niedziela, 5 lipca 2015

Londyn - informacje praktyczne

Bilety
Bilety lotnicze do Londynu kupowałyśmy w Wizzairze. Leciałyśmy z małym bagażem podręcznym (duża torebka idealnie pasuje), na weekend w zupełności to wystarcza. Wizzair lata na Luton, stamtąd trzeba liczyć troszkę ponad godzinę autobusem do centrum.
Jeśli chodzi o bilety z lotniska do miasta, jechałyśmy easybusem. Jeśli kupuje się bilety z odpowiednim wyprzedzeniem, można znaleźć sensowne oferty. My płaciłyśmy ok. 14 funtów w obie strony, czyli raczej standardowo. Na stronie easybusa znajduje się rozpiska przystanków, warto sprawdzić, skąd ma się najbliżej do hotelu. Ostatnia stacja, czyli Victoria, wcale nie musi być najkorzystniejsza.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej w Londynie, za wiele nie powiem, bo się nią nie poruszałam (tzn. wiem z forów, że lepiej i taniej wykupić kartę Oyster, ale na pewno na innych blogach / forach znajdziecie dokładniejsze informacje w tym temacie).

Jedzenie
Brytyjskie jedzenie nie jest raczej jakoś szczególnie cenione, więc nie miałam specjalnej ochoty przetestowa niczego z tamtejszej kuchni (frytek nie lubię, więc ich standardowe fish & chips odpada). Natomiast z uwagi na fakt, że w Londynie żyje wielu imigrantów, można zjeść naprawdę dobre jedzenie z innych krajów (ja testowałam chińskie, libańskie i indyjskie). 
Restauracje do najtańszych nie należą, ale łatwo znaleźć jakiś fajny street food (zwłaszcza w sezonie letnim). Poza tym w marketach jest duży wybór kanapek, sałatek i podobnych dań (ja w Tesco kupiłam przepyszny hummus z tapenadą z oliwek i słonecznikiem).
Czytałam wcześniej na forach o knajpach typu all you can eat, głównie chińskich. Na pewno jest to jakieś rozwiązanie, ale mi nieszczególnie zasmakowało. Niestety w takich miejscach ilość często zastępuje jakość (podobne doświadczenia mam z takich restauracji w Dublinie), ale na pewno można się najeść. Napoje są zazwyczaj dodatkowo płatne.

Ceny
Londyn na pewno nie jest najtańszym miastem, ale nie trzeba tam przepłacać.
Większość atrakcji jest darmowa. Przez atrakcje rozumiem muzea, galerie sztuki, parki czy po prostu chodzenie po mieście - to ostatnie zawsze jest darmowe ;) Można oczywiście wydać 20 funtów, a nawet więcej, na przejażdżkę London Eye, Muzeum Figur Woskowych czy wejście do Pałacu Buckingham, ale na szczęście to nie mój dylemat, bo żadna z tych opcji mnie jakoś nie pociągała.
We wszystkich miejsca, które odwiedziłyśmy, wstęp był bezpłatny.
Nocleg to spory wydatek - nasz hostel, Smart Russel Square, kosztował ok. 24 funty za noc od osoby, a była to jedna z najtańszych opcji w satysfakcjonującej nas lokalizacji. Warunki przy tym nie zwalały z nóg, w pokojach duszno, łóżka krótkie, brak ręczników, płatne szafki.... Na szczęście w łazienkach czysto i śniadanie w cenie. Pewnie aż tak bym nie narzekała, gdyby nie to, że trafiłyśmy na naprawdę gorący weekend, więc zaduch w pokoju się potęgował.
 W restauracji trzeba pamiętać, że zazwyczaj do rachunku jest doliczane 10-12,5 % podatku. Chińska knajpa kosztowała 9 funtów + podatek, tagine w libańskiej podobnie, dosa z sałątką na straganie 5 (i nie było podatku ;) ). 
Woda w sklepie to ok. 70 pensów za małą butelkę, wino zaczyna się od 5 funtów, sałatki i dania na wynos typu hummus zaczynają się od 2 funtów (czasem trafiają się tańsze).
Pocztówka ze znaczkiem to 1,90 funta.
Ale za to ciuchy w sklepach bywają dużo tańsze. Ja przywiozłam sandały karrimora, które upatrzyłam wcześniej przez internet, za 15 funtów.
Podsumowując - jeśli się wydaje rozsądnie, można zwiedzić Londyn i nie zbankrutować ;)

Londyn 26-28.06.2015

26.06
W związku z tym, że z okazji 11. urodzin WizzAira pojawiła się promocja na bilety lotnicze, postanowiłyśmy z koleżankami wybrać się na weekend do Londynu.
Oferta przelotów z Poznania do Londynu jest o tyle korzystna, że miałyśmy wylot w piątek o 19:40, a lot powrotny w niedzielę o 21:15, więc nie musiałyśmy brać wolnego i mogłyśmy cały weekend spędzić na miejscu, co jest dość dużą zaletą w przypadku, gdy jednak ma się limitowany czas urlopu.
Kupiłyśmy wcześniej bilety na easybusa, żeby po lądowaniu nie tracić czasu na szukanie transportu do centrum. Początkowo wydawało mi się, że kupując bilety na autobus, który odjeżdżał 45 minut po naszym lądowaniu mamy duży zapas czasu (zakładając oczywiście, że lot nie będzie opóźniony), ale mimo że nie miałyśmy ze sobą żadnego bagażu i nie musiałyśmy czekać na jego odbiór, byłyśmy w autobusie tylko 5 minut przed odjazdem. Przejazd z Luton do Londynu zajął nam ponad godzinę, okazało się też, że z uwagi na kończący się właśnie koncert The Who w Hyde Parku i zaknięte z tego powodu ulice kierowca nie jest w stanie podjechać bezpośrednio na przystanek i wysadził nas trochę dalej. Na szczęście miałyśmy mapę, więc i tak bez problemu dotarłyśmy do hostelu (Smart Russel Square Hostel).
A w hostelu zaczęły się schody... Najpierw okazało się, że nie mamy 3 łóżek w jednym pokoju, tylko jedna z nas musi spać osobno (robiłam co prawda 2 osobne rezerwacje przez booking.com, ale specjalnie pisałam maila do hostelu i prosiłam, żeby wszystkie osoby miały łóżka w jednym dormie). Po chwili okazało się, że nie tylko śpię osobno, ale na dodatek po pierwszej nocy będę musiała zmienić pokój, bo w żadnym pokoju nie ma wolnego łóżka na 2 noce (i nie ma znaczenia fakt, że rezerwacja była robiona ponad miesiąc temu). Ostatecznie w ramach rekompensaty dostałam sporą zniżkę i wylądowałam w pokoju 6-osobowym (rezerwacja była robiona na pokój 9-osobowy). Niestety, nie była to ostatnia niespodzianka - chwilę później weszłyśmy do pokoi i poczułyśmy, że będzie się tu ciężko spało. Był to najbardziej duszny pokój, w jakim miałam okazję się zatrzymać, a spałam naprawdę w różnych miejscach i różnych warunkach. Ale przynajmniej lokalizacja była naprawdę niezła, przy samym British Museum.
27.06
Po śniadaniu w hostelu (tosty z dżemem, płatki, kawa, herbata) zaczęłyśmy zwiedzanie.
Nie miałyśmy jakiegoś szczególnego parcia, żeby zobaczyć wszystkie najpopularniejsze atrakcje; z góry uznałyśmy, że nie bawi nas ani przejażdżka London Eye, ani Muzeum Figur Woskowych i że zamiast tego wolimy powłóczyć się po mieście, zobaczyć to, co naprawdę nas interesuje, posiedzieć w parku i powygrzewać się na słońcu.
Najpierw wpadłyśmy do British Museum, ale tylko na chwilę, żeby obejrzeć wystawę mumii egipskich. Londyn jest znany ze świetnych muzeów i galerii, a wszystkie (za wyjątkiem tych komercyjnych) są darmowe. Londyńskie mumie kiedyś nawet przywieziono do Poznania, ale było to kilkanaście lat temu, więc chciałam je zobaczyć raz jeszcze.  Wystawa na pewno nie rozczarowuje; zarówno ilość, jak i jakość eksponatów robi wrażenie.
śmierć na koniku polnym w British Museum, czyli zrozumieć sztukę...
Później skierowałyśmy się do Photographer's Gallery na Ramillies St., po drodze zahaczając jeszcze o must see Londynu, czyli Primarka, New Looka i SportsDirect ;)
Photographer's Gallery to, jak sama nazwa wskazuje, galeria fotografii. Znajduje się na Soho, ekspozycja jest całkiem interesująca. Jeżeli ktoś, podobnie jak ja, woli fotografię i sztukę współczesną od bardziej "wiekowych" wystaw (mumie są wyjątkiem!), powinien tu wpaść. Budynek galerii ma kilka pięter, na każdym z nich umieszczona jest inna wystawa - zainteresowanych odsyłam na ich stronę. My trafiłyśmy tu po przeczytaniu artykułu na stronie lonely planet na temat najciekawszych miejsc w Londynie. Jako że lonely planet to biblia prawie każdego europejskiego turysty, spodziewałam się tłumów na miejscu, ale o dziwo było dość pusto i można było w spokoju obejrzeć fotografie.
wystawa o poziomie służby zdrowia w Wenezueli
Na lunch zdecydowałyśmy się pójść do polecanej na forach turystycznych restauracji Mr Wu na Wardour St., czyli azjatyckiej knajpy w formule all you can eat. Rzeczywiście jedzenia dużo i bez limitu, ale smakowo absolutnie nie powalało. Wybór niby ciekawy, bo oprócz standardowego ryżu, mięs i sosów były i smażone wodorosty, i curry wegetariańskie, i jakieś krewetki (oraz, nie wiedzieć czemu, paella z kurczakiem i owocami morza), ale jakość pozostawiała wiele do życzenia. Następnym razem za tych 10 funtów wolałabym pójść gdzieś indziej, dostać być może trochę mniej, ale smaczniej. A na dodatek razem z nami jadł około trzydzieściorga dzieciaków z jakiegoś obozu letniego z Japonii, więc posiłek absolutnie nie przebiegał w ciszy i spokoju. W każdym razie nabrałyśmy sił na dalsze zwiedzanie czy też raczej włóczenie się po centrum.
Chciałyśmy dostać się w pobliże London Eye, bo wskutek dziwnego oznaczenia na mapie uzbdurałyśmy sobie, że tam mieści się Saatchi (to znaczy ja sobie ubzdurałam, a reszta nie wyprowadzała mnie z błędu). Po drodze natknęłyśmy się jeszcze na m&m's world, więc oczywiście weszłyśmy do środka (mimo że wcześniej podśmiewałysmy się z tego "zabytku"). Muszę przyznać, że to miejsce to marketingowe mistrzostwo! Jest tu wszystko z logo m&m's - od dziecięcych śpioszków, przez piżamy po kubki, budziki i inne gadżety, a do tego wielkie tuby z cukierkami, aby każdy mógł wybrać swój ulubiony rodzaj i kolor. Głupia sprawa, ale spędziłyśmy tu więcej czasu niż w British Museum.
tuby z m&m'sami

Po wyjściu natknęłyśmy się na paradę zorganizowaną z okazji wyroku Sądu Najwyższego USA w sprawie małżeństw jednopłciowych. W ogóle można było odnieść wrażenie, że cały Londyn świętuje - tęczowe flagi były wszędzie, począwszy od witryny Starbucksa aż po maszty budynków (Starbucks rozdawał nawet baloniki z tęczą). Nie wiem, jak wyglądała w tym czasie Warszawa, ale podejrzewam, że nie aż tak kolorowo.
Odpoczęłyśmy trochę w Whitehall Gardens i przeszłyśmy na drugą stronę Tamizy, oglądając z mostu London Eye, Big Bena i panoramę miasta. Miałyśmy szczęście, bo pogoda była przepiękna, świeciło słońce i - o dziwo - przez cały dzień nie padał deszcz (w niedzielę Londyn ujawnił jednak pod tym względem swoje prawdziwe oblicze). Po odkryciu, że Saatchi znajduje się w trochę innym miejscu, mogłyśmy się więc pójść poopalać w kolejnym parku, tym razem Bernie Spain Gardens.
London Eye & Big Ben
Kiedy zgłodniałyśmy, cofnęłyśmy się w stronęmostu Waterloo, bo w okolicy były rozstawione stragany i sprzedawali z nich potrawy z różnych stron świata (w tym polskie piwo i kiełbasę, ale się nie skusiłyśmy ;) ). Ja zjadłam całkiem niezłą dosę z farszem warzywnym i sałatką z ciecierzycy.

niezłe jedzenie na świeżym powietrzu
Później spacerem wróciłyśmy do hostelu, odświeżyłyśmy się i ruszyłyśmy w stronę Camden Lock. Camden Lock to coś w stylu targu w Camden Town, są tam sklepiki i stoiska z różnymi rzeczami, w tym z jedzeniem. Odbywają się tam też różne wydarzenia artystyczne. Wieczorem to wszystko jest zamknięte, ale otwierają się puby. Trochę żałuję, że nie dotarłyśmy na Camden Lock w ciągu dnia, ale przyjechałyśy tylko na 2 dni, więc miałyśmy trochę ograniczone możliwości.
28.06
Po śniadaniu spakowałyśmy rzeczy i wymeldowałyśmy się z hostelu (przyjechałyśmy z małym bagażem podręcznym, czyli tylko z torebkami, więc nie było większego problemu z noszeniem wszystkiego ze sobą).
Autobus na lotnisko miałyśmy dopiero przed 19, więc czekał nas cały dzień w Londynie. Co prawda pogoda była rano nie najlepsza (przez jakieś 2 godziny padało), ale później zrobiło się ciepło i słonecznie, więc nawet można było usiąść na trawie w parku.
Najpierw poszłyśmy przez Chinatown i Green Park do Pałacu Buckingham. Chciałyśmy tylko rzucić na niego okiem z zewnątrz, specjalnie dotarłyśmy tam po zmianie warty, żeby ominąć tłumy. Trafiłyśmy jednak na jakiś przemarsz wartowników z orkiestrą, więc tłum był spory. A atrakcja moim zdaniem średnia (zwłaszcza że większość osób niewiele widziała, bo nie stojąc w pierwszych rzędach ciężko było cokolwiek dojrzeć).
wejście do Chinatown
rzeźba z lodu, homarów, kawioru i kapeluszy w nienachalny sposób podkreśla klasę restauracji ;)

Stamtąd poszłyśmy do Saatchiego (galerii sztuki współczesnej). Po drodze złapał nas deszcz i zatrzymałyśmy się w kawiarni. Chciałam zamówić herbatę z cytryną, ale kelnerka dziwnie na mnie spojrzała i powiedziała, że cytryny nie ma, więc musiałam wypić z mlekiem. Lubię to połączenie, ale uważam, że herbata + cytryna jest nie do pobicia, więc na Wyspach wiele tracą.
Kiedy się rozpogodziło, poszłyśmy dalej. Saatchi znajduje się w parku, ale wchodzi się do niego od strony King's Road przez coś w stylu niezadaszonego pasażu handlowego, z restauracjami na dziedzińcu, więc nie jest łatwo tam trafić.
Ekspozycja w pierwszej sali spowodowała, że myślałam, że mi się tam nie spodoba - całe pomieszczenie zajmowała instalacja składająca się z góry niebieskich worków na śmieci. Na szczęście dalej było zdecydowanie lepiej. Największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa "dead: a celebration of mortality", której przekaz był zdecydowanie bardziej czytelny niż worków na śmieci ;)
Saatchi
Później zjadłyśmy obiad w libańskiej restauracji Comptoir na dziedzińcu. Jedzenie bardzo smaczne (ja miałam tagine z jagnięciny w pomidorach z ryżem, polecam), ale porcje niezbyt duże, zwłaszcza w stosunku do cen.
obiad w Comptoir
Później ruszyłyśmy w stronę Hyde Parku, bo miałyśmy bilety na busa kupione z przystanku Marble Arch koło parku właśnie. Park ogromny, biegały po nim wiewiórki i w ogóle nie bały się ludzi, jadły im z ręki. Trochę odpoczęłyśmy na trawie, a później namierzyłyśmy przystanek autobusowy.
obowiązkowe zdjęcie wiewiórki w Hyde Parku
Przy Marble Arch jest kilkustanowiskowy przystanek autobusowy, ale nie byłyśmy pewne, czy to tu, bo nie mogłyśmy znaleźć żadnej informacji, że easybus stąd odjeżdża. Spytałyśmy jednak stojącego obok sprzedawcę biletów i powiedział, że to tu, trzecie stanowisko licząc od strony łuku (wyjaśniam, gdyby ktoś miał podobny problem). Zrobiłyśmy więc jeszcze zakupy spożywcze na drogę, wsiadłyśmy do autobusu i pojechałyśmy na lotnisko, gdzie po raz pierwszy zdarzyło mi trafić na kontrolę antynarkotykową z wytresowanym w tym celu psem. Na szczęście nie wzbudziłyśmy jego podejrzeń i bez problemów dotarłyśmy do domu :)

wtorek, 5 maja 2015

Kambodża - informacje praktyczne

Poniżej zamieszczam garść informacji praktycznych. Część z nich mogła się w jakiś sposób przewinąć przez poprzednie posty, ale postaram się tu wszystko usystematyzować.

Trasa
nasza trasa: Bangkok - Siem Reap - Phnom Penh - Kampot (+ Kep) - Koh Rong Samloem - Bangkok
trasa naszej podróży
Wybór tras w Kambodży nie jest zbyt duży z uwagi na ciągle obecne w wielu miejscach miny. Można się gdzieś zatrzymać na dłużej, ale poza odwiedzonymi przez nas miejscami pozostaje tak naprawdę droga do Battambang i droga na wschód przez Kratie.
Ktoś może stwierdzić, że jak na dwa i pół tygodnia przejechanie ponad 1600 kilometrów to trochę za dużo i że mogliśmy siedzieć dłużej w jednym miejscu. Z jednej strony się zgodzę, bo sama nie lubię wycieczek typu "Europa w tydzień", ale z drugiej na naszą obronę powiem, że wynikało to z dwóch kwestii: po pierwsze, bilety do Bangkoku były tańsze niż do Phnom Penh (a poza tym i tak chcieliśmy się przejechać pociągiem do Aranyaprathet, bo słyszeliśmy, że to bardzo malownicza trasa), a  po drugie, zależało nam bardzo na tym, żeby zobaczyć świątynie Angkoru i żeby pojechać na kambodżańską wyspę. Więc krócej się nie dało :) Poza tym prawie 700 kilometrów z Sihanoukville do Bangkoku przejechaliśmy na koniec w jeden dzień, podobnie jak na początku 400 kilometrów z Bangkoku do Siem Reap. Tym sposobem, mimo że w międzyczasie sporo się przemieszczaliśmy, nie były to szczególnie długie i męczące odcinki (chociaż, jak już pisałam, przejazdy zajmowały więcej czasu niż by się mogło wydawać, oceniając po odległościach).
Ja w każdym razie taką trasę polecam. Gdybym miała więcej czasu, nic bym już chyba do niej nie dodawała (może jeszcze Battambang, jeśli akurat pływałyby tam łodzie), tylko została dłużej w poszczególnych miejscach. Ale też nie skróciłabym pobytu w żadnym z tych miejsc kosztem innego.

Waluta
Jakkolwiek oficjalną walutą w Kambodży jest riel, w praktyce wszędzie płaci się w dolarach. Przelicznik jest dość prosty: 1 dolar to 4000 rieli. Nie używa się centów, w obiegu brak też jakichkolwiek monet, więc jeśli reszta wynosi mniej niż dolara, wydają ją w rielach. Trzeba tylko uważać na dwie rzeczy: po pierwsze, banknoty dolarowe nie mogą być pogniecione, podarte, przetarte itp., bo nikt ich nie przyjmie. Zasada ta nie odnosi się to rieli, te zazwyczaj dostawaliśmy dość pogniecione. Po drugie, nie są akceptowane "stare" dolary. Nie wiem, od kiedy dolar jest stary, my dostaliśmy w sklepie pięciodolarówkę z 1986 roku i trochę się namęczyliśmy, żeby ją wydać. W końcu przyjęli ją od nas w kasie na Polach Śmierci. Jest to o tyle dziwne, że te starsze banknoty co prawda wyglądają trochę inaczej, ale w USA nadal są oficjalnym środkiem płatniczym. Jeśli więc ktoś daje nam podarty, podejrzanie stary lub odmiennie wyglądający banknot, należy poprosić o wymianę na inny. A gdy tego nie dostrzeżemy i nie uda nam się nigdzie zapłacić "trefnymi" dolarami, pozostaje wizyta w banku, gdzie za drobną prowizją można ponoć wymienić takie banknoty.

Jedzenie
Jedzenie w Kambodży jest smaczne, podobne do tajskiego, ale jednak są pewne różnice. Podstawowa to pieczywo, które w Tajlandii nie występuje (za wyjątkiem tostów z 7 eleven i mocno turystycznych restauracji), a w Kambodży pojawia się w dwóch postaciach: bagietek i smażonych w głębokim tłuszczu bułeczek. O ile bagietek nie testowaliśmy, o tyle bułeczki wśród reszty ekipy robiły furorę (ja pozostałam przy ryżu). Trzecią postacią wypieków są słodkie rurki, bez kremu w środku, ale za to o smaku kokosowym. Sprzedają je, podobnie jak smażone bułeczki, głównie na straganach.
Na śniadanie, oprócz bułeczek, popularna jest zupa - aromatyczny wywar z kolendrą, inną zieleniną, makaronem chińskim lub ryżowym i ewentualnie mięsem. Można też zjeść bagietkę, pokrojony w kwadraciki pudding ryżowy z kokosem lub - również pokrojony w kwadraty - budyń kokosowy. Oczywiście w knajpach turystycznych są też naleśniki, musli z owocami czy british breakfast, ale mówię o menu na targach i ulicznych wózkach.
Do picia najbardziej popularna jest kawa, zwykła lub mrożona. Kawa mrożona sprzedawana jest w dużych plastikowych kubkach, składa się ze słodzonego skonsensowanego mleka, małej porcji kosmicznie mocnego naparu kawowego i dużej ilości kruszonego lodu. Nie lubię kawy, nie piję słodkich napojów, ale to jest naprawdę smaczne! Kubek z kawą wkładany jest w specjalną małą reklamówkę, żeby można było powiesić go na kierownicy skutera (albo po prostu trzymać za to w ręce). Poza tym oczywiście słaba zielona jaśminowa herbata w dzbankach, serwowana z lodem, która świetnie gasi pragnienie w upały. Szukajcie barów, gdzie czajnik z taką herbatą stoi już na stole - w takich miejscach nie trzeba za nią płacić. Poza tym można dostać sok z trzciny cukrowej, dla mnie trochę za słodki, a także shake'i owocowe czy sok ze świeżych pomarańczy. Shake'i i świeże soki są tu mniej popularne niż w Tajlandii, ale można je dostać. Dzieciaki piją też słodki sztuczny syrop z kruszonym lodem, ale nie wygląda to zbyt apetycznie.
Jeśli chodzi o dania obiadowe czy kolacyjne, wybór jest spory. Na wybrzeżu popularne są owoce morza, zwłaszcza kalmary i krewetki, serwowane zazwyczaj z makaronem lub ryżem. W Kep furorę robią kraby, ale najlepiej jeść je na targu, a nie w restauracji (szczegółowa instrukcja, jak kupować kraby, znajduje się w poście na temat Kampot). Poza tym na wybrzeżu i nad jeziorem Tonle Sap można dostać smaczne ryby. Podobnie jak w Tajlandii, wszędzie jest ryż i makaron z mięsem lub warzywami (owoce morza, jak już pisałam, raczej tylko na wybrzeżu). Tradycyjna khmerska potrawa to amok - aromatyczne curry na mleku kokosowym z trawą cytrynową, przyprawami, zieleniną (ichnia odmiana jarmużu, nazywane z angielska kale), z dodatkiem mięsa, ryby lub owoców morza, serwowane z  ryżem. Jeśli chodzi o dania wegetariańskie, najbardziej popularna jest tu chyba smażona morning glory (zwana też szpinakiem wodnym) z chilli. Jest też ryż z ananasem i nerkowcami czy z imbirem i cebulą. W kuchni khmerskiej, podobnie jak w tajskiej, nie używa się sera i produktów mlecznych. Rzadko spotykane są też ziemniaki, głównie z uwagi na ich cenę.
Specyfikiem khmerskim są smażone insekty. Jakkolwiek można je spotkać też w Tajlandii, tradycyjnie jada się je przede wszystkim tutaj. Są całkiem smaczne, no i zdrowe - mają dużo białka ;) Inne charakterystyczne dania to smażone żaby w panierce (pycha!), węże (ich nie próbowaliśmy), trudna do zdobycia i osiągająca kosmiczne ceny krew kobry królewskiej (tej nawet nie widzieliśmy, tylko o niej słyszeliśmy) czy balut - czyli jajko z małym kurczaczkiem lub kaczuszką w środku. Ponoć działa jak afrodyzjak, ale smakiem nie powala. Chociaż smak jeszcze jest znośny, gorsza jest gumiasta konsystencja.

Słodycze: w kuchni khmerskiej słodycze jako takie raczej nie występują, można je kupić w sklepach, ale są to głównie produky importowane, najbardziej rozpowszechnione są ciasteczka oreo (również z nadzieniem truskawkowym). Khmerskie desery to wspomniany już pudding ryżowy z kokosem, czasem posypany dodatkowo sezamem, słodkie rurki kokosowe czy deser z mleka kokosowego, jajek, cukru, lodu i czegoś jeszcze, serwowany w miseczkach i całkiem dobry.
Na deser można oczywiście zjeść też owoce. Nam najbardziej smakowały małe banany, które mają dużo bardziej intensywny smak niż te, które można kupić w Europie. Jest też mango, papaja, ananas, jackfruit. Można je kupić albo w całości na targu, albo też od razu poprosić o pokrojenie na porcje. Zazwyczaj nie trzeba nawet prosić - sprzedawcy często sami je kroją, pakują do plastikowej torebki i dodają patyczki do szaszłyków, żeby wygodniej się jadło i żeby nie pobrudzić rąk. Osobnym tematem są owoce podone do liczi. Jedliśmy rambutany (coś jak duże liczi w zielono-czerwonej skórce z miękkimi kolcami) i longany (małe liczi z pestką w brązowawej skórce). Nie trafiliśmy niestety na mangostany, które zapamiętałam z Tajlandii, ale może to jeszcze nie był sezon. Niedojrzałe mango i papaja są z kolei używane jako warzywo i dodawane do sałatek. Można też spotkać się z tym, że sprzedawcy do mniej dojrzałego mango podają torebeczkę z mieszanką chyba chilli, soli i cukru, żeby w tym maczać owoce.
Alkohol nie jest raczej powodem, dla którego smakosze przyjeżdżają do Kambodży ;) Mamy tu miejscowe piwo, chyba 4 rodzaje: Angkor, Anchor, Cambodia i ciemne Black Panther. Piwo sprzedawane jest w małych puszkach. Jest też wino ryżowe, trzeba tylko uważać, bo z winem nie ma ono nic wspólnego. To po prostu fermentowany napój z ryżu, który może mieć nawet 55% (a w każdym razie taki najmocniejszy znaleźliśmy). Znacznie lepsze jest wino z żeń-szenia, które również mocą bardziej przypomina wino. Whisky Mekong smakuje całkiem nieźle, ale znowu: z whisky niewiele ma to wspólnego. Najbardziej smakował nam importowany z któregoś z krajów azjatyckich likier sprzedawany w zielonkawych butelkach, znaleźliśmy wersję cytrusową i wiśniową. Na wyspie kupiliśmy też bimber owocowy sprzedawany z baniaka, dało się go wypić. Można oczywiście kupić importowane alkohole, zwłaszcza w turystycznych miejscowościach wybór jest spory, ale ceny zniechęcają, często są wyższe niż w Polsce (zwłaszcza wino).
sklepik przy postoju autobusu
smażone robaki
 Noclegi
Wybór noclegów w miejscowościach turystycznych jest spory, nie trzeba ich rezerwować z wyprzedzeniem. My akurat to zrobiliśmy, ale wynikało to głównie z faktu, że i tak mieliśmy z góry zaplanowaną trasę, więc wiedzieliśmy gdzie ile czasu zostaniemy. Polecam ewentualnie robić wcześniejsze rezerwacje na wybrzeżu, bo w najfajniejszych ośrodkach miejsca szybko się kończą.
Rezerwacje robiliśmy przez booking.com, pod Siem Reap rezerwowaliśmy bezpośrednio przez stronę ośrodka. Wybieraliśmy tańsze miejsca, ale standard zawsze był niezły. Trzeba się tylko liczyć z mrówkami, gekonami i zazwyczaj brakiem ciepłej wody (ale nawet jak ją mieliśmy, i tak kąpaliśmy się w zimnej z uwagi na temperatury).
Pod Siem Reap spaliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse, za pokój z czterema łóżkami, wentylatorem i łazienką płaciliśmy 9 dolarów za noc za całą trójkę. W Phnom Penh zatrzymaliśmy się w Dolphin Hostel (w internecie jako Dolphin, na szyldzie jako Dolphine), zarezerwowaliśmy 3 łóżka w pokoju 4-osobowym z klimatyzacją i łazienką. Pokój w dobrym standardzie, niestety na 3. piętrze i bez okna, ale za to czwarte łóżko było wolne, więc mieliśmy całe dormitorium dla siebie. Cena - 6 dolarów od osoby za noc. W Kampot zarezerwowaliśmy drewniany bungalow w Samon Village za niecałe 10 dolarów za noc (za wszystkich). Było w nim podwójne łóżko piętrowe z moskitierą i wentylator, łazienki wspólne. Ośrodek składa się z drewnianych bungalowów i domków na drzewie otoczonych roślinnością i położonych nad rzeką. W Samon Village jest zadaszony taras nad rzeką, gdzie można coś zjeść lub poleżeć na hamakach, jest też kilka drewnianych leżaków / ławek pod drzewami. Ostatnią noc w Samon Village spędziliśmy w dwuosobowym domku na drzewie za 10 dolarów (regularna cena to ponoć 12 dolarów). Na Koh Rong Samloem mieliśmy drewniany bungalow z łazienką, wentylatorem i czterema łóżkami z moskitierami za 25 dolarów. Ceny na wyspach są wyższe, choć tu też można znaleźć łóżko w domitorium za 5 dolarów. Nam jednak zależało na bungalowie, żeby naprawdę się zrelaksować i poczuć bardziej jak na końcu świata ;) W Sihanoukville płaciliśmy po 6 dolarów za łóżko w dormitorium 8-osobowym w Backpacker Heaven, w pokoju była klima, łazienka i kącik wypoczynkowy ze stolikiem i kanapą (na której nie wiedzieć czemu spał dziewiąty lokator), a w samym hostelu także basen. Są oczywiście jeszcze tańsze noclegi, ale staraliśmy się też wybierać miejsca, które miały dość wysoką punktację na booking.com czy dobre opinie wśród internautów, bo przy tak krótkim wyjeździe oszczędzenie dolara czy dwóch na noclegu raczej by nas nie zbawiło. Nie czuliśmy też jednak potrzeby rezerwowania nie wiadomo jakich hoteli, ale generalnie wydaje mi się, że standard w Kambodży jest wyższy niż w Tajlandii.

Wiza
Wiza do Kambodży daje prawo do jednokrotnego wjazdu i jest ważna przez 30 dni. Można ją wyrobić na granicy, wtedy kosztuje 30 dolarów (plus ewentualna łapówka 100-200 baht, którą ponoć ciężko jest ominąć), należy wziąć ze sobą zdjęcie do wizy. Można ją też wyrobić przez internet tutaj, wtedy kosztuje 40 dolarów (30 dolarów za wizę, 7 dolarów opłaty manipulacyjnej i 3 dolary za przelew), również pozwala na maksymalnie 30-dniowy wjazd do Kambodży w ciągu 3 miesięcy od wyrobienia dokumentu. Uwaga: e-visa nie jest honorowana na wszystkich przejściach granicznych (wykaz przejść na stronie), ale na tych głównych jak najbardziej działa. Którą opcję wybrać? Ciężko powiedzieć, my wyrabialiśmy przez internet, żeby zaoszczędzić czas na przejściu granicznym.

Transport
W Kambodży nie jeżdżą pociągi, pozostaje więc komunikacja autobusowa. Można ewentualnie kupić / wynająć skuter lub rower jeśli ma się więcej czasu, my wypożyczaliśmy je tylko na miejscu, żeby robić wycieczki po okolicy. Za rowery w Kampot płaciliśmy 1$ za dobę, w Phnom Penh teoretycznie lepsze rowery kosztowały nas po utargowaniu 7$ za 3 sztuki za dzień. Skuter w Kampot to koszt 5$ za dobę plus dolar za litr paliwa. Do przejechania 100 kilometrów zużyliśmy po 3 litry paliwa. Autostop w Kambodży nie jest zbyt popularny, my raz próbowaliśmy złapać kuter rybacki na stopa, ale i tak musieliśmy za niego zapłacić.
Bilety na autobusy można kupić w biurach na turystycznych ulicach lub w hostelach. Nie ma sensu płacić za opcje VIP, wersję lux itp. - zazwyczaj i tak wszyscy kończą w jednym busie. Można się targować o ceny, nasza strategia zazwyczaj polegała na "7 dollars?! the other man told us 5 dollars!". I nagle cena spadała do 5 dolarów. Autobusy jeżdżą powoli, bo drogi nie są w najlepszym stanie. Robią dość częste postoje w przydrożnych jadłodajniach, więc nie trzeba brać zapasów na podróż. Jeśli chodzi o ceny biletów, za podróż od granicy w Poipet do Siem Reap płaciliśmy 10 dolarów (ale bez negocjacji, bo nie mogąc znaleźć dworca łapaliśmy autobus na stopa, kiedy zobaczyliśmy go z drogi, więc kierowca wiedział, że zapłacimy, ile sobie zażyczy). Autobus z Siem Reap do Phnom Penh kosztował 7 dolarów, z Phnom Penh do Kampot płaciliśmy 5 dolarów, tak samo z Kapot do Sihanoukville. Najdroższy był transport z Sihanoukville do Bangkoku - 30 dolarów. Moglibyśmy zrobić tą trasę taniej, na własną rękę (Sihanoukville - Koh Kong - Trat - Bangkok), ale z uwagi na to, że miałam samolot z Bangkoku, nie chciałam ryzykować opóźnień na trasie.
Na miejscu, jeśli mieliśmy większy dystans do pokonania, a nie wypożyczyliśmy akurat rowerów czy skuterów, korzystaliśmy z tuktuków. Zasada jest prosta: targować się jak najbardziej. Tuktuki (czyli, dla niebędących w temacie, takie riksze ciągnięte przez skuter) to rzecz, na której najbardziej naciąga się turystów. Potrafiliśmy przejechać za 4 dolary trasę, za którą kierowca chciał początkowo 15. Trzeba tylko targować się z uporem, udawanym oburzeniem, ale też uśmiechem i dystansem. Oni wiedzą, że to gra i my wiemy, że to gra, a kiedy tuktukowiec załapuje, że nie zapłacimy ceny z kosmosu, zaczyna nas chyba traktować z większym szacunkiem.
lepszy autobus, najlepsza droga w Kambodży i autorka bloga na skuterze
tuktuk

Ceny
Ceny w Kambodży są raczej płynne. Ile utargujesz, tyle zapłacisz. Targowanie się nie działa tylko w sklepach / supermarketach, gdzie ceny podane są z góry na etykietach. W knajpach - jak najbardziej można płacić mniej niż wskazano w menu. Zapłacenie podanej z góry ceny za tuktuka to wręcz głupota, bo ona celowo na start jest mocno zawyżona. Ceny noclegów i transportu podałam powyżej, więc dorzucam jeszcze informacje, ile kosztują inne produkty i usługi:
Ryż / makaron z mięsem lub warzywami w barze - 2-3 dolary (koło Angkor Wat w menu cena wynosiła 5$, ale też od razu zeszli do 3).
Porcja puddingu ryżowego - 1000 rieli
Kawa mrożona - 2000 rieli
Amok - 3 dolary
Papierosy lokalne - 1000 rieli Cambo w miękkiej paczce, 2000 rieli Ara w twardym opakowaniu (papierosy nie mają z góry ustalonej ceny, więc za tą samą markę można w różnych miejscach zapłacić mniej lub więcej); papierosy importowane są droższe, ale też jest to chyba ok. 1,5 $
Wino ryżowe - 3500 rieli za 0,75 litra
Whisky Mekong - chyba 2$ za 0,5 litra
Peeling robiony przez rybki w Siem Reap - 3$, w tym piwo gratis, my utargowaliśmy do 1$ bez piwa
Naprawa dętki - 2000 rieli
Zupa w mocno lokalnym barze - 1-1,50 $ (porcja jest tak duża, że spokojnie wystarczy na cały posiłek)
Woda mineralna - 2000 rieli za 1,5 litra
Owoce - zazwyczaj dolar za kiść bananów / kilogram czegokolwiek (dwa dolary za kilogram owoców typu liczi).
"One dollar" to w ogóle najczęściej spotykana cena za wszystko na straganach
Bilety do Angkoru - 20$ za jednodniowy, 40$ za trzydniowy, ceny za tygodniowy nie pamiętam
Bilety do S-21 - 3$, za ewentualne wynajęcie przewodnika płaci się według uznania
Bilety na Pola Śmierci - 6$
Parking - ok. 2000 rieli
Piwo - dolar w barze, jakieś 60-70 centów w sklepie (w bardziej turystycznych miejscach można trafić na happy hour i pół litra piwa z kija za 0,5 $)

Język
Często można się porozumieć po angielsku, a jeśli nie, to na migi też da się wszystko załatwić;) Ważne jest, żeby używać jak najprostszej angielszyczny, raczej równoważników zdań. Brytyjski akcent utrudnia komunikację, najlepiej naśladować ich wymowę (np. zamawiając ryż z warzywami nie ma co się wygłupiać z "Could I have rice with vegetables, please?", lepiej działa "raj wedżytybl"). Można też pomagać sobie gestami, inaczej zdarza się, że dostaniemy nie do końca to, o co poprosiliśmy.
Przedstawiam kilka podstawowych słów (w zapisie, powiedzmy, polskim fonetycznym) po khmersku, to trochę ułatwia kominukację:
dziękuję - akon
dzień dobry - suosadej
do widzenia - li haj
ryż - baj
makaron - mi
wegetarianin, wegetariańskie - bu
chłopak - pro
dziewczyna - srej
góra - pnom
wyspa - ko
kawa - kafe
I to by było na tyle, więcej zwrotów nie przyswoilismy ;)

Kultura
Khmerzy są bardzo mili i pomocni (pomijając oczywiście tuktukowców, którzy jeśli wydają się pomocni, to dlatego, że chcą zrobić na tym jakiś interes). Generalnie im dalej od turystycznych centrów, tym ludzie chętniej nam pomagają i z nami rozmawiają - oczywiście na migi ;)
Źle widziane jest tu krzyczenie czy podnoszenie głosu, nawet jeśli coś nie idzie po naszej myśli, staramy się rozwiązać problem z uśmiechem.
Jeśli chodzi o stroje, w wielu świątyniach wymagane jest ubranie zakrywające kolana i ramiona, wtedy również zwykle nie wystarczy zakryć się chustą. Na ulicy niekoniecznie trzeba się zakrywać, zwłaszcza w turystycznych miejscach, ale oczywiście w granicach rozsądku. Szorty nosiłam raczej na wybrzeżu, po Siem Reap czy Phnom Penh chodziłam z alladynach, chociaż zdarzało mi się nosić bluzki bez rękawów i nie było z tym większego problemu. Generalnie patrzyłam, jak ubierają się inni, brałam małą poprawkę na to, że wielu Khmerów zakrywa się przed słońcem, żeby się nie opalić, i starałam się nie przekraczać jakichś niepisanych / zgadywanych granic w tym względzie.
Ciekawostką jest, że Khmerzy często mieszkają i pracują w tym samym domu, który służy jednocześnie za bar / warsztat / salon fryzjerski (czasem wszystko naraz), a w którym po zamknięciu rozkłada się materace czy hamaki i śpi. Niejednokrotnie wchodziliśmy w barze do łazienki i widzieliśmy szczoteczki do zębów, co oznacza, że jest to również ich dom. Wynika to oczywiście z biedy i braku środków na wynajęcie czy zakup osobnego lokalu do prowadzenia biznesu, ale charakterystyczne jest to, że Khmerzy zdają się mieć dość mocno przesunięte granice prywatności i np. nawet po zamknięciu lokalu cały czas mają otwarte drzwi (a drzwi często są czymś w rodzaju podnoszonej do góry bramy garażowej, więc de facto cała ściana jest podniesiona i można podglądać cudze życie).
Standardem jest, że dzieciaki się do nas uśmiechają i wołają "hello!" (ewentualnie, na Polach Śmierci, "one dollar!"). Zdają się mieć ogromną frajdę, jak im odmachujemy.  Kiedy w Kampot przychodziłam codziennie rano do domu / baraku obok ośrodka i zamawiałam kawę mrożoną, czekając na nią, bawiłam się z tamtejszymi dzieciakami. Przybiegały, jak tylko mnie widziały - najpierw jedna dziewczynka, potem cała zgraja. Zabawy oczywiście dość oryginalne (podskakiwanie na jednej nodze, zakrywanie oczu i zabawa w "nie widzę cię" itp., bo na więcej nie pozwalały nam bariery językowe), ale zdawały się sprawiać im autentyczną radość.
W ogóle dzieciaki w Kabodży to osobny temat: biegają samopas, często nie do końca ubrane, nikt się tym nie przejmuje - wiadomo przecież, że jakby coś się działo, to ktoś zareaguje. Bardzo dobre wrażenie robił też fakt, że starsze dzieciaki zawsze zajmowały się młodszymi, pilnowały ich. I nie chodzi mi na przykład o dziesięciolatki, ale o trzylatka nadzorującego na oko półtoraroczną siostrę.
Dzieciaki też bardzo chętnie pozują do zdjęć. Inna sprawa, że nam też się zdarzało im pozować, i to zarówno małym, jak i nastolatkom ;) Można więc stwierdzić, że jest to transakcja wiązana.
dzieciaki pozują nam wszędzie
Inną sprawą jest kultura na drodze. Khmerzy zdają się jeździć jak szaleńcy, ale jest to wbrew pozorom szaleństwo kontrolowane. Zasady są dwie: uważaj, co dzieje się przed Tobą (za tych, którzy jadą z tyłu nie odpowiadasz) i w żadnym wypadku nie hamuj, bo spowodujesz efekt domina. Mimo wszystko jadąc na skuterach czy rowerach nie czuliśmy się niebezpiecznie. W ruchu drogowym uczestniczy mało aut, głównie skutery, więc skutki ewentualnego wypadku też są mniej drastyczne.

poniedziałek, 4 maja 2015

Kambodża - Warszawa z przystankiem w Bangkoku i przygodami 9-12.04.2015

Po godzinie od wypłynięcia z Koh Rong Samloem trafiamy do portu w Sihanoukville. Tym razem podróż nie była szczególnie komfortowa, bo z uwagi na wysokie fale wszystkie okna w łodzi były zasłonięte (zazwyczaj przestrzeń między daszkiem a burtą jest otwarta, teraz rozpięli tam jakieś foliowe okna), więc na pokładzie jest strasznie duszno, a poza tym trzęsie i niektórzy pasażerowie mają objawy choroby morskiej.
Dopływamy na miejsce ok. 18 i próbujemy złapać tuktuka do hostelu. Mamy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Backpacker Heaven, hostelu z niezłymi opiniami i z basenem. Kierowcy proponują nam kurs za 6$, bo to daleko, ale twardo mówimy, że więcej niż 3 dolary nie możemy zapłacić i że najwyżej będziemy iść na piechotę. No i oczywiście w końcu któryś się łamie i zawozi nas za naszą stawkę. A pieszo oczywiście byśmy nie szli, bo to jakieś 8-9 kilometrów i głównie pod górkę ;) Przyjeżdżamy na miejsce, meldujemy się i zostawiamy bagaże w pokoju. Basen okazuje się średnią atrakcją, bo w hostelu jest właśnie jakaś wycieczka na oko 11-latków i w basenie nie ma już miejsca dla nikogo innego, poza tym tak wrzeszczą, że można ogłuchnąć. Idziemy więc do miasta na kolację, musimy też kupić bilety do Bangkoku i zrobić zakupy na drogę.
napis w hostelowej  toalecie przypominający o słabej kanalizacji w Kambodży
 Standardowo okazuje się, że mieszkamy w pobliżu klubów go-go i knajp typowo turystycznych, ale w jednej z nich dostajemy całkiem niezły amok. Kupujemy bilety na rano. Jest też autobus nocny, chcemy początkowo nim jechać, ale wszystkie miejsca na następny wieczór są zarezerwowane, a gdybyśmy chcieli zostać jeszcze dzień dłużej, nie zdążyłabym na samolot. Kursy nocne obsługuje tylko jeden przewoźnik, na dziennych kursuje dwóch. Bilety do Bangkoku kosztują 30$ i nie bardzo daje się targować. W trasie się rozdzielimy - ja mam samolot powrotny 12 kwietnia, reszta zostaje 3 dni dłużej, więc wysiądą po drodze w Trat i pojadą na Koh Chang.
Rano wymeldowujemy się z hostelu, na dole pod wejściem stoi kierowca tuktuka i pyta dokąd. Mówimy, że do Bangkoku, on kiwa głową, że tak, że on na nas czeka (mieliśmy dowóz na dworzec w cenie biletu). Zawozi na dworzec autobusowy, gdzie jednak stwierdza, że mamy mu zapłacić. Oczywiście nie płacimy, mówimy, że kurs miał być opłacony. Jak chciał nas oszukać, to mu się nie udało. Nie wiemy, czy to był nasz tuktuk, a kierowca chciał skasować za kurs podwójnie, czy też inny podjechał i udawał, że czeka właśnie na nas. Skoro jednak mieliśmy jechać za darmo, to płacić nie będziemy - tym bardziej, że mieszkamy tak blisko dworca, że równie dobrze mogliśmy iść pieszo.
Autokar długo nie podjeżdża, umówiona 8:30 dawno minęła. Kiedy wreszcie się pojawia (już z pasażerami na pokładzie), zaczynają się jakieś negocjacje. Już myślimy, że zabraknie dla nas miejsc, ale nie - jednak wsiadamy. Znajdujemy nawet ostatnie wolne miejsca z tyłu z dużą ilością przestrzeni na nogi, choć nieco trudno jest upchnąć łokcie, bo siedzenia są wąskie. Nasza radość nie trwa jednak długo - okazuje się, że to nie jest docelowo miejsce na nogi, ale na... dodatkowy rząd siedzisk, które zostają rozłożone na stopniu przed nami. Cóż, jak podróżować, to z rozmachem. Siadamy na tych dodatkowych siedziskach, bo wskutek ich rozłożenia na normalnych fotelach nie ma już w ogóle miejsca na wciśnięcie nóg. Po jakimś czasie proszę kierowcę o postój na toaletę. Autobus od razu się zatrzymuje, tyle że przy drodze, gdzie rośnie kilka rachitycznych krzaczków. Ale zdaje się, że nie mamy wyboru. Po postoju wsiadamy z powrotem do autobusu, który po dosłownie pięciu minutach znowu się zatrzymuje - tym razem na planowanym przystanku z knajpą i toaletami. Szkoda, że nikt nam o tym nie powiedział wcześniej ;) Kiedy stoimy, do kierowcy podchodzi jakiś turysta i pyta, czy ma wolne miejsce do granicy. Po odpowiedzi, że tak, jasne, miejsca są, chłopak kupuje bilet. Wygląda na nieco zdziwionego, kiedy wchodzi na pokład, a kierowca wyciąga dla niego plastikowy taboret i stawia w przejściu :)
na początku autokar wydawał się dość pusty i wygodny...
W końcu dojeżdżamy do Koh Kong, gdzie zostajemy wysadzeni i pieszo pokonujemy przejście graniczne. Dostajemy pozwolenie na pobyt na 15 dni (miesięczna wersja obowiązuje tylko przy przekroczeniu granicy tajskiej drogą lotniczą) i szukamy autobusu, w który mamy wsiąść. Okazuje się, że jednak nie będziemy dalej jechać razem, chociaż Trat jest po drodze do Bangkoku, tylko zostajemy wsadzeni w osobne minibusy. Żegnamy się więc i rozdzielamy. Na szczęście w autokarze poznałam Polkę z kilkuletnim synem, która też jedzie do Bangkoku, więc zapada decyzja - ruszamy razem. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie bym się zanudziła w trasie. Do Bangkoku dojeżdżamy o 23:30, a więc po prawie 16 godzinach od wyjścia z hostelu. Zmęczeni, obolali (w minibusie nie śpi się najwygodniej), a tu trzeba jeszcze znaleźć hostel. Autobus zatrzymuje się przy Khao San Road, więc teoretycznie znalezienie noclegu nie powinno być trudne. Teoretycznie - bo mamy piątkową noc, a od poniedziałku zaczyna się Songkran, czyli tajski Nowy Rok, więc do miasta zjechały się tłumy. Wszystkie hostele są albo pełne, albo za drogie, albo też oferują nam tak tragiczne warunki, że lepiej spać w parku. I w sumie z takim nastawieniem ruszamy w stronę Flapping Duck, które oczywiście jest już zamknięte, a właściciel imprezuje w mieście. Trudno - rozkładamy się na leżakach w ogródku i stwierdzamy, że na niego czekamy, a jak się nie doczekamy, to śpimy na zewnątrz. Organizujemy jeszcze piwo i odpoczywamy po podróży. Po 3 w nocy właściciel się pojawia. O dziwo, ma wolny pokój dwuosobowy na parterze. Bierzemy :)
I tym sposobem nadchodzi mój ostatni dzień w Bangkoku, bo w poniedziałek rano mam samolot. Początkowo plan był ambitny: zakupy, ostatnie zwiedzanie, masaż, manicure i pedicure, żeby doprowadzić się do porządku i chociaż częściowo usunąć z siebie podróżny brud (a przy okazji zrobić to dużo taniej niż w Polsce). Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na chodzeniu i jeżdżeniu skuterami czy rowerami w kamodżańskim pyle mogą mnie w domu nie rozpoznać. Jak to jednak zwykle bywa, plany zostają zweryfikowane w ciągu dnia. Zwycięża lenistwo i kończy się na spacerze po okolicy i owocowych shake'ach w ogródku. Po południu idziemy tylko na Wet Market, bo muszę zrobić zakupy przed powrotem. Cięższa o 2 kilogramy sticky rice oraz wór przypraw i słodyczy wracam do hostelu.

Wet Market i najbardziej interesująca sekcja z wodnymi stworzeniami


Robimy kolację, a potem idziemy na Ram Buttri, żeby kupić dla mnie bilet na poranny autobus na lotnisko (normalnie bilety można kupić w hostelu, ale z uwagi na fakt, że zaczyna się Songkran i wielu przewoźników nie pracuje, tym razem jest to niemożliwe). Po drodze wygłupiamy się w parku, skaczę z murka i czuję, że japonki nieszczególnie zamortyzowały skok. Myślę sobie: trudno, zaraz to rozchodzę. Ścigamy się więc po parku, potem kupujemy bilet i zaczynamy biec z powrotem. W pewnym momencie stwierdzam, że dalej chyba nie pobiegnę. Kulejąc, wracam do hostelu, gdzie otwieramy piwo i siadamy na leżakach.
relaks we Flapping Duck

Po jakimś czasie czuję, że jest coraz gorzej. Najgorsze jednak jest to, że istnieje spore ryzyko, że nie zdążę pojechać do szpitala - do odjazdu busa na lotnisko zostało niecałe 6 godzin, a ja nawet nie jestem spakowana. Wściekła na samą siebie uświadamiam sobie, że kupując bilety lotnicze, zrezygnowałam z opcji możliwości zmiany daty wylotu w nagłych przypadkach zdrowotnych ("płacić 60 złotych za coś takiego?! a co mi się może stać?"). Nie wiem, czy moje ubezpieczenie podróżne obejmuje koszt przebukowania biletu w takich sytuacjach, a na infolinię nie mam po co dzwonić - jest środek nocy z soboty na niedzielę. Pozostaje jedno wyjście. Dzwonię do rodziców i proszę, żeby zadzwonili do linii lotniczych i załatwili mi wózek inwalidzki na lotnisko, bo nie mogę nawet stanąć na prawej stopie. Tata wysyła maila do Aerofłotu (ja nie znam rosyjskiego, wolę nie ryzykować, że ktoś mnie nie zrozumie, a czasu jest mało). Na domiar złego zaczyna się burza. Siedzimy jednak z uporem w ogródku pod parasolem, wychodząc z założenia, że jak nie pójdę spać teraz, to przynajmniej prześpię podróż.
Rano nafaszerowana tabletkami przeciwbólowymi kicam na autobus (na szczęście umówiłam się, że odbiorą mnie z Ram Buttri, bardzo blisko hostelu). Wsiadam do miniusa z nogą przewiązaną małym kawałkiem bandaża - kierowca rozumie jednak, że nie czuję się najlepiej, bo organizuje mi dodatkowe miejsce na nogi, ręczniczek pod stopę, a na lotnisku podsuwa mi wózek na bagaż, na którym mogę się oprzeć. Przy punkcie odprawy już czeka na mnie pracownik lotniska z wózkiem inwalidzkim, więc pod tym względem absolutnie nie mogę narzekać. Zawozi mnie do samolotu, po drodze zahaczając jeszcze o kantor (wymiana bahtów na złotówki w Polsce nie jest najlepszym pomysłem, nie jestem nawet pewna, czy gdzieś jest to możliwe). Podróż w tym stanie jest dość męcząca, nawet ryż z krewetkami i sałatka z krewetek i pomidorów nie na długo poprawiają mi humor. W Moskwie też podstawiają dla mnie wózek inwalidzki, podobnie w Warszawie. Potem wsiadam do taksówki i jadę do szpitala, gdzie po 6 godzinach czekania dowiaduję się, że mam złamaną nogę i czeka mnie sześć tygodni w gipsie. Tym mocnym akcentem kończę urlop ;)
Wyciągam z niego jedną nauczkę - nigdy nie oszczędzać na opcji przebukowania biletów lotniczych i dokładnie czytać warunki polisy ubezpieczeniowej (po dziś dzień nie jestem pewna, czy moja polisa obejmuje takie sytuacje, ale mam dziwne przeczucie, że jednak nie).

Koh Rong Samloem 5-9.04.2015

O 7:45 podjeżdża po nas minibus. Po drodze zgarniamy kolejnych pasażerów. Po chwili okazuje się, że pasażerów jest więcej niż miejsc siedzących, więc robi się mało komfortowo. Zastanawiamy się, czy w takim składzie będziemy jechać aż do Sihanoukville. Na szczęście w centrum Kampot część osób zostaje przesadzona do innego minibusa, jadącego do Wietnamu, do Ho Chi Minch. Znowu jest trochę wygodniej, próbujemy się nawet zdrzemnąć.
Ok. 10:30 dojeżdżamy do Sihanoukville, kierowca wysadza nas pod biurem podróży. Tam kupujemy bilety na Koh Rong Samloem. Bilet w obie strony kosztuje 20$, łódź (speedboat) ma odpłynąć o 11. Słyszymy, że nic więcej już dziś nie płynie na Koh Rong Samloem. Pytam jeszcze w punktach dookoła, ale też mają bilety na speedboata w tej samej cenie i twierdzą, że nic tańszego nie ma. Trudno, w takim razie kupujemy. Minibus zawozi nas do portu. Wchodzimy na pomost, pokazujemy nasze bilety i dowiadujemy się, że łódź odpływa jednak o 12, a ta o 11 płynie tylko na Koh Rong. Trochę nas to dziwi, ale po chwili widzimy, że na naszych biletach też jest podana taka godzina, więc (dla odmiany ;) ) musieliśmy coś źle zrozumieć przy kupowaniu biletów. Z łodziami generalnie jest tak, że wszystkie płyną na Koh Rong, a tylko niektóre ruszają później na Koh Rong Samloem, czyli mniejszą i rzadziej odwiedzaną wyspę. Pytamy jeszcze, czy na pewno płynie do naszego ośrodka (Eco Sea Dive), który nie jest położony przy głównej plaży, Saracen Bay, tylko przy Eco Sea Bay. Tak, płynie do Eco Sea Dive. W takim razie idziemy na lunch do knajpy przy plaży. Przy okazji dajemy się namówić na manicure za 2$. W końcu jest Niedziela Wielkanocna, więc trzeba jakoś wyglądać ;) Poziom higieny przy manicure woła o pomstę do nieba, nawet limonka, którą nacierają nam paznokcie, jest mocno wielokrotnego użytku. Ale sami tego chcieliśmy.
Manicure w Sihanoukville
O 12 meldujemy się na pomoście, zostajemy wsadzeni do łodzi - taki nowoczesny prom z plastikowymi siedzeniami. Po drodze na wszelki wypadek jeszcze dopytuję chłopaka z załogi, czy na pewno płyniemy do Eco Sea Bay. W odpowiedzi słyszę na zmianę "yes" i "no", więc w sumie niewiele z tego wynika. W końcu pomaga mi jakiś Francuz, który chyba tu mieszka i nawet zna khmerski. Okazuje się, że jednak płyniemy tylko na Saracen Bay. Kiedy po 45 minutach dopływamy do Saracen Bay, pytam jeszcze o to samo Amerykankę z załogi, która zjawia się na pomoście i pomaga turystom kierować się do odpowiednich hoteli. Mówi, że teraz łódź wraca do Sihanoukville, ale o 16 zjawi się kolejna, która zawiezie nas do Eco Sea Bay. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie iść na piechotę, ale dochodzimy do rozsądnego wniosku, że przedzieranie się kilka kilometrów z plecakami przez dżunglę w obcym miejscu może nie być najbezpieczniejszym rozwiazaniem (cała wyspa jest porośnięta dżunglą, dróg brak, są chyba jakieś ścieżki, ale tego też nie jesteśmy pewni). Kładziemy więc plecaki w cieniu i wskakujemy do wody, która jest czysta, ciepła i w ogóle cudowna. Potem drzemka na plaży, jeszcze raz pływanie i o 16 pakujemy się do kolejnej łodzi, która tym razem rzeczywiście zawozi nas do Eco Sea Bay.
Saracen Bay
Eco Sea Dive (funkcjonujący na booking.com jako Koh Rong Samloem Villas) to kilkanaście bungalowów położonych przy pustej, chyba 1,5-kilometrowej plaży. Nie ma tu żadnych innych ośrodków, tylko nasze bungalowy, pomost i część wspólna z restauracją i zadaszonym tarasem. Jakieś 15 minut spacerem od nas jest wioska rybacka, w której znajduje się kilka guesthouse'ów. Generalnie jest tu pusto, odludnie i cudownie.
Zostajemy uprzedzeni, żeby nie trzymać jedzenia w bungalowie "z uwagi na zwierzęta". Jakie zwierzęta, tego nikt nam nie wyjaśnia. Przekonujemy się, że chyba chodziło o mrówki (tych jest na wyspie zatrzęsienie) i ogromne gekony. Ale gekony nam w niczym nie przeszkadzają. Bungalow, który dostajemy, jest spory, w środku są 4 łóżka z moskitierami, łazienka, jakieś półki. Prąd na wyspie pochodzi z własnych generatorów, które w naszym ośrodku są włączane od 18 do 23:30 (są to oczywiście godziny dość umowne, pierwszego dnia generator działa godzinę dłużej, drugiego godzinę krócej). Na całej wyspie nie ma wi-fi, zasięg sieci komórkowych jest słaby i sporadyczny. Dla nas rewelacja - w końcu jesteśmy na prawie bezludnej wyspie!
nasz pomost

bungalowy w EcoSea
Happy Easter 2015 :)
 Kąpiemy się jeszcze w morzu i ruszamy do wioski, żeby coś zjeść. Siadamy w knajpie turecko-khmerskiej (!) prowadzonej przez Turka, w której zamawiamy coś, co się nazywa "traditional Khmer veggie pot". Jest to zaskakująco dobre: warzywa w mleku kokosowym, z chilli, trawą cytrynową i jakimiś jeszcze przyprawami. Właściciel wyjaśnia nam, że to tradycyjna potrawa, ale dość rzadko serwowana, bo składniki trzeba dusić w mleku kokosowym z przyprawami przez dwie i pół godziny. O standardowej herbacie w metalowym dzbanku możemy zapomnieć - w końcu to restauracja dla turystów.
Wieczorem testujemy wino z żeń-szenia i puszczamy świąteczne fajerwerki, żeby do końca uczcić niedzielę wielkanocną.
Następny dzień spędzamy na plaży, na zmianę pływając, opalając się i śpiąc w cieniu palm. W takim miejscu nie trzeba niczego więcej do szczęścia :) Poza tym planowaliśmy zrobić trekking po dżungli do wodospadów, ale ludzie z ośrodka powiedzieli nam, że nie ma tu chyba żadnych wodospadów, a jakby nawet były, to i tak o tej porze roku by wyschły. A poza tym ścieżka jest zarośnięta. Co prawda pracownicy nie są tu najlepszym źródłem informacji (większość pracuje tu maksymalnie kilka tygodni, żeby sobie dorobić w podróży, więc nie znają wyspy), ale innej opcji nie mamy. Jedyna aktywność, na jaką się więc decydujemy, to spacer do wioski na zakupy. Spotykamy tam Francuza, który pyta nas, jak trafić do naszego ośrodka. Nikt mu nie potrafił pomóc, bo posługiwał się nazwą Koh Rong Samloem Villas zamiast Eco Sea Dive. Okazuje się, że chłopak przypłynął na wyspę zwykłą łodzią (a nie speedboatem), ale zapłacił dwa razy taniej. Zwykła łódź zatem też kursuje, tylko wypływa jakoś wcześniej.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić coś bardziej konstruktywnego. Przypadkiem wiem, że na wyspie jest ośrodek prowadzony przez Polaków. Widziałam na zdjęciach, że mają tam bardzo ładną plażę, a z mapy wynika, że to całkiem niedaleko nas. Ruszamy więc wybrzeżem w odwiedziny. Jako że ścieżka jest podobno zarośnięta, pozostaje nam tylko spacer po skałach. Po trzech godzinach wspinaczki zaczynamy wątpić, czy znajdziemy ten ośrodek. Przez ten czas nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, nie minęliśmy żadnego bungalowu, tylko skały. Skończyła nam się woda i w zasadzie idziemy już przed siebie tylko z nadzieją, że zaraz pojawi się jakiekolwiek miejsce, gdzie dostaniemy kawę mrożoną. Nagle za kolejnym zakrętem widzimy piękną, długą plażę. Z mapy wynika, że to Budda Bay. Plaża jest jednak właściwie bezludna, znajduje się przy niej tylko pomost z chatą rybacką. Budda Bay ma jakieś 1,5 kilometra długości, jest na niej bielutki piasek, więc wierzyć się nie chce, że nikt nie otworzył tu żadnego ośrodka. Na środku plaży spotykamy za to... Francuza, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Okazuje się, że przedarł się tu przez dżunglę. Mówi, że ścieżki w zasadzie nie widać (wszystko zarośnięte), ale wystarczy iść prosto przed siebie, żeby wrócić do Eco Sea Bay. Mimo wszystko uznajemy ten pomysł za dość ryzykowny. Dochodzimy do końca plaży, płyniemy za następny cypel, a kiedy widzimy, że za nim też nic nie ma, decydujemy się na powrót tą samą drogą, po skałach. Wtedy jednak na horyzoncie pojawia się łódź rybacka. Machamy rękami jak wariaci, krzycząc "hello!" i podpływają bliżej. Za transport chcą jednak po 5 dolarów od osoby. Mówimy, że pięć dolarów to możemy zapłacić za całą trójkę. Kręcą głową i odpływają, ale widzimy, że po drodze zatrzymują się jeszcze przy pomoście z chatą rybacką i rozmawiają z siedzącym tam rybakiem. Kiedy do niego podchodzimy, z uśmiechem woła "five dollar for all!" i pokazuje na swoją łódź. Chyba pewniej czułabym się wracając wpław. Łódź składa się (chyba) z drewnianej konstrukcji mniejszej łodzi, która została obita dużą ilością styropianu i jakimiś przypadkowymi deskami, żeby mieć większą ładowność, po czym przyczepiono do tego silnik, który wygląda jak wyjęty z kosiarki. Nie możemy jednak wybrzydzać, wsiadamy. Dogadujemy jeszcze na migi cenę za zabranie z nami Francuza, który też zaczął się zbierać z plaży i wypływamy na morze. O dziwo, łódź wydaje się całkiem stabilna (choć niekoniecznie szybka).
Budda Bay
nasz transport z Budda Bay
Po powrocie wypijamy w pełni zasłużoną kawę mrożoną i zamawiamy po drinku. Po jakimś czasie przyłącza się do nas Khmer pracujący w ośrodku. Opowiada nam o wyspie, uczy też podstaw języka. Dzięki niemu wiemy, jak powiedzieć "na zdrowie", "ryż", "makaron", "wegetarianin" i "dzień dobry", więc znacznie poszerzyliśmy nasze słownictwo - do tej pory znaliśmy tylko "dziękuję". Pytamy go o zwierzęta żyjące na wyspie - mówi, że są tu gekony i krowy. Kiedy precyzujemy, że chodzi nam o dzikie zwierzęta, on też precyzuje: dzikie krowy. Po kilku kolejnych pytaniach naprowadzających wiemy już, że są też małpy, ale raczej trzymają się z dala od ludzi.
I tym sposobem został nam przedostatni dzień na wyspie, a my jeszcze nie snurkowaliśmy! Planujemy nadrobić to po śniadaniu. Idziemy do wioski. W jednym z barów siedzą miejscowi i jedzą zupę, więc też ją zamawiamy. Zawsze to lepsza opcja niż "british breakfast", które możemy dostać w innych knajpach. W tym barze jest tylko zupa, wybór ogranicza się do rodzaju makaronu (ryżowy albo taki jak z zupek chińskich) i decyzji, czy chcemy mięso. Dostajemy ogromne miski, a w nich bulion ze sporą ilością makaronu, kiełkami i dużą ilością zieleniny. Ja swoją od razu doprawiam sosem słodko-ostrym, co chyba jednak nie jest tu powszechną praktyką. Ledwo dajemy radę zjeść całe porcje, chociaż jest to całkiem smaczne. Nie dostajemy pałeczek, więc pierwszy raz jemy zupę łyżką i widelcem :) Później idziemy na mrożoną kawę do innej knajpy, a tam przy stoliku siedzi Polak, chyba pierwszy, jakiego spotkaliśmy w Kambodży. Okazuje się, że jest ze swoją dziewczyną w podróży od kilku miesięcy, a na Koh Rong Samloem siedzi już prawie dwa tygodnie, więc opowiada nam kilka ciekawostek. Dowiadujemy się, że na wyspie jest dziś sporo policji, bo na sąsiedniej wyspie niedawno zabito jednego turystę, a dwóch innych mocno raniono maczetą - z powodów rabunkowych. Oczywiście wybuchła wielka afera (takie incydenty to jednak w Kambodży ewenement) i teraz zastanawiają się, jak zwiększyć bezpieczeństwo. Cóż, po tym, czego nasłuchałam się o tutejszej policji i poziomie skorumpowania, nie czuję się jakoś szczególnie bezpieczniejsza z powodu ich obecności. Poza tym wyjaśnia się kwestia ognisk palonych w wiosce. Kilka dni wcześniej odbyło się zebranie, na którym postanowiono, że dla rozwoju turystyki i umożliwienia wybudowania w wiosce dodatkowych guesthouse'ów kilka domów znajdujących się najbardziej na brzegu morza zostanie zburzonych, a w ich miejscu staną guesthouse'y, zaś właściciele dostaną kawałek ziemi jakieś sto metrów w głąb wyspy. I teraz domy są rozbierane (drewniane chałupy na palach, więc nie trwa to zbyt długo), a resztki pali się w ogniskach. Oznacza to, że mamy ostatnią okazję widzieć wioskę w takim stanie, w jakim się znajdowała, zanim nie podjęto decyzji o rozwoju turystyki. Oczywiście, są tu już jakieś guesthouse'y, ale raczej obok domów mieszkalnych, a nie zamiast nich.
wejście do wioski
główna droga w wiosce

W każdym razie wypytujemy też o miejsca do nurkowania - są dwa fajne, i to zaraz obok nas. Wracamy więc do ośrodka, wypożyczamy sprzęt do snorkellingu i ruszamy. Rafa koralowa rzeczywiście bardzo ładna, blisko brzegu, dużo ryb, są też rozgwiazdy i jakieś dziwne okrągłe coś, co nie przypomina niczego, co byśmy znali do tej pory. Jeden gatunek rybek w ogóle nie ucieka, tylko z upodobaniem pikuje w stronę naszych masek.
Wieczorem idziemy do wioski na obiad, siadamy w tej samej chacie, w której byliśmy rano na zupie. Okazuje się, że akurat trwa tam impreza z przedstawicielami miejscowej policji. Naczelnik policji z upodobaniem przychodzi do nas co 5 minut, wznosi toasty i nazywa swoimi przyjaciółmi. Za to chłopak, który tam pracuje, patrzy na nas co chwila i wygląda na dość zestresowanego. W końcu podchodzi i wyjaśnia, że mamy się nie bać policji, ale żebyśmy nie palili teraz marihuany w ich obecności, bo to jednak nielegalne tutaj. Wyjaśniamy zdziwieni, że mamy tylko zwykłe papierosy. Chłopakowi wyraźnie ulżyło i odpowiada, że papierosy palić jak najbardziej możemy ;) Na jego usprawiedliwienie trzeba dodać, że Sihanoukville to raj dla miłośników wszelkich używek, mimo że w Kambodży narkotyki, włączając marihuanę, są nielegalne, a ich posiadanie jest surowo karane.
Nieubłaganie nadchodzi ostatni dzień pobytu na wyspie. Wstajemy rano i idziemy do wioski na śniadanie z mocnym postanowieniem, że potem wybierzemy się na trekking po dżungli. Poranną zupę w naszym uluobionym bardze popijamy jednak mrożoną herbatą, potem drugą, potem mrożoną kawą... Wypisujemy pocztówki, kupione jeszcze w Angkorze, robimy zdjęcia... I tym sposobem nadchodzi pora lunchu, a nam się jeszcze nie udało wstać od śniadaniowego stołu. Zamawiamy więc ryż z kalmarami (choć zamawiamy to za duże słowo, po prostu widzimy, że właściciele baru go jedzą, więc pokazujemy palcem, że chcemy to samo, bo dania nie ma w menu).
zupa na śniadanie smakuje nie tylko nam
nasz ulubiony deser - ryż z kokosem

Potem zbieramy się i wracamy do ośrodka, gdzie trochę pływamy, trochę drzemiemy na hamakach. Decydujemy się jeszcze na ostatnie skoki do wody w oczekiwaniu na speedboata. Naglę czuję, że coś przyssało mi się do nogi. Próbuję to odczepić, ale dalej się przysysa. Udaje mi się uciec, wychodzę na brzeg, a stojący na pomoście Khmer mówi, że to murena i że "no bite". Ok, jak nie gryzie, to luzik (potem sprawdzam w internecie, że mureny jednak są drapieżne, ale może to jakiś niegryzący gatunek).
I tym pozytywnym akcentem kończymy pobyt na wyspie, bo dostrzegamy łódź na horyzoncie. Odpływamy do Sihanoukville.

piątek, 24 kwietnia 2015

Kampot 2-4.04.2015

Rano mamy jeszcze czas na szybkie wypicie mrożonej kawy z mlekiem skondensowanym, która z upływem czasu smakuje coraz bardziej, po czym tuktuk odbiera nas spod hostelu i zawozi na dworzec autobusowy. Tam zostajemy przesadzeni do autobusu i ruszamy do Kampot. 148 kilometrów pokonujemy zaledwie w... 5 godzin (chociaż znowu trzeba przyznać, że dość długo staliśmy w korkach przy wyjeździe z Phnom Penh).
W każdym razie już o 13 wysiadamy z autobusu i łapiemy tuktuka do naszego ośrodka. Tym razem mamy zarezerwowane drewniane domki nad rzeką 3 kilometry od Kampot. Ośrodek nazywa się Samon Village i jest bardzo klimatyczny. Część domków stoi na ziemi, są też domki na drzewach, taras, a wszystko to otoczone piękną roślinnością. Samon znajduje się nad rzeką, w której woda z uwagi na bliskość morza jest lekko słona. Jak się później dowiadujemy, rzeka jest czysta, ponieważ 2 razy na dobę zmienia się w niej kierunek nurtu, dzięki czemu woda samoczynnie się oczyszcza.
domek "ziemny" w Samon Village

domek na drzewie
 Spędzamy przyjemne popłudnie kąpiąc się w rzece (nareszcie woda!), po czym robimy wycieczkę rowerową do Kampot (rowery wypożyczamy w Samon Village). Kampot samo w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym - takie małe miasteczko nad rzeką. Jest ono natomiast świetną bazą wypadową do licznych atrakcji w okolicy: Parku Narodowego Bokor, jaskiń, pól solnych, plantacji pieprzu, pól ryżowych czy do Kep z jego targiem z owocami morza. Więc w samym Kampot nie oglądamy nic ciekawego (jedynie pojedyncze budynki w stylu kolonialnym), tylko jemy obiad - wreszcie ryż ze świeżymi owocami morza! - a potem robimy zakupy. W centrum przy rondzie jest spory supermarket z niezłym zaopatrzeniem: mają tu lokalne wino z żeń-szenia, suszone jackfruity i banany w dużych opakowaniach i wszystko inne, czego nam potrzeba, a dodatkowo sporą półkę z europejskim jedzeniem, którą akurat omijamy szerokim łukiem. Najlepsze jest jednak to, że przed wejściem wisi klatka, w której siedzi gwarek i wykrzykuje różne słowa po angielsku :) Najczęściej woła "hello", ale zdarza mu się powiedzieć coś innego. Po polsku jednak mówić nie chce, mimo naszych wysiłków.
Następnego dnia decydujemy się na wypożyczenie skuterów. Jest to decyzja okupiona długim wahaniem, bo po pierwsze nikt z nas nie potrafi w zasadzie na nich jeździć (ja próbowałam rok wcześniej, skończyło się to kilkoma upadkami i oddaniem skutera po dwóch godzinach), a po drugie, chcemy jechać do Parku Narodowego Bokor, który w zasadzie składa się z samego wzgórza Phnom Bokor, więc zakładamy, że może się ciężko tam jeździć. W recepcji mówią nam co prawda, że jazda po Bokor jest "not very hard", ale przekonujemy się dopiero, kiedy słyszymy, że państwo wydało 21 milionów dolarów na budowę tej drogi (32 kilometry wjazdu i kilkanaście kilometrów na szczycie). Na wszelki wypadek przed wyjazdem wyrobiłam międzynarodowe prawo jazdy, bo Kambodża nie honoruje polskich dokumentów. W praktyce wygląda to tak, że nigdzie nie muszę tego prawa jazdy pokazywać, skuter wypożyczam na paszport, ale gdyby doszło do poważniejszego wypadku, miałabym problemy z ubezpieczeniem i pewnie z policją. Więc lepiej dmuchać na zimne, tym bardziej, że wyrobienie tego dokumentu trwa maksymalnie tydzień i kosztuje 35 złotych.
W każdym razie mimo początkowych planów wjazdu na Bokor na rowerze ostatecznie stwierdzamy, że 90 kilometrów na rowerach (do Bokor trzeba jeszcze dojechać jakieś 10 kilometrów), z czego połowa pod górę, jest w azjatyckim klimacie za dużym wyzwaniem i że spróbujemy ze skuterami. Ustalamy z managerem Samon Village, że załatwi nam jeden automat (na którym będą mogły jechać dwie osoby) i jeden półautomat. Jazdy próbne przebiegają o dziwo całkiem satysfakcjonująco, maszyny są dość nowe i sprawne (Hondy, bo po Kambodży chyba tylko takie skutery jeżdżą), z dużymi silnikami (jechaliśmy 80 km/h, ale spokojnie można się było bardziej rozpędzić), tankujemy więc i ruszamy w drogę. Stacja benzynowa jest tuż przy bramie naszego ośrodka. W zasadzie stacja benzynowa to zbyt duże słowo: jakiś facet sprzedaje benzynę z butelek po napojach (takie punkty są na każdym kroku przy drodze), jednocześnie w tej samej budzie można skorzystać z usług fryzjera, a przy stole obok kupić kawę mrożoną. Prawie centrum handlowe ;)
Za Kampot zatrzymujemy się, żeby coś zjeść - w przydrożnym "barze" (dwa stoliki, kilka krzeseł i stół do przygotowywania potraw) kobieta sprzedaje przepyszną zupę: jakieś kiełki, kwiaty, zielenina, dużo makaronu ryżowego, a to wszystko zalane wywarem na bazie mleka kokosowego i czerwonego curry, ale dość łagodnym.
Za wjazd na skuterach do parku narodowego płacimy po pół dolara od pojazdu. Droga rzeczywiście jest nowa, szeroka i piękna, na ostrych zakrętach są nawet lusterka zamontowane, a przy tym nie jest zbyt stromo. Po jakimś czasie dojeżdżamy na szczyt; w punkcie kontrolnym pokazujemy nasze bilety za wjazd skuterami. W tym miejscu droga się rozwidla. Jedziemy w prawo, dojeżdżamy do wodospadu. A przynajmniej tak nam się wydaje. Płacimy po pół dolara za wstęp, po czym przekonujemy się - czego w sumie mogliśmy domyślić się już wcześniej - że w porze suchej wody w wodospadzie nie ma. Ale są kamienie. I całkiem sporo turystów, o dziwo raczej tutejszych, co oznacza, że oni wiedzieli, że wody brak, a mimo to tu przyjechali. Chociaż trzeba przyznać, że pomimo braku wody wygląda to dość ładnie. W każdym razie po obejrzeniu tej atrakcji zawracamy (potem dowiadujemy się, że dalej przy tej drodze znajduje się stara świątynia), cofamy się do punktu kontrolnego i wybieramy drogę w lewo.
wyschnięty wodospad
 I w tym momencie przestajemy właściwie cokolwiek widzieć. To znaczy widzimy jeszcze nowy ogromny hotel, ale potem otacza nas mgła. Jazda na skuterach staje się więc sporym wyzwaniem. Nie wiemy dokąd jedziemy, nie widzimy pokazdów z naprzeciwka. Po chwili na poboczu z mgły wyłania się zarys kościoła. Parkujemy więc i wchodzimy do środka. Jest to stary opuszczony kościółek z czasów, kiedy Kambodża była pod okupacją francuską (w latach 1863-1955 Kambodża początkowo znajdowała się pod protektoratem Francji, potem stała się jej kolonią). Po wyjściu z kościoła próbujemy znaleźć punkt docelowy naszej wycieczki, czyli opuszczony hotel z kasynem. Zarówno kościół, jak i hotel wchodzą w skład Bokor Hill Station - miasta widma, które Francuzi zaczęli budować na szczycie Phnom Bokor w latach 20. XX wieku (i wybudowali w ciągu zaledwie 9 miesięcy, a przy pracach zginęło ponoć 900 osób. Oczywiście nie Francuzów). Funkcjonowanie resortu przerwała jednak II wojna światowa, a później uzyskanie przez Kambodżę niezależności od Francji.W 1940 roku Francuzi opiścili Bokor Hill Station i obecnie mamy tu miasto widmo. Chociaż miasto to zbyt duże słowo, bo powstał zaledwie kościół, hotel z kasynem i kilka mniejszych budynków.

wnętrze kościoła na Phnom Bokor
W każdym razie szukamy kasyna. Idzie nam dość opornie, bo teraz już naprawdę nic nie widzimy. Słyszymy ludzi, ale nie wiemy, gdzie są. W końcu dostrzegamy jakiś zjazd z głównej drogi. Parkujemy tam skutery i idziemy przed siebie. Okazuje się, że kilkanaście metrów przed nami stoi grupa turystów, a jakieś 20 metrów dalej - czego jednak nie jesteśmy w stanie dostrzec - znajduje się kasyno. Zwiedzanie opuszczonego kasyna we mgle ma niezapomniany klimat, więc może dobrze się złożyło z pogodą. Co więcej, spotkani turyści właśnie odjeżdżają, więc jesteśmy tu całkiem sami. Teraz naprawdę wygląda to jak miasto duchów.
kasyno i mgła
 Po jakimś czasie postanawiamy wracać. Wiemy już, że i tak nie zdążymy przed zmrokiem, ale mamy nadzieję, że chociaż przez mgłę przejedziemy przy w miarę jasnym świetle. Robi się zimno, a my oczywiście nie pomyśleliśmy o bluzach (bluzy?! w Kambodży?!). Kiedy zjeżdżamy trochę w dół, mgła opada, a temperatura wraca do normy. Zjazd po ciemku jest ciekawym przeżyciem, bo słyszymy dobiegające z dżungli głosy zwierząt (pewnie cykady i inne robaki, ale brzmi to co najmniej jak węże i tygrysy).  Po pewnym czasie na drodze dostrzegamy zresztą węża. Jest wielki: ma jakieś 3-5 metrów długości, dość szeroki obwód i wygrzewa się na asfalcie na zakręcie. Gdyby nie jadący przed nami samochód, który zatrzymał się i oświetlił nam drogę, pewnie byśmy na niego najechali.
Zajeżdżamy do Kampot na kolację. Siadamy standardowo w barze bardziej na uboczu, gdzie jesteśmy jedynymi turystami. Właściciel, przejęty naszą obecnością, na koniec przynosi nam w prezencie na deser tutejszy rarytas, czyli... jabłko ;) Fakt, już w Bangkoku na straganach widziałam, że jabłka tutaj to coś jak papaja u nas: sprzedają je na sztuki, a na straganach są wyeksponowane na honorowych miejscach i poustawiane w piramidki.
Wracamy do Samon Village. Zastanawiamy się, jak wszystko ogarnąć, bo mamy tu wykupione noclegi do 4 kwietnia, od 5 kwietnia mamy rezerwację na Koh Rong Samloem (mniejsza wyspa koło Koh Rong), a musimy się tam jeszcze jakość dostać. Rozmawiamy z managerem naszego ośrodka, mówi, że promy pływają chyba od 11, więc może nam załatwić bilety na porannego busa i zdążymy. W takim wypadku moglibyśmy zostać na jeszcze jedną noc w Kampot. Problem polega na tym, że jedyny wolny bungalow to jakaś wersja lux z łazienką za 25 dolarów (za nasz płaciliśmy niecałe 10 dolarów). Chwilowo nie podejmujemy więc żadnej decyzji.
Następnego dnia rano, korzystając z faktu, że mamy wypożyczone skutery do 12:30 (skutery bierze się na całą dobę), decydujemy się na kolejną wycieczkę.
wioska po drodze
Ruszamy rano w stronę jaskiń Phnom Chhngok, o których przeczytaliśmy w internecie. Znajdują sie 8 km za Kampot, w stronę Kep.  Trzeba skręcić z głównej drogi w lewo przy drogowskazie na Phnom Chhngok Resort i po jakimś czasie dojeżdża się na miejsce (dalej jest jeszcze preangkorska świątynia w jaskini, ale trochę pokręciliśmy miejsca i zaczęło nam brakować czasu, więc tam nie dotarliśmy). Przy jaskiniach stoi blaszak, w którym jakaś kobieta kasuje nas za parking i wejście (nie wygląda to na oficjalną kasę, ale nie chciało nam się kłócić, tym bardziej, że dzięki temu mogliśmy zaparkować skutery pod dachem, żeby się nie nagrzewały). Dwóch chłopców, na oko 6- lub 7-letnich prowadzi nas do wejścia do jaskiń; będą naszymi przewodnikami. Pokazują nam różne nacieki skalne, po czym pytają, czy chcemy iść krótką czy długą trasą. Jasne, że długą. I tym sposobem nagle w japonkach, z jedną latarką na 5 osób (nas troje i nasi przewodnicy) jesteśmy prowadzeni jakimiś wąskimi dziurami w skałach. W Polsce na pewno nie pozwolono by nam w takie miejsca wejść, nie mówiąc już o tym, że nikt by nie wyraził zgody na to, żeby oprowadzały nas dzieciaki. Kambodża jednak rządzi się swoimi prawami. Jaskinie są rewelacyjne, a chłopcy pokazują nam formacje w różnych kształtach (mój ulubiony to "serce w kształcie kurczaka" i rzeczywiście, wygląda to jak serce, ale po chwili widać dziób i skrzydła). Po kilkunastu "watch your head, lady" i "this is leg-stone, this is hand-stone, be careful" (czasami bez pomocy dzieciaków faktycznie trudno byłoby załapać, gdzie oprzeć rękę, a gdzie nogę, żeby bezpiecznie przejść), wychodzimy na zewnątrz. Tu chłopcy targują się o "dobrowolny datek" za zwiedzanie, przebąkują coś o 10 dolarach na łebka, ale dostają po dolarze i też wyglądają na zadowolonych. Dziwnym trafem w tym momencie pojawia się trzeci dzieciak i też domaga się swojej prowizji ;)
wejście do jaskini, tu jeszcze wygląda to całkiem bezpiecznie
 Z jaskiń ruszamy w stronę Kep (bądź Keb, tu znowu pojawiają się różne wersje pisowni), które znajduje sie jakieś 25 kilometrów od Kampot, jest położone na wybrzeżu i słynie jako stolica krabów.
Jedziemy więc na targ, żeby się najeść :) Już przy wjeździe do miasta znajdują się drogowskazy na  "Kep market". Targ jest dokładnie taki, jaki miałam nadzieję, że będzie: dużo owoców morza, tanio, głośno, można usiąść przy plastikowych stolikach i zjeść w spokoju. Kupujemy mątwy, krewetki, ryby, suszone krewetki, chyba suszone kraby, do tego ryż, sosy, kawę mrożoną. Siadamy, a po chwili idę zdobyć gwódź programu. Kraby trzymane są żywe w wiklinowych koszach, mają związane gumkami szczypce, żeby łatwiej się je wyciągało. Kosze co chwilę lądują w morzu, żeby kraby nie zdechły. Podchodzę do sprzedawczyni, słyszę "eight dollar one kilogram", więc myślę: ok, dogadamy się po angielsku. Wspomagam się jednak na wszelki wypadek językiem migowym i pokazuję, że chcę 3 kraby. W reklamówce ląduje jakieś 10 sztuk. Kobieta o coś pyta po khmersku, mówię, że chcę 3 tylko. Sprzedawczyni dokłada 3 kraby do reklamówki. Po długiej pantomimie trochę krabów wraca do kosza, ostatecznie dostaję chyba 8 sztuk, poddaję się. Płacę za ugotowanie ich na miejscu (na pół-migowo wytłumaczono mi, że kasują 2000 rieli za ugotowanie kilograma krabów), inna kobieta zabiera moje kraby i znika. A ja czekam. Co gorsza, nie pamiętam, jak wyglądała ta, która wzięła moje zakupy. Ale trudno, stoję. Co chwilę ktoś się do mnie uśmiecha, a ja nie wiem, czy to dlatego, że mnie obsługują i sygnalizują, że zaraz wszystko będzie gotowe, czy po prostu uśmiechają się do mnie jako do jednej z nielicznych białych na targu. W międzyczasie obserwuję sobie gotowanie, sprzedawanie i chłodzenie krabów w morzu. Ludzie, którzy tu pracują, mają długie ubrania - pewnie dlatego, że z palenisk pod kotłami leci dym i sadza, poza tym jest jeszcze goręcej niż poza targiem. Wszystko przebija jednak dziewczyna w skajowej kurtce i dżinsach. Po jakichś 20 minutach dostaję z powrotem swoją reklamówkę z ugotowanymi krabami w środku. Wracam do stolika i zaczynamy zabawę. Na szczęście chwilę wcześniej obserwowaliśmy grupę Japończyków (?) rozprawiających się ze swoją porcją, więc wiemy mniej więcej, jak się do tego zabrać. Kraby są całkiem smaczne, ale najbardziej smakowały mi grillowane mątwy.
targ w Kep
 

pyszne mątwy

ugotowane kraby, jeszcze związane
klatka z krabami
 Po posiłku pojechaliśmy na plażę, żeby wykąpać się w morzu - jest w porządku, ale nie robi jakiegos oszałamiającego wrażenia; mimo wszystko jesteśmy w mieście, więc nie ma co liczyć na bezludną plażę z widokówek. Byli na niej głównie Khmerzy, wszystkie kobiety kąpały się w bluzkach, więc w stroju kąpielowym trochę się wyróżniałam. Nie wiem, czy chodziło o zwyczaje, czy o ochronę przed słońcem (a może o jedno i drugie).
Wracamy na skuterach do ośrodka. Oczywiście nie zdążyliśmy przed 12:30, więc musimy zapłacić za kolejną dobę wypożyczenia skuterów, ale w związku z tym możemy je sobie jeszcze zostawić. Pytamy jeszcze raz, czy nie zwolniły się jakieś tańsze domki. Niestety nie, ale słyszymy, że ostatecznie możemy dostać domek na drzewie za 10$ - tyle że dwuosobowy. Zgadzamy się i zanosimy do niego nasze rzeczy, kupujemy też bilety do Sihanoukville na następny poranek, z pick-upem z ośrodka.
Trochę pływamy w rzece, a wieczorem jedziemy do Kampot zjeść kolację i zrobić zakupy. W pewnym momencie zwracamy uwagę, że księżyc (a była pełnia) wygląda dość dziwnie, w zasadzie go nie widać, ale zakładamy, że to kwestia zachmurzenia. Siadamy w restauracji z tradycyjną kuchnią khmerską, zamawiamy kilka różnych dań do przetestowania (amok, ryż po khmersku, ryż z imbirem i cebulą). Kiedy czekamy na kolację, podchodzi do nas klientka ze stolika obok i mówi, że musimy to zobaczyć, bo dziś jest całkowite zaćmienie księżyca, a kolejne takie będzie dopiero za 2500 lat. I tym sposobem wyjaśniła się tajemnica zachmurzonego księżyca ;)
Później robimy zakupy na wyspę, bo czytaliśmy, że tam jest drożej (jak zawsze na wyspach), a poza tym w sklepach są tylko podstawowe produkty. Na wyspie nie ma też bankomantów, więc musimy wypłacić pieniądze na zapas. Wracamy do Samon Village i spędzamy ostatni wieczór nad rzeką.