wtorek, 5 maja 2015

Kambodża - informacje praktyczne

Poniżej zamieszczam garść informacji praktycznych. Część z nich mogła się w jakiś sposób przewinąć przez poprzednie posty, ale postaram się tu wszystko usystematyzować.

Trasa
nasza trasa: Bangkok - Siem Reap - Phnom Penh - Kampot (+ Kep) - Koh Rong Samloem - Bangkok
trasa naszej podróży
Wybór tras w Kambodży nie jest zbyt duży z uwagi na ciągle obecne w wielu miejscach miny. Można się gdzieś zatrzymać na dłużej, ale poza odwiedzonymi przez nas miejscami pozostaje tak naprawdę droga do Battambang i droga na wschód przez Kratie.
Ktoś może stwierdzić, że jak na dwa i pół tygodnia przejechanie ponad 1600 kilometrów to trochę za dużo i że mogliśmy siedzieć dłużej w jednym miejscu. Z jednej strony się zgodzę, bo sama nie lubię wycieczek typu "Europa w tydzień", ale z drugiej na naszą obronę powiem, że wynikało to z dwóch kwestii: po pierwsze, bilety do Bangkoku były tańsze niż do Phnom Penh (a poza tym i tak chcieliśmy się przejechać pociągiem do Aranyaprathet, bo słyszeliśmy, że to bardzo malownicza trasa), a  po drugie, zależało nam bardzo na tym, żeby zobaczyć świątynie Angkoru i żeby pojechać na kambodżańską wyspę. Więc krócej się nie dało :) Poza tym prawie 700 kilometrów z Sihanoukville do Bangkoku przejechaliśmy na koniec w jeden dzień, podobnie jak na początku 400 kilometrów z Bangkoku do Siem Reap. Tym sposobem, mimo że w międzyczasie sporo się przemieszczaliśmy, nie były to szczególnie długie i męczące odcinki (chociaż, jak już pisałam, przejazdy zajmowały więcej czasu niż by się mogło wydawać, oceniając po odległościach).
Ja w każdym razie taką trasę polecam. Gdybym miała więcej czasu, nic bym już chyba do niej nie dodawała (może jeszcze Battambang, jeśli akurat pływałyby tam łodzie), tylko została dłużej w poszczególnych miejscach. Ale też nie skróciłabym pobytu w żadnym z tych miejsc kosztem innego.

Waluta
Jakkolwiek oficjalną walutą w Kambodży jest riel, w praktyce wszędzie płaci się w dolarach. Przelicznik jest dość prosty: 1 dolar to 4000 rieli. Nie używa się centów, w obiegu brak też jakichkolwiek monet, więc jeśli reszta wynosi mniej niż dolara, wydają ją w rielach. Trzeba tylko uważać na dwie rzeczy: po pierwsze, banknoty dolarowe nie mogą być pogniecione, podarte, przetarte itp., bo nikt ich nie przyjmie. Zasada ta nie odnosi się to rieli, te zazwyczaj dostawaliśmy dość pogniecione. Po drugie, nie są akceptowane "stare" dolary. Nie wiem, od kiedy dolar jest stary, my dostaliśmy w sklepie pięciodolarówkę z 1986 roku i trochę się namęczyliśmy, żeby ją wydać. W końcu przyjęli ją od nas w kasie na Polach Śmierci. Jest to o tyle dziwne, że te starsze banknoty co prawda wyglądają trochę inaczej, ale w USA nadal są oficjalnym środkiem płatniczym. Jeśli więc ktoś daje nam podarty, podejrzanie stary lub odmiennie wyglądający banknot, należy poprosić o wymianę na inny. A gdy tego nie dostrzeżemy i nie uda nam się nigdzie zapłacić "trefnymi" dolarami, pozostaje wizyta w banku, gdzie za drobną prowizją można ponoć wymienić takie banknoty.

Jedzenie
Jedzenie w Kambodży jest smaczne, podobne do tajskiego, ale jednak są pewne różnice. Podstawowa to pieczywo, które w Tajlandii nie występuje (za wyjątkiem tostów z 7 eleven i mocno turystycznych restauracji), a w Kambodży pojawia się w dwóch postaciach: bagietek i smażonych w głębokim tłuszczu bułeczek. O ile bagietek nie testowaliśmy, o tyle bułeczki wśród reszty ekipy robiły furorę (ja pozostałam przy ryżu). Trzecią postacią wypieków są słodkie rurki, bez kremu w środku, ale za to o smaku kokosowym. Sprzedają je, podobnie jak smażone bułeczki, głównie na straganach.
Na śniadanie, oprócz bułeczek, popularna jest zupa - aromatyczny wywar z kolendrą, inną zieleniną, makaronem chińskim lub ryżowym i ewentualnie mięsem. Można też zjeść bagietkę, pokrojony w kwadraciki pudding ryżowy z kokosem lub - również pokrojony w kwadraty - budyń kokosowy. Oczywiście w knajpach turystycznych są też naleśniki, musli z owocami czy british breakfast, ale mówię o menu na targach i ulicznych wózkach.
Do picia najbardziej popularna jest kawa, zwykła lub mrożona. Kawa mrożona sprzedawana jest w dużych plastikowych kubkach, składa się ze słodzonego skonsensowanego mleka, małej porcji kosmicznie mocnego naparu kawowego i dużej ilości kruszonego lodu. Nie lubię kawy, nie piję słodkich napojów, ale to jest naprawdę smaczne! Kubek z kawą wkładany jest w specjalną małą reklamówkę, żeby można było powiesić go na kierownicy skutera (albo po prostu trzymać za to w ręce). Poza tym oczywiście słaba zielona jaśminowa herbata w dzbankach, serwowana z lodem, która świetnie gasi pragnienie w upały. Szukajcie barów, gdzie czajnik z taką herbatą stoi już na stole - w takich miejscach nie trzeba za nią płacić. Poza tym można dostać sok z trzciny cukrowej, dla mnie trochę za słodki, a także shake'i owocowe czy sok ze świeżych pomarańczy. Shake'i i świeże soki są tu mniej popularne niż w Tajlandii, ale można je dostać. Dzieciaki piją też słodki sztuczny syrop z kruszonym lodem, ale nie wygląda to zbyt apetycznie.
Jeśli chodzi o dania obiadowe czy kolacyjne, wybór jest spory. Na wybrzeżu popularne są owoce morza, zwłaszcza kalmary i krewetki, serwowane zazwyczaj z makaronem lub ryżem. W Kep furorę robią kraby, ale najlepiej jeść je na targu, a nie w restauracji (szczegółowa instrukcja, jak kupować kraby, znajduje się w poście na temat Kampot). Poza tym na wybrzeżu i nad jeziorem Tonle Sap można dostać smaczne ryby. Podobnie jak w Tajlandii, wszędzie jest ryż i makaron z mięsem lub warzywami (owoce morza, jak już pisałam, raczej tylko na wybrzeżu). Tradycyjna khmerska potrawa to amok - aromatyczne curry na mleku kokosowym z trawą cytrynową, przyprawami, zieleniną (ichnia odmiana jarmużu, nazywane z angielska kale), z dodatkiem mięsa, ryby lub owoców morza, serwowane z  ryżem. Jeśli chodzi o dania wegetariańskie, najbardziej popularna jest tu chyba smażona morning glory (zwana też szpinakiem wodnym) z chilli. Jest też ryż z ananasem i nerkowcami czy z imbirem i cebulą. W kuchni khmerskiej, podobnie jak w tajskiej, nie używa się sera i produktów mlecznych. Rzadko spotykane są też ziemniaki, głównie z uwagi na ich cenę.
Specyfikiem khmerskim są smażone insekty. Jakkolwiek można je spotkać też w Tajlandii, tradycyjnie jada się je przede wszystkim tutaj. Są całkiem smaczne, no i zdrowe - mają dużo białka ;) Inne charakterystyczne dania to smażone żaby w panierce (pycha!), węże (ich nie próbowaliśmy), trudna do zdobycia i osiągająca kosmiczne ceny krew kobry królewskiej (tej nawet nie widzieliśmy, tylko o niej słyszeliśmy) czy balut - czyli jajko z małym kurczaczkiem lub kaczuszką w środku. Ponoć działa jak afrodyzjak, ale smakiem nie powala. Chociaż smak jeszcze jest znośny, gorsza jest gumiasta konsystencja.

Słodycze: w kuchni khmerskiej słodycze jako takie raczej nie występują, można je kupić w sklepach, ale są to głównie produky importowane, najbardziej rozpowszechnione są ciasteczka oreo (również z nadzieniem truskawkowym). Khmerskie desery to wspomniany już pudding ryżowy z kokosem, czasem posypany dodatkowo sezamem, słodkie rurki kokosowe czy deser z mleka kokosowego, jajek, cukru, lodu i czegoś jeszcze, serwowany w miseczkach i całkiem dobry.
Na deser można oczywiście zjeść też owoce. Nam najbardziej smakowały małe banany, które mają dużo bardziej intensywny smak niż te, które można kupić w Europie. Jest też mango, papaja, ananas, jackfruit. Można je kupić albo w całości na targu, albo też od razu poprosić o pokrojenie na porcje. Zazwyczaj nie trzeba nawet prosić - sprzedawcy często sami je kroją, pakują do plastikowej torebki i dodają patyczki do szaszłyków, żeby wygodniej się jadło i żeby nie pobrudzić rąk. Osobnym tematem są owoce podone do liczi. Jedliśmy rambutany (coś jak duże liczi w zielono-czerwonej skórce z miękkimi kolcami) i longany (małe liczi z pestką w brązowawej skórce). Nie trafiliśmy niestety na mangostany, które zapamiętałam z Tajlandii, ale może to jeszcze nie był sezon. Niedojrzałe mango i papaja są z kolei używane jako warzywo i dodawane do sałatek. Można też spotkać się z tym, że sprzedawcy do mniej dojrzałego mango podają torebeczkę z mieszanką chyba chilli, soli i cukru, żeby w tym maczać owoce.
Alkohol nie jest raczej powodem, dla którego smakosze przyjeżdżają do Kambodży ;) Mamy tu miejscowe piwo, chyba 4 rodzaje: Angkor, Anchor, Cambodia i ciemne Black Panther. Piwo sprzedawane jest w małych puszkach. Jest też wino ryżowe, trzeba tylko uważać, bo z winem nie ma ono nic wspólnego. To po prostu fermentowany napój z ryżu, który może mieć nawet 55% (a w każdym razie taki najmocniejszy znaleźliśmy). Znacznie lepsze jest wino z żeń-szenia, które również mocą bardziej przypomina wino. Whisky Mekong smakuje całkiem nieźle, ale znowu: z whisky niewiele ma to wspólnego. Najbardziej smakował nam importowany z któregoś z krajów azjatyckich likier sprzedawany w zielonkawych butelkach, znaleźliśmy wersję cytrusową i wiśniową. Na wyspie kupiliśmy też bimber owocowy sprzedawany z baniaka, dało się go wypić. Można oczywiście kupić importowane alkohole, zwłaszcza w turystycznych miejscowościach wybór jest spory, ale ceny zniechęcają, często są wyższe niż w Polsce (zwłaszcza wino).
sklepik przy postoju autobusu
smażone robaki
 Noclegi
Wybór noclegów w miejscowościach turystycznych jest spory, nie trzeba ich rezerwować z wyprzedzeniem. My akurat to zrobiliśmy, ale wynikało to głównie z faktu, że i tak mieliśmy z góry zaplanowaną trasę, więc wiedzieliśmy gdzie ile czasu zostaniemy. Polecam ewentualnie robić wcześniejsze rezerwacje na wybrzeżu, bo w najfajniejszych ośrodkach miejsca szybko się kończą.
Rezerwacje robiliśmy przez booking.com, pod Siem Reap rezerwowaliśmy bezpośrednio przez stronę ośrodka. Wybieraliśmy tańsze miejsca, ale standard zawsze był niezły. Trzeba się tylko liczyć z mrówkami, gekonami i zazwyczaj brakiem ciepłej wody (ale nawet jak ją mieliśmy, i tak kąpaliśmy się w zimnej z uwagi na temperatury).
Pod Siem Reap spaliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse, za pokój z czterema łóżkami, wentylatorem i łazienką płaciliśmy 9 dolarów za noc za całą trójkę. W Phnom Penh zatrzymaliśmy się w Dolphin Hostel (w internecie jako Dolphin, na szyldzie jako Dolphine), zarezerwowaliśmy 3 łóżka w pokoju 4-osobowym z klimatyzacją i łazienką. Pokój w dobrym standardzie, niestety na 3. piętrze i bez okna, ale za to czwarte łóżko było wolne, więc mieliśmy całe dormitorium dla siebie. Cena - 6 dolarów od osoby za noc. W Kampot zarezerwowaliśmy drewniany bungalow w Samon Village za niecałe 10 dolarów za noc (za wszystkich). Było w nim podwójne łóżko piętrowe z moskitierą i wentylator, łazienki wspólne. Ośrodek składa się z drewnianych bungalowów i domków na drzewie otoczonych roślinnością i położonych nad rzeką. W Samon Village jest zadaszony taras nad rzeką, gdzie można coś zjeść lub poleżeć na hamakach, jest też kilka drewnianych leżaków / ławek pod drzewami. Ostatnią noc w Samon Village spędziliśmy w dwuosobowym domku na drzewie za 10 dolarów (regularna cena to ponoć 12 dolarów). Na Koh Rong Samloem mieliśmy drewniany bungalow z łazienką, wentylatorem i czterema łóżkami z moskitierami za 25 dolarów. Ceny na wyspach są wyższe, choć tu też można znaleźć łóżko w domitorium za 5 dolarów. Nam jednak zależało na bungalowie, żeby naprawdę się zrelaksować i poczuć bardziej jak na końcu świata ;) W Sihanoukville płaciliśmy po 6 dolarów za łóżko w dormitorium 8-osobowym w Backpacker Heaven, w pokoju była klima, łazienka i kącik wypoczynkowy ze stolikiem i kanapą (na której nie wiedzieć czemu spał dziewiąty lokator), a w samym hostelu także basen. Są oczywiście jeszcze tańsze noclegi, ale staraliśmy się też wybierać miejsca, które miały dość wysoką punktację na booking.com czy dobre opinie wśród internautów, bo przy tak krótkim wyjeździe oszczędzenie dolara czy dwóch na noclegu raczej by nas nie zbawiło. Nie czuliśmy też jednak potrzeby rezerwowania nie wiadomo jakich hoteli, ale generalnie wydaje mi się, że standard w Kambodży jest wyższy niż w Tajlandii.

Wiza
Wiza do Kambodży daje prawo do jednokrotnego wjazdu i jest ważna przez 30 dni. Można ją wyrobić na granicy, wtedy kosztuje 30 dolarów (plus ewentualna łapówka 100-200 baht, którą ponoć ciężko jest ominąć), należy wziąć ze sobą zdjęcie do wizy. Można ją też wyrobić przez internet tutaj, wtedy kosztuje 40 dolarów (30 dolarów za wizę, 7 dolarów opłaty manipulacyjnej i 3 dolary za przelew), również pozwala na maksymalnie 30-dniowy wjazd do Kambodży w ciągu 3 miesięcy od wyrobienia dokumentu. Uwaga: e-visa nie jest honorowana na wszystkich przejściach granicznych (wykaz przejść na stronie), ale na tych głównych jak najbardziej działa. Którą opcję wybrać? Ciężko powiedzieć, my wyrabialiśmy przez internet, żeby zaoszczędzić czas na przejściu granicznym.

Transport
W Kambodży nie jeżdżą pociągi, pozostaje więc komunikacja autobusowa. Można ewentualnie kupić / wynająć skuter lub rower jeśli ma się więcej czasu, my wypożyczaliśmy je tylko na miejscu, żeby robić wycieczki po okolicy. Za rowery w Kampot płaciliśmy 1$ za dobę, w Phnom Penh teoretycznie lepsze rowery kosztowały nas po utargowaniu 7$ za 3 sztuki za dzień. Skuter w Kampot to koszt 5$ za dobę plus dolar za litr paliwa. Do przejechania 100 kilometrów zużyliśmy po 3 litry paliwa. Autostop w Kambodży nie jest zbyt popularny, my raz próbowaliśmy złapać kuter rybacki na stopa, ale i tak musieliśmy za niego zapłacić.
Bilety na autobusy można kupić w biurach na turystycznych ulicach lub w hostelach. Nie ma sensu płacić za opcje VIP, wersję lux itp. - zazwyczaj i tak wszyscy kończą w jednym busie. Można się targować o ceny, nasza strategia zazwyczaj polegała na "7 dollars?! the other man told us 5 dollars!". I nagle cena spadała do 5 dolarów. Autobusy jeżdżą powoli, bo drogi nie są w najlepszym stanie. Robią dość częste postoje w przydrożnych jadłodajniach, więc nie trzeba brać zapasów na podróż. Jeśli chodzi o ceny biletów, za podróż od granicy w Poipet do Siem Reap płaciliśmy 10 dolarów (ale bez negocjacji, bo nie mogąc znaleźć dworca łapaliśmy autobus na stopa, kiedy zobaczyliśmy go z drogi, więc kierowca wiedział, że zapłacimy, ile sobie zażyczy). Autobus z Siem Reap do Phnom Penh kosztował 7 dolarów, z Phnom Penh do Kampot płaciliśmy 5 dolarów, tak samo z Kapot do Sihanoukville. Najdroższy był transport z Sihanoukville do Bangkoku - 30 dolarów. Moglibyśmy zrobić tą trasę taniej, na własną rękę (Sihanoukville - Koh Kong - Trat - Bangkok), ale z uwagi na to, że miałam samolot z Bangkoku, nie chciałam ryzykować opóźnień na trasie.
Na miejscu, jeśli mieliśmy większy dystans do pokonania, a nie wypożyczyliśmy akurat rowerów czy skuterów, korzystaliśmy z tuktuków. Zasada jest prosta: targować się jak najbardziej. Tuktuki (czyli, dla niebędących w temacie, takie riksze ciągnięte przez skuter) to rzecz, na której najbardziej naciąga się turystów. Potrafiliśmy przejechać za 4 dolary trasę, za którą kierowca chciał początkowo 15. Trzeba tylko targować się z uporem, udawanym oburzeniem, ale też uśmiechem i dystansem. Oni wiedzą, że to gra i my wiemy, że to gra, a kiedy tuktukowiec załapuje, że nie zapłacimy ceny z kosmosu, zaczyna nas chyba traktować z większym szacunkiem.
lepszy autobus, najlepsza droga w Kambodży i autorka bloga na skuterze
tuktuk

Ceny
Ceny w Kambodży są raczej płynne. Ile utargujesz, tyle zapłacisz. Targowanie się nie działa tylko w sklepach / supermarketach, gdzie ceny podane są z góry na etykietach. W knajpach - jak najbardziej można płacić mniej niż wskazano w menu. Zapłacenie podanej z góry ceny za tuktuka to wręcz głupota, bo ona celowo na start jest mocno zawyżona. Ceny noclegów i transportu podałam powyżej, więc dorzucam jeszcze informacje, ile kosztują inne produkty i usługi:
Ryż / makaron z mięsem lub warzywami w barze - 2-3 dolary (koło Angkor Wat w menu cena wynosiła 5$, ale też od razu zeszli do 3).
Porcja puddingu ryżowego - 1000 rieli
Kawa mrożona - 2000 rieli
Amok - 3 dolary
Papierosy lokalne - 1000 rieli Cambo w miękkiej paczce, 2000 rieli Ara w twardym opakowaniu (papierosy nie mają z góry ustalonej ceny, więc za tą samą markę można w różnych miejscach zapłacić mniej lub więcej); papierosy importowane są droższe, ale też jest to chyba ok. 1,5 $
Wino ryżowe - 3500 rieli za 0,75 litra
Whisky Mekong - chyba 2$ za 0,5 litra
Peeling robiony przez rybki w Siem Reap - 3$, w tym piwo gratis, my utargowaliśmy do 1$ bez piwa
Naprawa dętki - 2000 rieli
Zupa w mocno lokalnym barze - 1-1,50 $ (porcja jest tak duża, że spokojnie wystarczy na cały posiłek)
Woda mineralna - 2000 rieli za 1,5 litra
Owoce - zazwyczaj dolar za kiść bananów / kilogram czegokolwiek (dwa dolary za kilogram owoców typu liczi).
"One dollar" to w ogóle najczęściej spotykana cena za wszystko na straganach
Bilety do Angkoru - 20$ za jednodniowy, 40$ za trzydniowy, ceny za tygodniowy nie pamiętam
Bilety do S-21 - 3$, za ewentualne wynajęcie przewodnika płaci się według uznania
Bilety na Pola Śmierci - 6$
Parking - ok. 2000 rieli
Piwo - dolar w barze, jakieś 60-70 centów w sklepie (w bardziej turystycznych miejscach można trafić na happy hour i pół litra piwa z kija za 0,5 $)

Język
Często można się porozumieć po angielsku, a jeśli nie, to na migi też da się wszystko załatwić;) Ważne jest, żeby używać jak najprostszej angielszyczny, raczej równoważników zdań. Brytyjski akcent utrudnia komunikację, najlepiej naśladować ich wymowę (np. zamawiając ryż z warzywami nie ma co się wygłupiać z "Could I have rice with vegetables, please?", lepiej działa "raj wedżytybl"). Można też pomagać sobie gestami, inaczej zdarza się, że dostaniemy nie do końca to, o co poprosiliśmy.
Przedstawiam kilka podstawowych słów (w zapisie, powiedzmy, polskim fonetycznym) po khmersku, to trochę ułatwia kominukację:
dziękuję - akon
dzień dobry - suosadej
do widzenia - li haj
ryż - baj
makaron - mi
wegetarianin, wegetariańskie - bu
chłopak - pro
dziewczyna - srej
góra - pnom
wyspa - ko
kawa - kafe
I to by było na tyle, więcej zwrotów nie przyswoilismy ;)

Kultura
Khmerzy są bardzo mili i pomocni (pomijając oczywiście tuktukowców, którzy jeśli wydają się pomocni, to dlatego, że chcą zrobić na tym jakiś interes). Generalnie im dalej od turystycznych centrów, tym ludzie chętniej nam pomagają i z nami rozmawiają - oczywiście na migi ;)
Źle widziane jest tu krzyczenie czy podnoszenie głosu, nawet jeśli coś nie idzie po naszej myśli, staramy się rozwiązać problem z uśmiechem.
Jeśli chodzi o stroje, w wielu świątyniach wymagane jest ubranie zakrywające kolana i ramiona, wtedy również zwykle nie wystarczy zakryć się chustą. Na ulicy niekoniecznie trzeba się zakrywać, zwłaszcza w turystycznych miejscach, ale oczywiście w granicach rozsądku. Szorty nosiłam raczej na wybrzeżu, po Siem Reap czy Phnom Penh chodziłam z alladynach, chociaż zdarzało mi się nosić bluzki bez rękawów i nie było z tym większego problemu. Generalnie patrzyłam, jak ubierają się inni, brałam małą poprawkę na to, że wielu Khmerów zakrywa się przed słońcem, żeby się nie opalić, i starałam się nie przekraczać jakichś niepisanych / zgadywanych granic w tym względzie.
Ciekawostką jest, że Khmerzy często mieszkają i pracują w tym samym domu, który służy jednocześnie za bar / warsztat / salon fryzjerski (czasem wszystko naraz), a w którym po zamknięciu rozkłada się materace czy hamaki i śpi. Niejednokrotnie wchodziliśmy w barze do łazienki i widzieliśmy szczoteczki do zębów, co oznacza, że jest to również ich dom. Wynika to oczywiście z biedy i braku środków na wynajęcie czy zakup osobnego lokalu do prowadzenia biznesu, ale charakterystyczne jest to, że Khmerzy zdają się mieć dość mocno przesunięte granice prywatności i np. nawet po zamknięciu lokalu cały czas mają otwarte drzwi (a drzwi często są czymś w rodzaju podnoszonej do góry bramy garażowej, więc de facto cała ściana jest podniesiona i można podglądać cudze życie).
Standardem jest, że dzieciaki się do nas uśmiechają i wołają "hello!" (ewentualnie, na Polach Śmierci, "one dollar!"). Zdają się mieć ogromną frajdę, jak im odmachujemy.  Kiedy w Kampot przychodziłam codziennie rano do domu / baraku obok ośrodka i zamawiałam kawę mrożoną, czekając na nią, bawiłam się z tamtejszymi dzieciakami. Przybiegały, jak tylko mnie widziały - najpierw jedna dziewczynka, potem cała zgraja. Zabawy oczywiście dość oryginalne (podskakiwanie na jednej nodze, zakrywanie oczu i zabawa w "nie widzę cię" itp., bo na więcej nie pozwalały nam bariery językowe), ale zdawały się sprawiać im autentyczną radość.
W ogóle dzieciaki w Kabodży to osobny temat: biegają samopas, często nie do końca ubrane, nikt się tym nie przejmuje - wiadomo przecież, że jakby coś się działo, to ktoś zareaguje. Bardzo dobre wrażenie robił też fakt, że starsze dzieciaki zawsze zajmowały się młodszymi, pilnowały ich. I nie chodzi mi na przykład o dziesięciolatki, ale o trzylatka nadzorującego na oko półtoraroczną siostrę.
Dzieciaki też bardzo chętnie pozują do zdjęć. Inna sprawa, że nam też się zdarzało im pozować, i to zarówno małym, jak i nastolatkom ;) Można więc stwierdzić, że jest to transakcja wiązana.
dzieciaki pozują nam wszędzie
Inną sprawą jest kultura na drodze. Khmerzy zdają się jeździć jak szaleńcy, ale jest to wbrew pozorom szaleństwo kontrolowane. Zasady są dwie: uważaj, co dzieje się przed Tobą (za tych, którzy jadą z tyłu nie odpowiadasz) i w żadnym wypadku nie hamuj, bo spowodujesz efekt domina. Mimo wszystko jadąc na skuterach czy rowerach nie czuliśmy się niebezpiecznie. W ruchu drogowym uczestniczy mało aut, głównie skutery, więc skutki ewentualnego wypadku też są mniej drastyczne.

poniedziałek, 4 maja 2015

Kambodża - Warszawa z przystankiem w Bangkoku i przygodami 9-12.04.2015

Po godzinie od wypłynięcia z Koh Rong Samloem trafiamy do portu w Sihanoukville. Tym razem podróż nie była szczególnie komfortowa, bo z uwagi na wysokie fale wszystkie okna w łodzi były zasłonięte (zazwyczaj przestrzeń między daszkiem a burtą jest otwarta, teraz rozpięli tam jakieś foliowe okna), więc na pokładzie jest strasznie duszno, a poza tym trzęsie i niektórzy pasażerowie mają objawy choroby morskiej.
Dopływamy na miejsce ok. 18 i próbujemy złapać tuktuka do hostelu. Mamy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Backpacker Heaven, hostelu z niezłymi opiniami i z basenem. Kierowcy proponują nam kurs za 6$, bo to daleko, ale twardo mówimy, że więcej niż 3 dolary nie możemy zapłacić i że najwyżej będziemy iść na piechotę. No i oczywiście w końcu któryś się łamie i zawozi nas za naszą stawkę. A pieszo oczywiście byśmy nie szli, bo to jakieś 8-9 kilometrów i głównie pod górkę ;) Przyjeżdżamy na miejsce, meldujemy się i zostawiamy bagaże w pokoju. Basen okazuje się średnią atrakcją, bo w hostelu jest właśnie jakaś wycieczka na oko 11-latków i w basenie nie ma już miejsca dla nikogo innego, poza tym tak wrzeszczą, że można ogłuchnąć. Idziemy więc do miasta na kolację, musimy też kupić bilety do Bangkoku i zrobić zakupy na drogę.
napis w hostelowej  toalecie przypominający o słabej kanalizacji w Kambodży
 Standardowo okazuje się, że mieszkamy w pobliżu klubów go-go i knajp typowo turystycznych, ale w jednej z nich dostajemy całkiem niezły amok. Kupujemy bilety na rano. Jest też autobus nocny, chcemy początkowo nim jechać, ale wszystkie miejsca na następny wieczór są zarezerwowane, a gdybyśmy chcieli zostać jeszcze dzień dłużej, nie zdążyłabym na samolot. Kursy nocne obsługuje tylko jeden przewoźnik, na dziennych kursuje dwóch. Bilety do Bangkoku kosztują 30$ i nie bardzo daje się targować. W trasie się rozdzielimy - ja mam samolot powrotny 12 kwietnia, reszta zostaje 3 dni dłużej, więc wysiądą po drodze w Trat i pojadą na Koh Chang.
Rano wymeldowujemy się z hostelu, na dole pod wejściem stoi kierowca tuktuka i pyta dokąd. Mówimy, że do Bangkoku, on kiwa głową, że tak, że on na nas czeka (mieliśmy dowóz na dworzec w cenie biletu). Zawozi na dworzec autobusowy, gdzie jednak stwierdza, że mamy mu zapłacić. Oczywiście nie płacimy, mówimy, że kurs miał być opłacony. Jak chciał nas oszukać, to mu się nie udało. Nie wiemy, czy to był nasz tuktuk, a kierowca chciał skasować za kurs podwójnie, czy też inny podjechał i udawał, że czeka właśnie na nas. Skoro jednak mieliśmy jechać za darmo, to płacić nie będziemy - tym bardziej, że mieszkamy tak blisko dworca, że równie dobrze mogliśmy iść pieszo.
Autokar długo nie podjeżdża, umówiona 8:30 dawno minęła. Kiedy wreszcie się pojawia (już z pasażerami na pokładzie), zaczynają się jakieś negocjacje. Już myślimy, że zabraknie dla nas miejsc, ale nie - jednak wsiadamy. Znajdujemy nawet ostatnie wolne miejsca z tyłu z dużą ilością przestrzeni na nogi, choć nieco trudno jest upchnąć łokcie, bo siedzenia są wąskie. Nasza radość nie trwa jednak długo - okazuje się, że to nie jest docelowo miejsce na nogi, ale na... dodatkowy rząd siedzisk, które zostają rozłożone na stopniu przed nami. Cóż, jak podróżować, to z rozmachem. Siadamy na tych dodatkowych siedziskach, bo wskutek ich rozłożenia na normalnych fotelach nie ma już w ogóle miejsca na wciśnięcie nóg. Po jakimś czasie proszę kierowcę o postój na toaletę. Autobus od razu się zatrzymuje, tyle że przy drodze, gdzie rośnie kilka rachitycznych krzaczków. Ale zdaje się, że nie mamy wyboru. Po postoju wsiadamy z powrotem do autobusu, który po dosłownie pięciu minutach znowu się zatrzymuje - tym razem na planowanym przystanku z knajpą i toaletami. Szkoda, że nikt nam o tym nie powiedział wcześniej ;) Kiedy stoimy, do kierowcy podchodzi jakiś turysta i pyta, czy ma wolne miejsce do granicy. Po odpowiedzi, że tak, jasne, miejsca są, chłopak kupuje bilet. Wygląda na nieco zdziwionego, kiedy wchodzi na pokład, a kierowca wyciąga dla niego plastikowy taboret i stawia w przejściu :)
na początku autokar wydawał się dość pusty i wygodny...
W końcu dojeżdżamy do Koh Kong, gdzie zostajemy wysadzeni i pieszo pokonujemy przejście graniczne. Dostajemy pozwolenie na pobyt na 15 dni (miesięczna wersja obowiązuje tylko przy przekroczeniu granicy tajskiej drogą lotniczą) i szukamy autobusu, w który mamy wsiąść. Okazuje się, że jednak nie będziemy dalej jechać razem, chociaż Trat jest po drodze do Bangkoku, tylko zostajemy wsadzeni w osobne minibusy. Żegnamy się więc i rozdzielamy. Na szczęście w autokarze poznałam Polkę z kilkuletnim synem, która też jedzie do Bangkoku, więc zapada decyzja - ruszamy razem. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie bym się zanudziła w trasie. Do Bangkoku dojeżdżamy o 23:30, a więc po prawie 16 godzinach od wyjścia z hostelu. Zmęczeni, obolali (w minibusie nie śpi się najwygodniej), a tu trzeba jeszcze znaleźć hostel. Autobus zatrzymuje się przy Khao San Road, więc teoretycznie znalezienie noclegu nie powinno być trudne. Teoretycznie - bo mamy piątkową noc, a od poniedziałku zaczyna się Songkran, czyli tajski Nowy Rok, więc do miasta zjechały się tłumy. Wszystkie hostele są albo pełne, albo za drogie, albo też oferują nam tak tragiczne warunki, że lepiej spać w parku. I w sumie z takim nastawieniem ruszamy w stronę Flapping Duck, które oczywiście jest już zamknięte, a właściciel imprezuje w mieście. Trudno - rozkładamy się na leżakach w ogródku i stwierdzamy, że na niego czekamy, a jak się nie doczekamy, to śpimy na zewnątrz. Organizujemy jeszcze piwo i odpoczywamy po podróży. Po 3 w nocy właściciel się pojawia. O dziwo, ma wolny pokój dwuosobowy na parterze. Bierzemy :)
I tym sposobem nadchodzi mój ostatni dzień w Bangkoku, bo w poniedziałek rano mam samolot. Początkowo plan był ambitny: zakupy, ostatnie zwiedzanie, masaż, manicure i pedicure, żeby doprowadzić się do porządku i chociaż częściowo usunąć z siebie podróżny brud (a przy okazji zrobić to dużo taniej niż w Polsce). Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na chodzeniu i jeżdżeniu skuterami czy rowerami w kamodżańskim pyle mogą mnie w domu nie rozpoznać. Jak to jednak zwykle bywa, plany zostają zweryfikowane w ciągu dnia. Zwycięża lenistwo i kończy się na spacerze po okolicy i owocowych shake'ach w ogródku. Po południu idziemy tylko na Wet Market, bo muszę zrobić zakupy przed powrotem. Cięższa o 2 kilogramy sticky rice oraz wór przypraw i słodyczy wracam do hostelu.

Wet Market i najbardziej interesująca sekcja z wodnymi stworzeniami


Robimy kolację, a potem idziemy na Ram Buttri, żeby kupić dla mnie bilet na poranny autobus na lotnisko (normalnie bilety można kupić w hostelu, ale z uwagi na fakt, że zaczyna się Songkran i wielu przewoźników nie pracuje, tym razem jest to niemożliwe). Po drodze wygłupiamy się w parku, skaczę z murka i czuję, że japonki nieszczególnie zamortyzowały skok. Myślę sobie: trudno, zaraz to rozchodzę. Ścigamy się więc po parku, potem kupujemy bilet i zaczynamy biec z powrotem. W pewnym momencie stwierdzam, że dalej chyba nie pobiegnę. Kulejąc, wracam do hostelu, gdzie otwieramy piwo i siadamy na leżakach.
relaks we Flapping Duck

Po jakimś czasie czuję, że jest coraz gorzej. Najgorsze jednak jest to, że istnieje spore ryzyko, że nie zdążę pojechać do szpitala - do odjazdu busa na lotnisko zostało niecałe 6 godzin, a ja nawet nie jestem spakowana. Wściekła na samą siebie uświadamiam sobie, że kupując bilety lotnicze, zrezygnowałam z opcji możliwości zmiany daty wylotu w nagłych przypadkach zdrowotnych ("płacić 60 złotych za coś takiego?! a co mi się może stać?"). Nie wiem, czy moje ubezpieczenie podróżne obejmuje koszt przebukowania biletu w takich sytuacjach, a na infolinię nie mam po co dzwonić - jest środek nocy z soboty na niedzielę. Pozostaje jedno wyjście. Dzwonię do rodziców i proszę, żeby zadzwonili do linii lotniczych i załatwili mi wózek inwalidzki na lotnisko, bo nie mogę nawet stanąć na prawej stopie. Tata wysyła maila do Aerofłotu (ja nie znam rosyjskiego, wolę nie ryzykować, że ktoś mnie nie zrozumie, a czasu jest mało). Na domiar złego zaczyna się burza. Siedzimy jednak z uporem w ogródku pod parasolem, wychodząc z założenia, że jak nie pójdę spać teraz, to przynajmniej prześpię podróż.
Rano nafaszerowana tabletkami przeciwbólowymi kicam na autobus (na szczęście umówiłam się, że odbiorą mnie z Ram Buttri, bardzo blisko hostelu). Wsiadam do miniusa z nogą przewiązaną małym kawałkiem bandaża - kierowca rozumie jednak, że nie czuję się najlepiej, bo organizuje mi dodatkowe miejsce na nogi, ręczniczek pod stopę, a na lotnisku podsuwa mi wózek na bagaż, na którym mogę się oprzeć. Przy punkcie odprawy już czeka na mnie pracownik lotniska z wózkiem inwalidzkim, więc pod tym względem absolutnie nie mogę narzekać. Zawozi mnie do samolotu, po drodze zahaczając jeszcze o kantor (wymiana bahtów na złotówki w Polsce nie jest najlepszym pomysłem, nie jestem nawet pewna, czy gdzieś jest to możliwe). Podróż w tym stanie jest dość męcząca, nawet ryż z krewetkami i sałatka z krewetek i pomidorów nie na długo poprawiają mi humor. W Moskwie też podstawiają dla mnie wózek inwalidzki, podobnie w Warszawie. Potem wsiadam do taksówki i jadę do szpitala, gdzie po 6 godzinach czekania dowiaduję się, że mam złamaną nogę i czeka mnie sześć tygodni w gipsie. Tym mocnym akcentem kończę urlop ;)
Wyciągam z niego jedną nauczkę - nigdy nie oszczędzać na opcji przebukowania biletów lotniczych i dokładnie czytać warunki polisy ubezpieczeniowej (po dziś dzień nie jestem pewna, czy moja polisa obejmuje takie sytuacje, ale mam dziwne przeczucie, że jednak nie).

Koh Rong Samloem 5-9.04.2015

O 7:45 podjeżdża po nas minibus. Po drodze zgarniamy kolejnych pasażerów. Po chwili okazuje się, że pasażerów jest więcej niż miejsc siedzących, więc robi się mało komfortowo. Zastanawiamy się, czy w takim składzie będziemy jechać aż do Sihanoukville. Na szczęście w centrum Kampot część osób zostaje przesadzona do innego minibusa, jadącego do Wietnamu, do Ho Chi Minch. Znowu jest trochę wygodniej, próbujemy się nawet zdrzemnąć.
Ok. 10:30 dojeżdżamy do Sihanoukville, kierowca wysadza nas pod biurem podróży. Tam kupujemy bilety na Koh Rong Samloem. Bilet w obie strony kosztuje 20$, łódź (speedboat) ma odpłynąć o 11. Słyszymy, że nic więcej już dziś nie płynie na Koh Rong Samloem. Pytam jeszcze w punktach dookoła, ale też mają bilety na speedboata w tej samej cenie i twierdzą, że nic tańszego nie ma. Trudno, w takim razie kupujemy. Minibus zawozi nas do portu. Wchodzimy na pomost, pokazujemy nasze bilety i dowiadujemy się, że łódź odpływa jednak o 12, a ta o 11 płynie tylko na Koh Rong. Trochę nas to dziwi, ale po chwili widzimy, że na naszych biletach też jest podana taka godzina, więc (dla odmiany ;) ) musieliśmy coś źle zrozumieć przy kupowaniu biletów. Z łodziami generalnie jest tak, że wszystkie płyną na Koh Rong, a tylko niektóre ruszają później na Koh Rong Samloem, czyli mniejszą i rzadziej odwiedzaną wyspę. Pytamy jeszcze, czy na pewno płynie do naszego ośrodka (Eco Sea Dive), który nie jest położony przy głównej plaży, Saracen Bay, tylko przy Eco Sea Bay. Tak, płynie do Eco Sea Dive. W takim razie idziemy na lunch do knajpy przy plaży. Przy okazji dajemy się namówić na manicure za 2$. W końcu jest Niedziela Wielkanocna, więc trzeba jakoś wyglądać ;) Poziom higieny przy manicure woła o pomstę do nieba, nawet limonka, którą nacierają nam paznokcie, jest mocno wielokrotnego użytku. Ale sami tego chcieliśmy.
Manicure w Sihanoukville
O 12 meldujemy się na pomoście, zostajemy wsadzeni do łodzi - taki nowoczesny prom z plastikowymi siedzeniami. Po drodze na wszelki wypadek jeszcze dopytuję chłopaka z załogi, czy na pewno płyniemy do Eco Sea Bay. W odpowiedzi słyszę na zmianę "yes" i "no", więc w sumie niewiele z tego wynika. W końcu pomaga mi jakiś Francuz, który chyba tu mieszka i nawet zna khmerski. Okazuje się, że jednak płyniemy tylko na Saracen Bay. Kiedy po 45 minutach dopływamy do Saracen Bay, pytam jeszcze o to samo Amerykankę z załogi, która zjawia się na pomoście i pomaga turystom kierować się do odpowiednich hoteli. Mówi, że teraz łódź wraca do Sihanoukville, ale o 16 zjawi się kolejna, która zawiezie nas do Eco Sea Bay. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie iść na piechotę, ale dochodzimy do rozsądnego wniosku, że przedzieranie się kilka kilometrów z plecakami przez dżunglę w obcym miejscu może nie być najbezpieczniejszym rozwiazaniem (cała wyspa jest porośnięta dżunglą, dróg brak, są chyba jakieś ścieżki, ale tego też nie jesteśmy pewni). Kładziemy więc plecaki w cieniu i wskakujemy do wody, która jest czysta, ciepła i w ogóle cudowna. Potem drzemka na plaży, jeszcze raz pływanie i o 16 pakujemy się do kolejnej łodzi, która tym razem rzeczywiście zawozi nas do Eco Sea Bay.
Saracen Bay
Eco Sea Dive (funkcjonujący na booking.com jako Koh Rong Samloem Villas) to kilkanaście bungalowów położonych przy pustej, chyba 1,5-kilometrowej plaży. Nie ma tu żadnych innych ośrodków, tylko nasze bungalowy, pomost i część wspólna z restauracją i zadaszonym tarasem. Jakieś 15 minut spacerem od nas jest wioska rybacka, w której znajduje się kilka guesthouse'ów. Generalnie jest tu pusto, odludnie i cudownie.
Zostajemy uprzedzeni, żeby nie trzymać jedzenia w bungalowie "z uwagi na zwierzęta". Jakie zwierzęta, tego nikt nam nie wyjaśnia. Przekonujemy się, że chyba chodziło o mrówki (tych jest na wyspie zatrzęsienie) i ogromne gekony. Ale gekony nam w niczym nie przeszkadzają. Bungalow, który dostajemy, jest spory, w środku są 4 łóżka z moskitierami, łazienka, jakieś półki. Prąd na wyspie pochodzi z własnych generatorów, które w naszym ośrodku są włączane od 18 do 23:30 (są to oczywiście godziny dość umowne, pierwszego dnia generator działa godzinę dłużej, drugiego godzinę krócej). Na całej wyspie nie ma wi-fi, zasięg sieci komórkowych jest słaby i sporadyczny. Dla nas rewelacja - w końcu jesteśmy na prawie bezludnej wyspie!
nasz pomost

bungalowy w EcoSea
Happy Easter 2015 :)
 Kąpiemy się jeszcze w morzu i ruszamy do wioski, żeby coś zjeść. Siadamy w knajpie turecko-khmerskiej (!) prowadzonej przez Turka, w której zamawiamy coś, co się nazywa "traditional Khmer veggie pot". Jest to zaskakująco dobre: warzywa w mleku kokosowym, z chilli, trawą cytrynową i jakimiś jeszcze przyprawami. Właściciel wyjaśnia nam, że to tradycyjna potrawa, ale dość rzadko serwowana, bo składniki trzeba dusić w mleku kokosowym z przyprawami przez dwie i pół godziny. O standardowej herbacie w metalowym dzbanku możemy zapomnieć - w końcu to restauracja dla turystów.
Wieczorem testujemy wino z żeń-szenia i puszczamy świąteczne fajerwerki, żeby do końca uczcić niedzielę wielkanocną.
Następny dzień spędzamy na plaży, na zmianę pływając, opalając się i śpiąc w cieniu palm. W takim miejscu nie trzeba niczego więcej do szczęścia :) Poza tym planowaliśmy zrobić trekking po dżungli do wodospadów, ale ludzie z ośrodka powiedzieli nam, że nie ma tu chyba żadnych wodospadów, a jakby nawet były, to i tak o tej porze roku by wyschły. A poza tym ścieżka jest zarośnięta. Co prawda pracownicy nie są tu najlepszym źródłem informacji (większość pracuje tu maksymalnie kilka tygodni, żeby sobie dorobić w podróży, więc nie znają wyspy), ale innej opcji nie mamy. Jedyna aktywność, na jaką się więc decydujemy, to spacer do wioski na zakupy. Spotykamy tam Francuza, który pyta nas, jak trafić do naszego ośrodka. Nikt mu nie potrafił pomóc, bo posługiwał się nazwą Koh Rong Samloem Villas zamiast Eco Sea Dive. Okazuje się, że chłopak przypłynął na wyspę zwykłą łodzią (a nie speedboatem), ale zapłacił dwa razy taniej. Zwykła łódź zatem też kursuje, tylko wypływa jakoś wcześniej.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić coś bardziej konstruktywnego. Przypadkiem wiem, że na wyspie jest ośrodek prowadzony przez Polaków. Widziałam na zdjęciach, że mają tam bardzo ładną plażę, a z mapy wynika, że to całkiem niedaleko nas. Ruszamy więc wybrzeżem w odwiedziny. Jako że ścieżka jest podobno zarośnięta, pozostaje nam tylko spacer po skałach. Po trzech godzinach wspinaczki zaczynamy wątpić, czy znajdziemy ten ośrodek. Przez ten czas nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, nie minęliśmy żadnego bungalowu, tylko skały. Skończyła nam się woda i w zasadzie idziemy już przed siebie tylko z nadzieją, że zaraz pojawi się jakiekolwiek miejsce, gdzie dostaniemy kawę mrożoną. Nagle za kolejnym zakrętem widzimy piękną, długą plażę. Z mapy wynika, że to Budda Bay. Plaża jest jednak właściwie bezludna, znajduje się przy niej tylko pomost z chatą rybacką. Budda Bay ma jakieś 1,5 kilometra długości, jest na niej bielutki piasek, więc wierzyć się nie chce, że nikt nie otworzył tu żadnego ośrodka. Na środku plaży spotykamy za to... Francuza, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Okazuje się, że przedarł się tu przez dżunglę. Mówi, że ścieżki w zasadzie nie widać (wszystko zarośnięte), ale wystarczy iść prosto przed siebie, żeby wrócić do Eco Sea Bay. Mimo wszystko uznajemy ten pomysł za dość ryzykowny. Dochodzimy do końca plaży, płyniemy za następny cypel, a kiedy widzimy, że za nim też nic nie ma, decydujemy się na powrót tą samą drogą, po skałach. Wtedy jednak na horyzoncie pojawia się łódź rybacka. Machamy rękami jak wariaci, krzycząc "hello!" i podpływają bliżej. Za transport chcą jednak po 5 dolarów od osoby. Mówimy, że pięć dolarów to możemy zapłacić za całą trójkę. Kręcą głową i odpływają, ale widzimy, że po drodze zatrzymują się jeszcze przy pomoście z chatą rybacką i rozmawiają z siedzącym tam rybakiem. Kiedy do niego podchodzimy, z uśmiechem woła "five dollar for all!" i pokazuje na swoją łódź. Chyba pewniej czułabym się wracając wpław. Łódź składa się (chyba) z drewnianej konstrukcji mniejszej łodzi, która została obita dużą ilością styropianu i jakimiś przypadkowymi deskami, żeby mieć większą ładowność, po czym przyczepiono do tego silnik, który wygląda jak wyjęty z kosiarki. Nie możemy jednak wybrzydzać, wsiadamy. Dogadujemy jeszcze na migi cenę za zabranie z nami Francuza, który też zaczął się zbierać z plaży i wypływamy na morze. O dziwo, łódź wydaje się całkiem stabilna (choć niekoniecznie szybka).
Budda Bay
nasz transport z Budda Bay
Po powrocie wypijamy w pełni zasłużoną kawę mrożoną i zamawiamy po drinku. Po jakimś czasie przyłącza się do nas Khmer pracujący w ośrodku. Opowiada nam o wyspie, uczy też podstaw języka. Dzięki niemu wiemy, jak powiedzieć "na zdrowie", "ryż", "makaron", "wegetarianin" i "dzień dobry", więc znacznie poszerzyliśmy nasze słownictwo - do tej pory znaliśmy tylko "dziękuję". Pytamy go o zwierzęta żyjące na wyspie - mówi, że są tu gekony i krowy. Kiedy precyzujemy, że chodzi nam o dzikie zwierzęta, on też precyzuje: dzikie krowy. Po kilku kolejnych pytaniach naprowadzających wiemy już, że są też małpy, ale raczej trzymają się z dala od ludzi.
I tym sposobem został nam przedostatni dzień na wyspie, a my jeszcze nie snurkowaliśmy! Planujemy nadrobić to po śniadaniu. Idziemy do wioski. W jednym z barów siedzą miejscowi i jedzą zupę, więc też ją zamawiamy. Zawsze to lepsza opcja niż "british breakfast", które możemy dostać w innych knajpach. W tym barze jest tylko zupa, wybór ogranicza się do rodzaju makaronu (ryżowy albo taki jak z zupek chińskich) i decyzji, czy chcemy mięso. Dostajemy ogromne miski, a w nich bulion ze sporą ilością makaronu, kiełkami i dużą ilością zieleniny. Ja swoją od razu doprawiam sosem słodko-ostrym, co chyba jednak nie jest tu powszechną praktyką. Ledwo dajemy radę zjeść całe porcje, chociaż jest to całkiem smaczne. Nie dostajemy pałeczek, więc pierwszy raz jemy zupę łyżką i widelcem :) Później idziemy na mrożoną kawę do innej knajpy, a tam przy stoliku siedzi Polak, chyba pierwszy, jakiego spotkaliśmy w Kambodży. Okazuje się, że jest ze swoją dziewczyną w podróży od kilku miesięcy, a na Koh Rong Samloem siedzi już prawie dwa tygodnie, więc opowiada nam kilka ciekawostek. Dowiadujemy się, że na wyspie jest dziś sporo policji, bo na sąsiedniej wyspie niedawno zabito jednego turystę, a dwóch innych mocno raniono maczetą - z powodów rabunkowych. Oczywiście wybuchła wielka afera (takie incydenty to jednak w Kambodży ewenement) i teraz zastanawiają się, jak zwiększyć bezpieczeństwo. Cóż, po tym, czego nasłuchałam się o tutejszej policji i poziomie skorumpowania, nie czuję się jakoś szczególnie bezpieczniejsza z powodu ich obecności. Poza tym wyjaśnia się kwestia ognisk palonych w wiosce. Kilka dni wcześniej odbyło się zebranie, na którym postanowiono, że dla rozwoju turystyki i umożliwienia wybudowania w wiosce dodatkowych guesthouse'ów kilka domów znajdujących się najbardziej na brzegu morza zostanie zburzonych, a w ich miejscu staną guesthouse'y, zaś właściciele dostaną kawałek ziemi jakieś sto metrów w głąb wyspy. I teraz domy są rozbierane (drewniane chałupy na palach, więc nie trwa to zbyt długo), a resztki pali się w ogniskach. Oznacza to, że mamy ostatnią okazję widzieć wioskę w takim stanie, w jakim się znajdowała, zanim nie podjęto decyzji o rozwoju turystyki. Oczywiście, są tu już jakieś guesthouse'y, ale raczej obok domów mieszkalnych, a nie zamiast nich.
wejście do wioski
główna droga w wiosce

W każdym razie wypytujemy też o miejsca do nurkowania - są dwa fajne, i to zaraz obok nas. Wracamy więc do ośrodka, wypożyczamy sprzęt do snorkellingu i ruszamy. Rafa koralowa rzeczywiście bardzo ładna, blisko brzegu, dużo ryb, są też rozgwiazdy i jakieś dziwne okrągłe coś, co nie przypomina niczego, co byśmy znali do tej pory. Jeden gatunek rybek w ogóle nie ucieka, tylko z upodobaniem pikuje w stronę naszych masek.
Wieczorem idziemy do wioski na obiad, siadamy w tej samej chacie, w której byliśmy rano na zupie. Okazuje się, że akurat trwa tam impreza z przedstawicielami miejscowej policji. Naczelnik policji z upodobaniem przychodzi do nas co 5 minut, wznosi toasty i nazywa swoimi przyjaciółmi. Za to chłopak, który tam pracuje, patrzy na nas co chwila i wygląda na dość zestresowanego. W końcu podchodzi i wyjaśnia, że mamy się nie bać policji, ale żebyśmy nie palili teraz marihuany w ich obecności, bo to jednak nielegalne tutaj. Wyjaśniamy zdziwieni, że mamy tylko zwykłe papierosy. Chłopakowi wyraźnie ulżyło i odpowiada, że papierosy palić jak najbardziej możemy ;) Na jego usprawiedliwienie trzeba dodać, że Sihanoukville to raj dla miłośników wszelkich używek, mimo że w Kambodży narkotyki, włączając marihuanę, są nielegalne, a ich posiadanie jest surowo karane.
Nieubłaganie nadchodzi ostatni dzień pobytu na wyspie. Wstajemy rano i idziemy do wioski na śniadanie z mocnym postanowieniem, że potem wybierzemy się na trekking po dżungli. Poranną zupę w naszym uluobionym bardze popijamy jednak mrożoną herbatą, potem drugą, potem mrożoną kawą... Wypisujemy pocztówki, kupione jeszcze w Angkorze, robimy zdjęcia... I tym sposobem nadchodzi pora lunchu, a nam się jeszcze nie udało wstać od śniadaniowego stołu. Zamawiamy więc ryż z kalmarami (choć zamawiamy to za duże słowo, po prostu widzimy, że właściciele baru go jedzą, więc pokazujemy palcem, że chcemy to samo, bo dania nie ma w menu).
zupa na śniadanie smakuje nie tylko nam
nasz ulubiony deser - ryż z kokosem

Potem zbieramy się i wracamy do ośrodka, gdzie trochę pływamy, trochę drzemiemy na hamakach. Decydujemy się jeszcze na ostatnie skoki do wody w oczekiwaniu na speedboata. Naglę czuję, że coś przyssało mi się do nogi. Próbuję to odczepić, ale dalej się przysysa. Udaje mi się uciec, wychodzę na brzeg, a stojący na pomoście Khmer mówi, że to murena i że "no bite". Ok, jak nie gryzie, to luzik (potem sprawdzam w internecie, że mureny jednak są drapieżne, ale może to jakiś niegryzący gatunek).
I tym pozytywnym akcentem kończymy pobyt na wyspie, bo dostrzegamy łódź na horyzoncie. Odpływamy do Sihanoukville.