czwartek, 31 marca 2016

Z powrotem w Bangkoku!

Wreszcie nadszedł ten dzień - z plecakiem ciężkim  jak nigdy przedtem (w końcu wyjeżdżam na kilka miesięcy) wsiadlam do samolot i rozpoczęłam podróż.  Lot co prawda nie należał do najbardziej komfortowych,  bo siedziałam w ostatnim rzędzie przy toalecie, a pozatym nie było cateringu,  ale biorąc pod uwagę,  że za 500 złotych miałam bilet na bezpośredni lot dreamlinerem, raczej nie mogę narzekać; )
Niestety,  przez cały lot nie zmrużyłam oka, więc kiedy rano wylądowaliśmy w Bangkoku, wiedziałam,  że to będzie ciężki dzień.  Na lotnisku kupiłam od razu kartę sim do telefonu,  żeby mieć wszędzie internet.  Co prawda prawie wszędzie jest darmowe wi-fi, ale planuję za 3 tygodnie przesiąść się na rower, więc wolę miec dostęp do internetu w każdym miejscu.  Karta do telefonu za 550baht w sieci AIS zapewnia 4,5 GB transferu danych przez miesią (i 50 baht do wykorzystania na rozmowy i smsy), czyli zupełnie wystarczająco.  
Na lotnisku wsiadłyśmy w kolejkę (airport city link) do centrum, a później w 5 osób (z moją przyjaciółką i trójką Polaków,  z którymi leciałyśmy samolotem) złapaliśmy tuk tuka, który teoretycznie był dwuosobowy, wiec jazda w piątkę z naszymi bagażami była sama w sobie przygodą.  
Pierwsza polowa dnia upłynęła nam na odsypianiu lotu,  ale po południu wsiadlysmy w łódkę i popłynęłyśmy do Chinatown- mekki smakoszy. Chinatown nie zawiodło, sataye z sosem orzechowym, sajgonki i kaczka w cynamonowej marynacie  pozwoliły nam zapomnieć o trudach podróży.  Postanowiłyśmy zobaczyć jeszcze flower market, a po drodze wejść na dworzec Hua Lompong, żebym kupiła bilet do Chiang Mai. Jadę tam dopiero za 2 tygodnie, ale bilety szybko się wyprzedają, zwłaszcza w tym okresie - dzień po moim planowanym przyjeździe zacznie się Songkran, czyli tajski Nowy Rok.  Songkran szczególnie hucznie jest obchodzony w Bangkoku i właśnie w Chiang Mai. I rzeczywiście,  z biletami był problem. Na wybrany przeze mnie termin anina kolejne 2 dni nie było już żadnych miejsc sypialnych ani nawet sensownych miejsc siedzących.  Zostały tylko miejsca siedzące w trzeciej klasie w nocnym pociągu,  który jedzie 14 godzin.  Czeka mnie więc niezwykle komfortowa podróż ;) Na pocieszenie czekały mnie za to piękne widoki na targu kwiatowym. Na kwiaty jest tu duży popyt, bo Tajowie składają je w świątyniach i kapliczkach domowych. Targ byl więc pełen ludzi i kwiatów w przeróżnych postaciach - bukietów,  girland, a nawet samych kielichów. Wyglądało to niesamowicie - zwłaszcza girlandy robiły wrażenie.
Następnego dnia wstalam wcześnie rano  wiec korzystając ze sprzyjającej temperatury poszłam pobiegać do parku obok pałacu królewskiego.  Spotkałam pojedyncze osoby, które wpadły na ten sam pomysł - zdecydowanie więcej ludzi decyduje się na uprawianie sportów po zmroku.
Następny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Wat Mahathat (mniej znana świątynia niedaleko Grand Palące, bardzo klimatyczna), Wat Pho (Zuza zwiedzała, ja usiadłam z książką przy mrożonej herbacie jaśminowej, bo juz tam kiedyś byłam - ale uważam, że warto się tam wybrać, odsyłam do wpisu sprzed 2 lat) i Wat Saket na Golden Mount - jednej z moich ulubionych świątyń, którą odwiedziłam po raz kolejny. Golden Mount to świątynia wybudowana na wzgórzu powstałym z gruzów stupy postawionej przez Ramę III, która przewróciła się wskutek erozji gleby. W zasadzie świątynia nazywa się Wat Saket, a Golden Mount to nazwa wzgórza, ale ono całe stało się poniekąd obiektem sakralnym, znajdują się na nim gongi, dzwony, posągi buddy i pomnik / instalacja upamiętniająca fakt, ze podczas epidemii cholery składowano tu zwłoki.
Popołudnie przeznaczamy na relaks w Parku Lumphini. Niestety, nie udaje nam się spotkać waranów, które żyją tam na wolności, ale rano widziałyśmy jednego na ulicy, więc tę atrakcję mamy zaliczoną. Odwiedzamy też Erawan Shrine (Kapliczkę Słonia Erawan?), w której Tajowie modlą się i składają dary: kadzidła, owoce, monety, kwiaty i figurki słonia. Można też zapłacić pracującym tam kobietom, żeby śpiewały, podczas gdy my się modlimy. Ta usługa cieszy się sporym zainteresowaniem. Erawan Shrine robi niesamowite wrażenie również dlatego, że znajduje się w bogatej dzielnicy miasta, przy samym centrum handlowym ze sklepami Louisa Vuittona czy Stelli McCartney. Zderzenie tych dwóch światów robi piorunujące wrażenie.
Na zakończenie dnia zaliczamy jeszcze atrakcje w postaci przejażdżki SkyTrainem, bo chemy zobaczyć miasto z góry. Niestety, w oknach wagonów odbija się światło, więc za wiele nie widzimy ;)
Początkowy plan zakładał, że po 2 dniach w Bangkoku pojedziemy na trekking do Parku Narodowego Khao Yai, a stamtąd do Ayutthai. Plany mają jednak to do siebie, że lubią się zmieniać. Dochodzimy do wniosku, że trekking z naszymi ciężkimi plecakami po ostatnich 2 dniach spędzonych na intensywnym chodzeniu po mieście niekoniecznie nas uszczęśliwi. Zamiast tego decydujemy się zostac dzień dłużej w Bangkoku, a potem pojechać na 1 noc do Kanchanaburi o stamtąd do Ayutthai.
Następny dzień Zuza przeznacza na zwiedzanie Grand Palace, a ja na nadrabianie zaległości w lekturach. W Pałacu Królewskim nigdy nie byłam, ale jakoś mnie tam nie ciągnie, głównie z uwagi na tłum turystów i hałas (nadawane przez megafon komunikaty dla zwiedzających działają na mnie odstraszająco). Kupuje więc na pobliskim straganie szejka z mango i bananów, siadam w hostelowym ogródku na macie, otwieram reportaż Tiziano Terzaniego o Azji i czuję się całkiem zadowolona :)

2 komentarze:

  1. Widziałam na flyfor free że pisałaś o podrózy z Sihanoukville do Bangkoku - mozesz powiedziec czym jechalas, jak długo, w jakich warunkach i czy byly postoje/przesiadki po drodze? Szukam czegos na noc i zastanawiam sie czy maja nocne busy z rozkładanymi krzesłami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja jechałam jakieś 15 godzin, dziennym autobusem zapchanym do granic możliwości (do granicy na dostawianym siedzisku e dużym autobusie, na granicy przesadzili nas do minibusów), ale w tej samej cenie (ok. 30$) jest autobus nocny, tylko kiedy dzien przed odjazdem próbowaliśmy kupic bilety juz nie bylo miejsc.

    OdpowiedzUsuń