół, jak i hotel wchodzą w skład Bokor Hill Station - miasta widma, które Francuzi zaczęli budować na szczycie Phnom Bokor w latach 20. XX wieku (i wybudowali w ciągu zaledwie 9 miesięcy, a przy pracach zginęło ponoć 900 osób. Oczywiście nie Francuzów). Funkcjonowanie resortu przerwała jednak II wojna światowa, a później uzyskanie przez Kambodżę niezależności od Francji.W 1940 roku Francuzi opiścili Bokor Hill Station i obecnie mamy tu miasto widmo. Chociaż miasto to zbyt duże słowo, bo powstał zaledwie kościół, hotel z kasynem i kilka mniejszych budynków.
|
wnętrze kościoła na Phnom Bokor |
W każdym razie szukamy kasyna. Idzie nam dość opornie, bo teraz już naprawdę nic nie widzimy. Słyszymy ludzi, ale nie wiemy, gdzie są. W końcu dostrzegamy jakiś zjazd z głównej drogi. Parkujemy tam skutery i idziemy przed siebie. Okazuje się, że kilkanaście metrów przed nami stoi grupa turystów, a jakieś 20 metrów dalej - czego jednak nie jesteśmy w stanie dostrzec - znajduje się kasyno. Zwiedzanie opuszczonego kasyna we mgle ma niezapomniany klimat, więc może dobrze się złożyło z pogodą. Co więcej, spotkani turyści właśnie odjeżdżają, więc jesteśmy tu całkiem sami. Teraz naprawdę wygląda to jak miasto duchów.
|
kasyno i mgła |
Po jakimś czasie postanawiamy wracać. Wiemy już, że i tak nie zdążymy przed zmrokiem, ale mamy nadzieję, że chociaż przez mgłę przejedziemy przy w miarę jasnym świetle. Robi się zimno, a my oczywiście nie pomyśleliśmy o bluzach (bluzy?! w Kambodży?!). Kiedy zjeżdżamy trochę w dół, mgła opada, a temperatura wraca do normy. Zjazd po ciemku jest ciekawym przeżyciem, bo słyszymy dobiegające z dżungli głosy zwierząt (pewnie cykady i inne robaki, ale brzmi to co najmniej jak węże i tygrysy). Po pewnym czasie na drodze dostrzegamy zresztą węża. Jest wielki: ma jakieś 3-5 metrów długości, dość szeroki obwód i wygrzewa się na asfalcie na zakręcie. Gdyby nie jadący przed nami samochód, który zatrzymał się i oświetlił nam drogę, pewnie byśmy na niego najechali.
Zajeżdżamy do Kampot na kolację. Siadamy standardowo w barze bardziej na uboczu, gdzie jesteśmy jedynymi turystami. Właściciel, przejęty naszą obecnością, na koniec przynosi nam w prezencie na deser tutejszy rarytas, czyli... jabłko ;) Fakt, już w Bangkoku na straganach widziałam, że jabłka tutaj to coś jak papaja u nas: sprzedają je na sztuki, a na straganach są wyeksponowane na honorowych miejscach i poustawiane w piramidki.
Wracamy do Samon Village. Zastanawiamy się, jak wszystko ogarnąć, bo mamy tu wykupione noclegi do 4 kwietnia, od 5 kwietnia mamy rezerwację na Koh Rong Samloem (mniejsza wyspa koło Koh Rong), a musimy się tam jeszcze jakość dostać. Rozmawiamy z managerem naszego ośrodka, mówi, że promy pływają chyba od 11, więc może nam załatwić bilety na porannego busa i zdążymy. W takim wypadku moglibyśmy zostać na jeszcze jedną noc w Kampot. Problem polega na tym, że jedyny wolny bungalow to jakaś wersja lux z łazienką za 25 dolarów (za nasz płaciliśmy niecałe 10 dolarów). Chwilowo nie podejmujemy więc żadnej decyzji.
Następnego dnia rano, korzystając z faktu, że mamy wypożyczone skutery do 12:30 (skutery bierze się na całą dobę), decydujemy się na kolejną wycieczkę.
|
wioska po drodze |
Ruszamy rano w stronę jaskiń Phnom Chhngok, o których przeczytaliśmy w internecie. Znajdują sie 8 km za Kampot, w stronę Kep. Trzeba skręcić z głównej drogi w lewo przy drogowskazie na Phnom Chhngok Resort i po jakimś czasie dojeżdża się na miejsce (dalej jest jeszcze preangkorska świątynia w jaskini, ale trochę pokręciliśmy miejsca i zaczęło nam brakować czasu, więc tam nie dotarliśmy). Przy jaskiniach stoi blaszak, w którym jakaś kobieta kasuje nas za parking i wejście (nie wygląda to na oficjalną kasę, ale nie chciało nam się kłócić, tym bardziej, że dzięki temu mogliśmy zaparkować skutery pod dachem, żeby się nie nagrzewały). Dwóch chłopców, na oko 6- lub 7-letnich prowadzi nas do wejścia do jaskiń; będą naszymi przewodnikami. Pokazują nam różne nacieki skalne, po czym pytają, czy chcemy iść krótką czy długą trasą. Jasne, że długą. I tym sposobem nagle w japonkach, z jedną latarką na 5 osób (nas troje i nasi przewodnicy) jesteśmy prowadzeni jakimiś wąskimi dziurami w skałach. W Polsce na pewno nie pozwolono by nam w takie miejsca wejść, nie mówiąc już o tym, że nikt by nie wyraził zgody na to, żeby oprowadzały nas dzieciaki. Kambodża jednak rządzi się swoimi prawami. Jaskinie są rewelacyjne, a chłopcy pokazują nam formacje w różnych kształtach (mój ulubiony to "serce w kształcie kurczaka" i rzeczywiście, wygląda to jak serce, ale po chwili widać dziób i skrzydła). Po kilkunastu "watch your head, lady" i "this is leg-stone, this is hand-stone, be careful" (czasami bez pomocy dzieciaków faktycznie trudno byłoby załapać, gdzie oprzeć rękę, a gdzie nogę, żeby bezpiecznie przejść), wychodzimy na zewnątrz. Tu chłopcy targują się o "dobrowolny datek" za zwiedzanie, przebąkują coś o 10 dolarach na łebka, ale dostają po dolarze i też wyglądają na zadowolonych. Dziwnym trafem w tym momencie pojawia się trzeci dzieciak i też domaga się swojej prowizji ;)
|
wejście do jaskini, tu jeszcze wygląda to całkiem bezpiecznie |
Z jaskiń ruszamy w stronę Kep (bądź Keb, tu znowu pojawiają się różne wersje pisowni), które znajduje sie jakieś 25 kilometrów od Kampot, jest położone na wybrzeżu i słynie jako stolica krabów.
Jedziemy więc na targ, żeby się najeść :) Już przy wjeździe do miasta znajdują się drogowskazy na "Kep market". Targ jest dokładnie taki, jaki miałam nadzieję, że będzie: dużo owoców morza, tanio, głośno, można usiąść przy plastikowych stolikach i zjeść w spokoju. Kupujemy mątwy, krewetki, ryby, suszone krewetki, chyba suszone kraby, do tego ryż, sosy, kawę mrożoną. Siadamy, a po chwili idę zdobyć gwódź programu. Kraby trzymane są żywe w wiklinowych koszach, mają związane gumkami szczypce, żeby łatwiej się je wyciągało. Kosze co chwilę lądują w morzu, żeby kraby nie zdechły. Podchodzę do sprzedawczyni, słyszę "eight dollar one kilogram", więc myślę: ok, dogadamy się po angielsku. Wspomagam się jednak na wszelki wypadek językiem migowym i pokazuję, że chcę 3 kraby. W reklamówce ląduje jakieś 10 sztuk. Kobieta o coś pyta po khmersku, mówię, że chcę 3 tylko. Sprzedawczyni dokłada 3 kraby do reklamówki. Po długiej pantomimie trochę krabów wraca do kosza, ostatecznie dostaję chyba 8 sztuk, poddaję się. Płacę za ugotowanie ich na miejscu (na pół-migowo wytłumaczono mi, że kasują 2000 rieli za ugotowanie kilograma krabów), inna kobieta zabiera moje kraby i znika. A ja czekam. Co gorsza, nie pamiętam, jak wyglądała ta, która wzięła moje zakupy. Ale trudno, stoję. Co chwilę ktoś się do mnie uśmiecha, a ja nie wiem, czy to dlatego, że mnie obsługują i sygnalizują, że zaraz wszystko będzie gotowe, czy po prostu uśmiechają się do mnie jako do jednej z nielicznych białych na targu. W międzyczasie obserwuję sobie gotowanie, sprzedawanie i chłodzenie krabów w morzu. Ludzie, którzy tu pracują, mają długie ubrania - pewnie dlatego, że z palenisk pod kotłami leci dym i sadza, poza tym jest jeszcze goręcej niż poza targiem. Wszystko przebija jednak dziewczyna w skajowej kurtce i dżinsach. Po jakichś 20 minutach dostaję z powrotem swoją reklamówkę z ugotowanymi krabami w środku. Wracam do stolika i zaczynamy zabawę. Na szczęście chwilę wcześniej obserwowaliśmy grupę Japończyków (?) rozprawiających się ze swoją porcją, więc wiemy mniej więcej, jak się do tego zabrać. Kraby są całkiem smaczne, ale najbardziej smakowały mi grillowane mątwy.
|
targ w Kep |
|
pyszne mątwy |
|
ugotowane kraby, jeszcze związane |
|
klatka z krabami |
Po posiłku pojechaliśmy na plażę, żeby wykąpać się w morzu - jest w porządku, ale nie robi jakiegos oszałamiającego wrażenia; mimo wszystko jesteśmy w mieście, więc nie ma co liczyć na bezludną plażę z widokówek. Byli na niej głównie Khmerzy, wszystkie kobiety kąpały się w bluzkach, więc w stroju kąpielowym trochę się wyróżniałam. Nie wiem, czy chodziło o zwyczaje, czy o ochronę przed słońcem (a może o jedno i drugie).
Wracamy na skuterach do ośrodka. Oczywiście nie zdążyliśmy przed 12:30, więc musimy zapłacić za kolejną dobę wypożyczenia skuterów, ale w związku z tym możemy je sobie jeszcze zostawić. Pytamy jeszcze raz, czy nie zwolniły się jakieś tańsze domki. Niestety nie, ale słyszymy, że ostatecznie możemy dostać domek na drzewie za 10$ - tyle że dwuosobowy. Zgadzamy się i zanosimy do niego nasze rzeczy, kupujemy też bilety do Sihanoukville na następny poranek, z pick-upem z ośrodka.
Trochę pływamy w rzece, a wieczorem jedziemy do Kampot zjeść kolację i zrobić zakupy. W pewnym momencie zwracamy uwagę, że księżyc (a była pełnia) wygląda dość dziwnie, w zasadzie go nie widać, ale zakładamy, że to kwestia zachmurzenia. Siadamy w restauracji z tradycyjną kuchnią khmerską, zamawiamy kilka różnych dań do przetestowania (amok, ryż po khmersku, ryż z imbirem i cebulą). Kiedy czekamy na kolację, podchodzi do nas klientka ze stolika obok i mówi, że musimy to zobaczyć, bo dziś jest całkowite zaćmienie księżyca, a kolejne takie będzie dopiero za 2500 lat. I tym sposobem wyjaśniła się tajemnica zachmurzonego księżyca ;)
Później robimy zakupy na wyspę, bo czytaliśmy, że tam jest drożej (jak zawsze na wyspach), a poza tym w sklepach są tylko podstawowe produkty. Na wyspie nie ma też bankomantów, więc musimy wypłacić pieniądze na zapas. Wracamy do Samon Village i spędzamy ostatni wieczór nad rzeką.