piątek, 24 kwietnia 2015

Kampot 2-4.04.2015

Rano mamy jeszcze czas na szybkie wypicie mrożonej kawy z mlekiem skondensowanym, która z upływem czasu smakuje coraz bardziej, po czym tuktuk odbiera nas spod hostelu i zawozi na dworzec autobusowy. Tam zostajemy przesadzeni do autobusu i ruszamy do Kampot. 148 kilometrów pokonujemy zaledwie w... 5 godzin (chociaż znowu trzeba przyznać, że dość długo staliśmy w korkach przy wyjeździe z Phnom Penh).
W każdym razie już o 13 wysiadamy z autobusu i łapiemy tuktuka do naszego ośrodka. Tym razem mamy zarezerwowane drewniane domki nad rzeką 3 kilometry od Kampot. Ośrodek nazywa się Samon Village i jest bardzo klimatyczny. Część domków stoi na ziemi, są też domki na drzewach, taras, a wszystko to otoczone piękną roślinnością. Samon znajduje się nad rzeką, w której woda z uwagi na bliskość morza jest lekko słona. Jak się później dowiadujemy, rzeka jest czysta, ponieważ 2 razy na dobę zmienia się w niej kierunek nurtu, dzięki czemu woda samoczynnie się oczyszcza.
domek "ziemny" w Samon Village

domek na drzewie
 Spędzamy przyjemne popłudnie kąpiąc się w rzece (nareszcie woda!), po czym robimy wycieczkę rowerową do Kampot (rowery wypożyczamy w Samon Village). Kampot samo w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym - takie małe miasteczko nad rzeką. Jest ono natomiast świetną bazą wypadową do licznych atrakcji w okolicy: Parku Narodowego Bokor, jaskiń, pól solnych, plantacji pieprzu, pól ryżowych czy do Kep z jego targiem z owocami morza. Więc w samym Kampot nie oglądamy nic ciekawego (jedynie pojedyncze budynki w stylu kolonialnym), tylko jemy obiad - wreszcie ryż ze świeżymi owocami morza! - a potem robimy zakupy. W centrum przy rondzie jest spory supermarket z niezłym zaopatrzeniem: mają tu lokalne wino z żeń-szenia, suszone jackfruity i banany w dużych opakowaniach i wszystko inne, czego nam potrzeba, a dodatkowo sporą półkę z europejskim jedzeniem, którą akurat omijamy szerokim łukiem. Najlepsze jest jednak to, że przed wejściem wisi klatka, w której siedzi gwarek i wykrzykuje różne słowa po angielsku :) Najczęściej woła "hello", ale zdarza mu się powiedzieć coś innego. Po polsku jednak mówić nie chce, mimo naszych wysiłków.
Następnego dnia decydujemy się na wypożyczenie skuterów. Jest to decyzja okupiona długim wahaniem, bo po pierwsze nikt z nas nie potrafi w zasadzie na nich jeździć (ja próbowałam rok wcześniej, skończyło się to kilkoma upadkami i oddaniem skutera po dwóch godzinach), a po drugie, chcemy jechać do Parku Narodowego Bokor, który w zasadzie składa się z samego wzgórza Phnom Bokor, więc zakładamy, że może się ciężko tam jeździć. W recepcji mówią nam co prawda, że jazda po Bokor jest "not very hard", ale przekonujemy się dopiero, kiedy słyszymy, że państwo wydało 21 milionów dolarów na budowę tej drogi (32 kilometry wjazdu i kilkanaście kilometrów na szczycie). Na wszelki wypadek przed wyjazdem wyrobiłam międzynarodowe prawo jazdy, bo Kambodża nie honoruje polskich dokumentów. W praktyce wygląda to tak, że nigdzie nie muszę tego prawa jazdy pokazywać, skuter wypożyczam na paszport, ale gdyby doszło do poważniejszego wypadku, miałabym problemy z ubezpieczeniem i pewnie z policją. Więc lepiej dmuchać na zimne, tym bardziej, że wyrobienie tego dokumentu trwa maksymalnie tydzień i kosztuje 35 złotych.
W każdym razie mimo początkowych planów wjazdu na Bokor na rowerze ostatecznie stwierdzamy, że 90 kilometrów na rowerach (do Bokor trzeba jeszcze dojechać jakieś 10 kilometrów), z czego połowa pod górę, jest w azjatyckim klimacie za dużym wyzwaniem i że spróbujemy ze skuterami. Ustalamy z managerem Samon Village, że załatwi nam jeden automat (na którym będą mogły jechać dwie osoby) i jeden półautomat. Jazdy próbne przebiegają o dziwo całkiem satysfakcjonująco, maszyny są dość nowe i sprawne (Hondy, bo po Kambodży chyba tylko takie skutery jeżdżą), z dużymi silnikami (jechaliśmy 80 km/h, ale spokojnie można się było bardziej rozpędzić), tankujemy więc i ruszamy w drogę. Stacja benzynowa jest tuż przy bramie naszego ośrodka. W zasadzie stacja benzynowa to zbyt duże słowo: jakiś facet sprzedaje benzynę z butelek po napojach (takie punkty są na każdym kroku przy drodze), jednocześnie w tej samej budzie można skorzystać z usług fryzjera, a przy stole obok kupić kawę mrożoną. Prawie centrum handlowe ;)
Za Kampot zatrzymujemy się, żeby coś zjeść - w przydrożnym "barze" (dwa stoliki, kilka krzeseł i stół do przygotowywania potraw) kobieta sprzedaje przepyszną zupę: jakieś kiełki, kwiaty, zielenina, dużo makaronu ryżowego, a to wszystko zalane wywarem na bazie mleka kokosowego i czerwonego curry, ale dość łagodnym.
Za wjazd na skuterach do parku narodowego płacimy po pół dolara od pojazdu. Droga rzeczywiście jest nowa, szeroka i piękna, na ostrych zakrętach są nawet lusterka zamontowane, a przy tym nie jest zbyt stromo. Po jakimś czasie dojeżdżamy na szczyt; w punkcie kontrolnym pokazujemy nasze bilety za wjazd skuterami. W tym miejscu droga się rozwidla. Jedziemy w prawo, dojeżdżamy do wodospadu. A przynajmniej tak nam się wydaje. Płacimy po pół dolara za wstęp, po czym przekonujemy się - czego w sumie mogliśmy domyślić się już wcześniej - że w porze suchej wody w wodospadzie nie ma. Ale są kamienie. I całkiem sporo turystów, o dziwo raczej tutejszych, co oznacza, że oni wiedzieli, że wody brak, a mimo to tu przyjechali. Chociaż trzeba przyznać, że pomimo braku wody wygląda to dość ładnie. W każdym razie po obejrzeniu tej atrakcji zawracamy (potem dowiadujemy się, że dalej przy tej drodze znajduje się stara świątynia), cofamy się do punktu kontrolnego i wybieramy drogę w lewo.
wyschnięty wodospad
 I w tym momencie przestajemy właściwie cokolwiek widzieć. To znaczy widzimy jeszcze nowy ogromny hotel, ale potem otacza nas mgła. Jazda na skuterach staje się więc sporym wyzwaniem. Nie wiemy dokąd jedziemy, nie widzimy pokazdów z naprzeciwka. Po chwili na poboczu z mgły wyłania się zarys kościoła. Parkujemy więc i wchodzimy do środka. Jest to stary opuszczony kościółek z czasów, kiedy Kambodża była pod okupacją francuską (w latach 1863-1955 Kambodża początkowo znajdowała się pod protektoratem Francji, potem stała się jej kolonią). Po wyjściu z kościoła próbujemy znaleźć punkt docelowy naszej wycieczki, czyli opuszczony hotel z kasynem. Zarówno kościół, jak i hotel wchodzą w skład Bokor Hill Station - miasta widma, które Francuzi zaczęli budować na szczycie Phnom Bokor w latach 20. XX wieku (i wybudowali w ciągu zaledwie 9 miesięcy, a przy pracach zginęło ponoć 900 osób. Oczywiście nie Francuzów). Funkcjonowanie resortu przerwała jednak II wojna światowa, a później uzyskanie przez Kambodżę niezależności od Francji.W 1940 roku Francuzi opiścili Bokor Hill Station i obecnie mamy tu miasto widmo. Chociaż miasto to zbyt duże słowo, bo powstał zaledwie kościół, hotel z kasynem i kilka mniejszych budynków.

wnętrze kościoła na Phnom Bokor
W każdym razie szukamy kasyna. Idzie nam dość opornie, bo teraz już naprawdę nic nie widzimy. Słyszymy ludzi, ale nie wiemy, gdzie są. W końcu dostrzegamy jakiś zjazd z głównej drogi. Parkujemy tam skutery i idziemy przed siebie. Okazuje się, że kilkanaście metrów przed nami stoi grupa turystów, a jakieś 20 metrów dalej - czego jednak nie jesteśmy w stanie dostrzec - znajduje się kasyno. Zwiedzanie opuszczonego kasyna we mgle ma niezapomniany klimat, więc może dobrze się złożyło z pogodą. Co więcej, spotkani turyści właśnie odjeżdżają, więc jesteśmy tu całkiem sami. Teraz naprawdę wygląda to jak miasto duchów.
kasyno i mgła
 Po jakimś czasie postanawiamy wracać. Wiemy już, że i tak nie zdążymy przed zmrokiem, ale mamy nadzieję, że chociaż przez mgłę przejedziemy przy w miarę jasnym świetle. Robi się zimno, a my oczywiście nie pomyśleliśmy o bluzach (bluzy?! w Kambodży?!). Kiedy zjeżdżamy trochę w dół, mgła opada, a temperatura wraca do normy. Zjazd po ciemku jest ciekawym przeżyciem, bo słyszymy dobiegające z dżungli głosy zwierząt (pewnie cykady i inne robaki, ale brzmi to co najmniej jak węże i tygrysy).  Po pewnym czasie na drodze dostrzegamy zresztą węża. Jest wielki: ma jakieś 3-5 metrów długości, dość szeroki obwód i wygrzewa się na asfalcie na zakręcie. Gdyby nie jadący przed nami samochód, który zatrzymał się i oświetlił nam drogę, pewnie byśmy na niego najechali.
Zajeżdżamy do Kampot na kolację. Siadamy standardowo w barze bardziej na uboczu, gdzie jesteśmy jedynymi turystami. Właściciel, przejęty naszą obecnością, na koniec przynosi nam w prezencie na deser tutejszy rarytas, czyli... jabłko ;) Fakt, już w Bangkoku na straganach widziałam, że jabłka tutaj to coś jak papaja u nas: sprzedają je na sztuki, a na straganach są wyeksponowane na honorowych miejscach i poustawiane w piramidki.
Wracamy do Samon Village. Zastanawiamy się, jak wszystko ogarnąć, bo mamy tu wykupione noclegi do 4 kwietnia, od 5 kwietnia mamy rezerwację na Koh Rong Samloem (mniejsza wyspa koło Koh Rong), a musimy się tam jeszcze jakość dostać. Rozmawiamy z managerem naszego ośrodka, mówi, że promy pływają chyba od 11, więc może nam załatwić bilety na porannego busa i zdążymy. W takim wypadku moglibyśmy zostać na jeszcze jedną noc w Kampot. Problem polega na tym, że jedyny wolny bungalow to jakaś wersja lux z łazienką za 25 dolarów (za nasz płaciliśmy niecałe 10 dolarów). Chwilowo nie podejmujemy więc żadnej decyzji.
Następnego dnia rano, korzystając z faktu, że mamy wypożyczone skutery do 12:30 (skutery bierze się na całą dobę), decydujemy się na kolejną wycieczkę.
wioska po drodze
Ruszamy rano w stronę jaskiń Phnom Chhngok, o których przeczytaliśmy w internecie. Znajdują sie 8 km za Kampot, w stronę Kep.  Trzeba skręcić z głównej drogi w lewo przy drogowskazie na Phnom Chhngok Resort i po jakimś czasie dojeżdża się na miejsce (dalej jest jeszcze preangkorska świątynia w jaskini, ale trochę pokręciliśmy miejsca i zaczęło nam brakować czasu, więc tam nie dotarliśmy). Przy jaskiniach stoi blaszak, w którym jakaś kobieta kasuje nas za parking i wejście (nie wygląda to na oficjalną kasę, ale nie chciało nam się kłócić, tym bardziej, że dzięki temu mogliśmy zaparkować skutery pod dachem, żeby się nie nagrzewały). Dwóch chłopców, na oko 6- lub 7-letnich prowadzi nas do wejścia do jaskiń; będą naszymi przewodnikami. Pokazują nam różne nacieki skalne, po czym pytają, czy chcemy iść krótką czy długą trasą. Jasne, że długą. I tym sposobem nagle w japonkach, z jedną latarką na 5 osób (nas troje i nasi przewodnicy) jesteśmy prowadzeni jakimiś wąskimi dziurami w skałach. W Polsce na pewno nie pozwolono by nam w takie miejsca wejść, nie mówiąc już o tym, że nikt by nie wyraził zgody na to, żeby oprowadzały nas dzieciaki. Kambodża jednak rządzi się swoimi prawami. Jaskinie są rewelacyjne, a chłopcy pokazują nam formacje w różnych kształtach (mój ulubiony to "serce w kształcie kurczaka" i rzeczywiście, wygląda to jak serce, ale po chwili widać dziób i skrzydła). Po kilkunastu "watch your head, lady" i "this is leg-stone, this is hand-stone, be careful" (czasami bez pomocy dzieciaków faktycznie trudno byłoby załapać, gdzie oprzeć rękę, a gdzie nogę, żeby bezpiecznie przejść), wychodzimy na zewnątrz. Tu chłopcy targują się o "dobrowolny datek" za zwiedzanie, przebąkują coś o 10 dolarach na łebka, ale dostają po dolarze i też wyglądają na zadowolonych. Dziwnym trafem w tym momencie pojawia się trzeci dzieciak i też domaga się swojej prowizji ;)
wejście do jaskini, tu jeszcze wygląda to całkiem bezpiecznie
 Z jaskiń ruszamy w stronę Kep (bądź Keb, tu znowu pojawiają się różne wersje pisowni), które znajduje sie jakieś 25 kilometrów od Kampot, jest położone na wybrzeżu i słynie jako stolica krabów.
Jedziemy więc na targ, żeby się najeść :) Już przy wjeździe do miasta znajdują się drogowskazy na  "Kep market". Targ jest dokładnie taki, jaki miałam nadzieję, że będzie: dużo owoców morza, tanio, głośno, można usiąść przy plastikowych stolikach i zjeść w spokoju. Kupujemy mątwy, krewetki, ryby, suszone krewetki, chyba suszone kraby, do tego ryż, sosy, kawę mrożoną. Siadamy, a po chwili idę zdobyć gwódź programu. Kraby trzymane są żywe w wiklinowych koszach, mają związane gumkami szczypce, żeby łatwiej się je wyciągało. Kosze co chwilę lądują w morzu, żeby kraby nie zdechły. Podchodzę do sprzedawczyni, słyszę "eight dollar one kilogram", więc myślę: ok, dogadamy się po angielsku. Wspomagam się jednak na wszelki wypadek językiem migowym i pokazuję, że chcę 3 kraby. W reklamówce ląduje jakieś 10 sztuk. Kobieta o coś pyta po khmersku, mówię, że chcę 3 tylko. Sprzedawczyni dokłada 3 kraby do reklamówki. Po długiej pantomimie trochę krabów wraca do kosza, ostatecznie dostaję chyba 8 sztuk, poddaję się. Płacę za ugotowanie ich na miejscu (na pół-migowo wytłumaczono mi, że kasują 2000 rieli za ugotowanie kilograma krabów), inna kobieta zabiera moje kraby i znika. A ja czekam. Co gorsza, nie pamiętam, jak wyglądała ta, która wzięła moje zakupy. Ale trudno, stoję. Co chwilę ktoś się do mnie uśmiecha, a ja nie wiem, czy to dlatego, że mnie obsługują i sygnalizują, że zaraz wszystko będzie gotowe, czy po prostu uśmiechają się do mnie jako do jednej z nielicznych białych na targu. W międzyczasie obserwuję sobie gotowanie, sprzedawanie i chłodzenie krabów w morzu. Ludzie, którzy tu pracują, mają długie ubrania - pewnie dlatego, że z palenisk pod kotłami leci dym i sadza, poza tym jest jeszcze goręcej niż poza targiem. Wszystko przebija jednak dziewczyna w skajowej kurtce i dżinsach. Po jakichś 20 minutach dostaję z powrotem swoją reklamówkę z ugotowanymi krabami w środku. Wracam do stolika i zaczynamy zabawę. Na szczęście chwilę wcześniej obserwowaliśmy grupę Japończyków (?) rozprawiających się ze swoją porcją, więc wiemy mniej więcej, jak się do tego zabrać. Kraby są całkiem smaczne, ale najbardziej smakowały mi grillowane mątwy.
targ w Kep
 

pyszne mątwy

ugotowane kraby, jeszcze związane
klatka z krabami
 Po posiłku pojechaliśmy na plażę, żeby wykąpać się w morzu - jest w porządku, ale nie robi jakiegos oszałamiającego wrażenia; mimo wszystko jesteśmy w mieście, więc nie ma co liczyć na bezludną plażę z widokówek. Byli na niej głównie Khmerzy, wszystkie kobiety kąpały się w bluzkach, więc w stroju kąpielowym trochę się wyróżniałam. Nie wiem, czy chodziło o zwyczaje, czy o ochronę przed słońcem (a może o jedno i drugie).
Wracamy na skuterach do ośrodka. Oczywiście nie zdążyliśmy przed 12:30, więc musimy zapłacić za kolejną dobę wypożyczenia skuterów, ale w związku z tym możemy je sobie jeszcze zostawić. Pytamy jeszcze raz, czy nie zwolniły się jakieś tańsze domki. Niestety nie, ale słyszymy, że ostatecznie możemy dostać domek na drzewie za 10$ - tyle że dwuosobowy. Zgadzamy się i zanosimy do niego nasze rzeczy, kupujemy też bilety do Sihanoukville na następny poranek, z pick-upem z ośrodka.
Trochę pływamy w rzece, a wieczorem jedziemy do Kampot zjeść kolację i zrobić zakupy. W pewnym momencie zwracamy uwagę, że księżyc (a była pełnia) wygląda dość dziwnie, w zasadzie go nie widać, ale zakładamy, że to kwestia zachmurzenia. Siadamy w restauracji z tradycyjną kuchnią khmerską, zamawiamy kilka różnych dań do przetestowania (amok, ryż po khmersku, ryż z imbirem i cebulą). Kiedy czekamy na kolację, podchodzi do nas klientka ze stolika obok i mówi, że musimy to zobaczyć, bo dziś jest całkowite zaćmienie księżyca, a kolejne takie będzie dopiero za 2500 lat. I tym sposobem wyjaśniła się tajemnica zachmurzonego księżyca ;)
Później robimy zakupy na wyspę, bo czytaliśmy, że tam jest drożej (jak zawsze na wyspach), a poza tym w sklepach są tylko podstawowe produkty. Na wyspie nie ma też bankomantów, więc musimy wypłacić pieniądze na zapas. Wracamy do Samon Village i spędzamy ostatni wieczór nad rzeką.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Phnom Penh 31.03 - 1.04.2015

Większość turystów, którzy w ogóle jadą do Kambodży, wybiera się tylko na kilka dni do Siem Reap i wraca do Tajlandii, ewentualnie kieruje się na Laos lub Wietnam. Naszym założeniem było obejrzenie jak największego kawałka tego kraju, oczywiście w granicach rozsądku i z uwzględnieniem czasu, jaki mamy na podróż. Z tego względu ostatecznie pominęliśmy Battambang, bo musielibyśmy poświęcić za dużo czasu, żeby się tam dostać i żeby stamtąd gdziekolwiek dotrzeć. Większość obszaru Kambodży jest nadal zaminowana, więc nie ma zbyt wielu opcji do wyboru. W zasadzie oprócz naszej trasy i Battambang możliwe jest jeszcze tylko pojechanie przez Kratie na wschód. W każdym razie my postanowiliśmy z Siem Reap jechać do Phnom Penh i stamtąd dalej na południe.
Autokar odjeżdżał o 7:30 z Siem Reap, ale nasz guesthouse był na trasie do Phnom Penh, więc po prostuo 7:50 kierowca nas odebrał. Okazało się, że miejsca, które mamy wpisane na biletach są zajęte przez miejscowych. Najpierw odpuściliśmy, ale po pierwszym postoju na migi wytłumaczyliśmy, że to nasze siedzenia, bo mieliśmy wykupione siedzenia z większą ilością miejsca na nogi, co przy autokarach dostosowanych do azjatyckich rozmiarów ma dość istotne znaczenie. Kierowca po angielsku nie mówił, pasażerowie też nie, ale w końcu jakoś się dogadaliśmy i zostaliśmy przesadzeni. Zgodnie z planem mieliśmy dojechać do stolicy o 13:30, ale już wcześniej przeczytaliśmy w internecie, że National Highway 6, która prowadzi do Phnom Penh, jest remontowana, co wydłuża czas przejazdu. I rzeczywiście: podróż wydłużyła się o 2 godziny, czyli przejechanie 320 kilometrów zajęło nam jedyne 8 godzin ;) Oczywiście po drodze były jakieś postoje w przydrożnych jadłodajniach, trzeba też brać poprawkę na to, że w niektórych miejscach nie było asfaltu, więc szybciej jechać się po prostu nie dawało. Ale wynik i tak dość imponujący (potem się okaże, że pobijemy go na innej trasie).
Przydrożne jadłodajnie przypominały trochę stołówki na świeżym powietrzu (tzn. zadaszone, ale bez ścian), można też w nich było kupić świeże owoce, słodycze i napoje w puszkach. W tej, w której zatrzymaliśmy się na śniadanie, sprzedawali również gotowane na parze faszerowane chińskie pierożki dim sum i smażone owady. Kiedy kupowałam owoce, próbowałam poprosić panią o porcję insektów (w Bangkoku próbowaliśmy larwy, które były całkiem smaczne, więc chciałam przetestować kolejny gatunek), pani się pośmiała i... nie sprzedała mi ich. Podjęłam kolejną próbę, pani znowu się pośmiała i dała mi jednego robaka. Zjadłam, stwierdziłam, że smaczne i znowu poprosiłam o całą porcję, ale pani znowu się roześmiała i sprzedała mi same owoce. Cóż, widocznie uznała, że insekty są tylko dla miejscowych. A że sprzedawczyni nie mówiła ani słowa po angielsku, a ja po khmersku potrafiłam powiedzieć tylko "dziękuję", dalsze negocjacje skazane były na niepowodzenie ;)
te robaki próbowałam bezskutecznie kupić
 W każdym razie po dojechaniu do stolicy standardowo otoczyli nas tuktukowcy. My standardowo się potargowaliśmy z jednym z nich, on starndardowo stwierdził, że za takie pieniądze (1 $), to nigdzie nas nie zawiezie, my standardowo zaczęliśmy iść na piechotę i wtedy w naszą stronę padło standardowe "Ok, sir. Get in".
Tym razem mieliśmy zarezerwowane łóżka w dormitorium w Dolphine Hostel. Wcześniej zaznaczyłam sobie adres na mapie z nadzieją, że to cokolwiek da. Nic nie dało, bo kierowca zawiózł nas w inne miejsce (nazwa brzmiała cokolwiek podobnie do "Dolphine", ale adres nijak się nie zgadzał). Zatrzymał się i czekał bez słowa. W końcu załapaliśmy, że on myśli, że jesteśmy na miejscu i z pomocą kogoś z tego hostelu, kto mówił po angielsku i znał się na mapach, wytłumaczyliśmy mu, gdzie chcemy dojechać.
Sam hostel okazał się w porządku, położony tuż nad rzeką, mieliśmy 4-osobowe dormitorium tylko dla siebie, klima, osobna łazienka, szafy na bagaż zamontowane w łóżkach piętrowych zamykane na kłódkę (chociaż na upartego można było przechylić łóżko i wyjąć bagaże dołem, bo szafki nie miały dna). Jedyne co nas zastanowiło, to "city view" w opisie pokoju przy rezerwacji. W pokoju nie było okna, więc ten widok to chyba oczami wyobraźni ;) W każdym razie zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na spacer i obiad. Przy sąsiedniej przecznicy był spory targ, ale po przejściu przez niego ostatecznie usiedliśmy po prostu w jakimś barze i zjedliśmy ryż, dla urozmaicenia kupując sobie na straganie obok smażone żaby, które okazały się przepyszne. Trochę pokręciliśmy się po okolicy, odkrywając przy okazji, że mieszkamy w dzielnicy czerwonych latarni, po czym kupiliśmy piwo i usiedliśmy na bulwarze nad rzeką. Bulwar całkiem klimatyczny, taki szeroki deptak z ławeczkami, trawnikami i, niestety, niezliczoną ilością szczurów, które nie boją się ludzi i podbiegają całkiem blisko.
okoliczny targ
 Następnego dnia postanowiliśmy wypożyczyć rowery i zaliczyć "must see" Phnom Penh, czyli więzienie S-21 i Pola Śmierci. W wypożyczalni standardowo trochę sie potargowaliśmy, ale zeszli z ceny tylko o 1/3, bo dostaliśmy rzekomo "new bicycles". Jak bardzo nowe były te rowery, przekonaliśmy się już wkrótce.
W każdym razie wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy w stronę S-21, po drodze oglądając jeszcze z zewnątrz stadion olimpijski. Jazda rowerew wydawała nam się początkowo sporym wyzwaniem: na ulicach panował spory chaos, znaków drogowych raczej brak, a wyznaczone na jezdni pasy pełnią raczej fukcję umowną,  bo większość uczestników ruchu porusza się na skuterach i w związku z tym jedzie po prostu każdym skrawkiem wolnego miejsca. Szybko jednak odkryliśmy, że ten chaos jest nieźle zorganizowany, wypadków raczej nie ma, a kierowcy - mimo że wydają sie zajmować kilkoma rzeczami naraz - mają chyba oczy dookoła głowy i bardzo pilnują, co się dzieje na drodze. Mieliśmy też wrażenie, że często nas przepuszczają wiedząc, że nie przywykliśmy do miejscowego ruchu ulicznego.
Do S-21 dojeżdżamy bez przygód. Na miejscu zostawiamy rowery, kupujemy bilety (3$) i wchodzimy. Okazuje sie, że można wynająć przewodnika za "co łaska". Wybieramy tą opcję, do naszej trójki przyłącza się jeszcze Australijczyk, który szuka chętnych na wspólne zwiedzanie. Nasza przewodniczka bardzo dobrze mówi po angielsku. Opowiada nam też o sobie - większość jej rodzeństwa i kilkoro innych członków rodziny zostało zabitych podczas panowania Czerwonych Khmerów. S-21, czyli Tuol Sleng, robi dość przygnębiające wrażenie. To miejsce było kiedyś szkołą średnią, w 1975 roku zostało zamienione przez Czerwonych Khmerów w więzienie, z którego nikt nie wychodził żywy. Więźniów przywożono na miejsce, torturami zmuszano do składania zeznań, a później wywożono na Pola Śmierci, gdzie dokonywano egzekucji. Wiadomo jedynie o 12 osobach, które przetrwały S-21; siedmioro z nich przebywało w więzieniu w chwili zdobycia go przez Wietnamczyków. Klsy zostały podzielone cegłami na pojedyncze cele. Tym, co zaskakuje w Tuol Sleng, jest fakt, że każdy z więźniów został sfotografowany po przybyciu na miejsce, trzymając dodatkowo tabliczkę z numerem, dzięki czemu można ustalić, kto był tu przetrzymywany. Dodatkowo, jeśli ktoś umarł podczas tortur i tym samym nie został wywieziony na Pola Śmierci, jego zwłoki również były fotografowane (żeby mieć dowód, że dana osoba nie uciekła z więzienia, tylko zmarła).
S-21 z zewnątrz
 Po zwiedzaniu dziękujemy naszej przewodniczce, idziemy na obiad i wsiadamy na rowery, żeby zdążyć dojechać na Pola Śmierci. Ledwo ruszamy, okazuje się, że w jednym z rowerów nie ma powietrza w kole, a wentyl jest uszkodzony. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze "nowe i drogie" rowery... Na szczęście wentyl udaje się wymienić, więc ruszamy dalej. Po chwili okazuje się, że tym razem poszła dętka. To na szczęście też nie problem, bo zaraz przy drodze jest warsztat, gdzie jakiś mężczyzna tradycyjną metodą nakleja łaty. Przy okazji spędzamy miło czas, rozmawiając z jego córką.
naprawa roweru
 Dalej jedziemy już bez przygód, pomijając fakt, że znowu poruszamy się National Highway będącą w remoncie, więc razem z kierowcami skuterów lawirujemy między stojącymi w korku samochodami, jadąc częściowo po asfalcie, a częściowo po pomarańczowym piachu, od którego jesteśmy już cali brudni.
National Highway przy wyjeździe z miasta
 Pola Śmierci pewnie większe wrażenie robią na innych obcokrajowcach, po Auschwitz nie jest to aż tak wstrząsające przeżycie (o ile w ogóle ma sens porównywanie poziomu wstrząsu w obozach śmierci). Mnie najbardziej dziwi, że jest tam tak spokojnie i zielono (a że dotarliśmy na miejsce pół godziny przed zamknięciem, jest na dodatek pusto). Jedyne, co trochę szokuje, to kości i zęby wynurzające się z piasku. Kiedy deszcz wymywa podłoże, spod ziemi wychodzą szczątki ze zbiorowych mogił - nie wszystkie zostały ekshumowane. Widać, że Pola Śmierci są sporą atrakcją turystyczną. Na miejscu dostajemy audioprzewodniki, które są dostępne w kilku językach, zwiedzanie jest podzielone na stacje, można też wysłuchać dodatkowych informacji o historii reżimu. Po wyjściu obskakują nas dzieci, początkowo chcą "one dollar", potem żądają naszych owoców, które kupiliśmy na drogę. Odstawiają niezły teatr: padają do nóg, udają, że się o coś uderzyły itd. Smutne, bo to dowodzi, że nauczyły się, że to najlepsza metoda. W przewodnikach piszą, żeby nic tym dzieciom nie dawać - nawet w świątyniach Angkoru były tabliczki z informacją, że jak będziemy im dawać pieniądze, to będą przychodzić żebrać zamiast spędzać ten czas w szkole. W mniej turystycznych miejscach dzieciaki nic od nas nie chcą, tylko machają i wołają "hello". Jest to zdecydowanie przyjemniejsze doświadczenie.
W drodze powrotnej manewrujemy na jezdni prawie jak miejscowi. Dość szybko dojeżdżamy do miasta, odkrywając tylko jeden mankament naszych nowych rowerów - kiedy zapada zmrok i chcę włączyć lampkę, okazuje się, że lampka owszem, jest, ale kabel od niej jest urwany. Na szczęście więcej niespodzianek już nas nie spotyka.
Oddajemy rowery i sprawdzamy ceny biletów do Kampot, bo chcemy jechać następnego poranka. Najtańsze są za 7$, pytamy o możliwość obniżenia ceny, zgadzają się obniżyć do 5$, ale nie te najtańsze, tylko jakieś inne. Nie decydujemy się jeszcze, pytamy o to samo w hostelu. Mówią, że bilety po 8$ i nie da się obniżyć ceny. Dziękujemy wyjaśniając, że już znaleźliśmy gdzie indziej za 5$. Pół godziny później zaczepia mnie recepcjonista mówiąc, że jednak nam obniżą cenę i że będziemy mieć pick-up z hostelu ;) Kupujemy więc bilety u niego i idziemy na spacer nad rzekę. Potem pakujemy się. Phnom Penh nie oczarowało, ale i nie rozczarowało, bo szczerze mówiąc nie spodziewałam się niczego więcej. Może gdybyśmy spędzili tu trochę więcej czasu, znaleźlibyśmy jakieś ciekawe miejsca. Półtora dnia to jednak trochę mało, żeby poznać miasto, ale nie chcieliśmy przedłużać pobytu w stolicy, bo przy ograniczonym czasie na podróż odbyłoby się to kosztem innych miejsc.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Siem Reap 28-30.03.2015

Pierwszy dzień w Siem Reap zaczęliśmy dość późno, bo musieliśmy odespać podróż. Kiedy już się obudziliśmy, na targu kupiliśmy owoce i pudding kokosowy, spakowaliśmy przewodniki i aparaty fotograficzne i ruszyliśmy łapać tuktuka do Angkoru. Początkowo planowaliśmy jechać tam na rowerach, ale okazało się, że rowery w naszym ośrodku są zepsute, a wokół nie ma żadnych wypożyczalni,
Początkowo kierowcy tuktuków chcieli nawet po 15$ za przejazd, ale odmawialiśmy i szliśmy dalej. W końcu ktoś zgodził się nas zawieźć za 1/3 tej ceny, zapewne licząc na to, że namówi nas na obwożenie po świątyniach za dalszą opłatą. Kierowca zawiózł nas do kas, gdzie za 40 dolarów kupiliśmy 3-dniowy bilet do świątyń, który można wykorzystać przez kolejnych 7 dni (na bilecie zaznaczana jest data każdego wejścia, znajduje się na nim również zdjęcie osoby uprawnionej, które robione jest w kasie przy zakupie biletu). Inna opcja to bilet 1-dniowy za 20$ (ewentualnie bilet tygodniowy, ale nie planowaliśmy zostawać tak długo w Siem Reap), więc nawet przy założeniu, że z biletu 3-dniowego skorzystamy tylko 2 razy nie opłacało się kupować biletów 1-dniowych.
Po zaopatrzeniu się w bilety wsiedliśmy z powrotem do tuktuka i pojechaliśmy do Angkor Wat, gdzie rozstaliśmy się z kierowcą. Na miejscu było dość pusto. Nic dziwnego, bo porę na zwiedzanie wybraliśmy sobie nietypową: była 12:30, a wtedy większość turystów z uwagi na upał i słońce wraca do Siem Reap na obiad. Tym lepiej dla nas :)
Ankor Wat jest największą i chyba najbardziej znaną ze świątyń Angkoru, których jest 400. Świątynie te powstawały mniej więcej w X-XIII wieku i były budowane przez ówczesnych bogów-królów, część z nich służyła jako siedziby, rezydencje lub grobowce poszczególnych władców, a funkcji niektórych z nich do dnia dzisiejszego nie udało się ustalić. Angkor Wat jest o tyle nietypowa, że jej wejście skierowane jest na zachód, który to kierunek kojarzył się raczej ze śmiercią, co skłaniało wielu badaczy do przypuszczeń, że została ona zbudowana jako grobowiec. W każdym razie, niezależnie od rzeczywistej funkcji, Angkor Wat jest przepiękną świątynią, z długą galerią przedstawiającą różne sceny (w tym sceny bitewne). Żeby wejść do części obiektu, trzeba mieć na sobie ubranie zakrywające ramiona i kolana; nie wystarczy się okryć lub przewiązać chustą.
widok ze szczytu Angkor Wat
 Spędziliśmy w tej świątyni dobre 3 godziny, po czym poszliśmy coś zjeść do jednego z okolicznych barów, gdzie zamówiliśmy obiad po krótkich negocjacjach z dzieciakiem pracującym w knajpie jako naganiacz (efekt: nie 5$ za posiłek, ale 3$ i do tego mrożona herbata jaśminowa gratis). Ja zdecydowałam się na amok, czyli khmerskie aromatyczne curry na mleku kokosowym, z trawą cytrynową, jakąś zieleniną i kurczakiem, wołowiną lub rybą do wyboru, serwowane z ryżem. Z tego, co czytałam wcześniej w internecie, tradycyjnie amok serwuje się w liściu bananowca, ale do końca wyjazdu nie udało nam się trafić na taki sposób podania. W każdym razie amok okazał się przepyszny. 
Następnie wybraliśmy się do kolejnej ze świątyń z naszej listy (a właściwie z listy stworzonej przez przewodnik Lonely Planet), czyli Angkor Thom.
Po drodze przetestowaliśmy jeszcze sok z trzciny cukrowej serwowany z dużą ilością kruszonego lodu, ale dla mnie był trochę za słodki.
Przez przypadek omal nie weszliśmy na Phnom Bakheng, ale w porę się zorientowaliśmy, że właśnie zasuwamy z tysiącami turystów na wzgórze oglądać zachód słońca i że na szczycie będzie dziki tłum, więc zawróciliśmy i znowu skierowaliśmy się w stronę Angkor Thom. Był to dobry wybór. Angkor Thom jest ogromnym kompleksem, w którego centralnej części znajduje się świątynia Bayon; jej przeznaczenie również nie jest do końca znane, w każdym razie zdobią ją setki wyrzeźbionych głów przypominających ówczesnego władcę Jyavarmana VII. Bayon jest przepiękny, a o zachodzie słońca było tu prawie zupełnie pusto. Idąc przez Angkor Thom do Bayon mija się małpy wcinające kwiaty lotosu, które kupują dla nich turyści, co też jest interesującym widokiem.
Bayon
 Teoretycznie świątynie Angkoru są otwarte do 17:30, ale dopiero po 18 strażnik wyprosił nas z Bayonu. Zanim doszliśmy do bramy Angkor Thom, zrobiło się dość ciemno. Nie chcieliśmy brać tuktuka z postoju, wychodząc z założenia, że jeśli my łapiemy tuktuka, to mamy gorszą pozycję negocjacyjną niż kiedy tuktuk łapie nas ;) Nie wiem, na ile słusznie postąpiliśmy, bo zdążyliśmy przejść spory kawałek po ciemku zanim ktokolwiek się zatrzymał - o tej porze nie było już turystów, więc nie było i tuktuków. W każdym razie ostatecznie wynegocjowaliśmy 5$ za podwiezienie. I powtórzyła sie zabawa z poprzedniego dnia - podaliśmy mapkę, podaliśmy nazwę, powiedzieliśmy, przy której drodze to jest, a kierowca zamiast bezpośrednio do naszego guesthouse'u, ruszył do Siem Reap, gdzie się zgubił, zaczął jechać w przeciwnym kierunku, a kiedy w końcy załapał, gdzie to jest (podaliśmy również nazwę targu obok nas), zatrzymał się, nie chciał odjechać i próbował negocjować podwyżkę ceny. Tym razem byliśmy jednak twardzi i nie ustąpiliśmy, więc w końcu obrażony ruszył.
Później postanowiliśmy iść na kolację na targu pod guesthouse'em. Usiedliśmy przy plastikowym stoliku na podwórku i na migi wytłumaczyliśmy, co chcemy dostać. Również na migi zamówiliśmy piwo i deser. Potem zobaczyliśmy, że sprzedają tam również jajka z kurczaczkiem w środku. Poprosiliśmy o jedno jajko i o zademonstrowanie nam, jak je należy jeść (jajko podawane było w komplecie z mieszanką cukru, soli i chilli, limonką i zieleniną). Zbledliśmy, kiedy pani z uśmiechem przyniosła nam 6 jajek. Ja swój przydział zjadłam, choć z trudem. W smaku nie były złe, tylko nie można patrzeć na skrzydełka i główki, które pojawiają się w środku. No i część wnętrzności miała dość gumową konsystencję. Ale popiliśmy wszystko piwem i daliśmy radę. Jeśli chodzi o lokalne piwo, do wyboru zazwyczaj było Angkor, Anchor, Cambodia lub ciemne Black Panther. Nam najbardziej smakowały chyba Angkor i Black Panther. Przy piwie zakumplowaliśmy się z miejscowymi studentami, którzy też wpadli na targ się czegoś napić. Trochę nam poopowiadali o Kambodży, zapytaliśmy ich też, czy w okolicy jest jakiś basen. Zdecydowanie potrzebna nam była ochłoda przy tej temperaturze. Dowiedzieliśmy się, że baseny są głównie w hotelach, a jeden z nich jest przy autostradzie, przy której mieszkamy (niech was nie zmyli nazwa "autostrada", tam większość dróg nazywa się "national highway"; ta nazwa nie oznacza nawet, że droga jest asfaltowa, sugeruje tylko tyle, że jest długa i łączy ze sobą jakieś miejscowości). Jak zrozumieliśmy, hotel miał się nazywać "Angkoera".
Następnego dnia po śniadaniu na targu (tym razem testowaliśmy m.in. smażone bułeczki - podobnie jak bagietki, jest to pozostałość po stuletnim panowaniu Francuzów w Kambodży - i kwadraciki z ryżu z mlekiem kokosowym posypane wiórkami kokosowymi, bardzo smaczne) postanowiliśmy więc jechać na basen. Nie zdecydowaliśmy się na Angkoerę, bo w internecie widziałam, że w mieście jest inny basen, a w zasadzie mini aquapark. Sprawdziłam, że nazywa się Aqua i znajduje się przy 7 Makara Street (i znowu: 7 to nie numer budynku, ale też nie numer bocznej uliczki, tylko część nazwy ulicy; dokładnego adresu w internecie nie było).
W każdym razie złapaliśmy tuktuka do centrum i pojechaliśmy. Najpierw zjedliśmy lunch (amok z rybą zdecydowanie gorszy niż ten z kurczakiem, za dużo ości, które trudno wyławia się z mleka kokosowego), pokręciliśmy się po Pub Street (takie lokalne Khao San Rd., knajpy dla turystów i nic poza tym), stwierdziliśmy, że to nie nasz klimat i poszliśmy szukać basenu. Namierzenie właściwej ulicy przy braku oznakowań zajęło nam trochę czasu, ale wreszcie się udało. Okazało się jednak, że znalezienie ulicy to dopiero połowa sukcesu. Asfaltu brak, pomarańczowy pył unosił się wszędzie, a końca drogi nie widać. Przeszliśmy jakieś 3 kilometry, pytając miejscowych o basen i uzyskując na zmianę odpowiedzi "yes" lub "no", udzielane chyba losowo, w zależności od tego, co ich zdaniem chcieliśmy usłyszeć. Wreszcie znaleźliśmy jakąś zjeżdżalnię i plastikowy basen. Spytaliśmy tam o "nasz" aquapark i dowiedzieliśmy się, że owszem, był taki, ale został już zamknięty... Zrezygnowani zaczęliśmy sprawdzać w internecie, gdzie jest "Angkoera" z basenem hotelowym. Niestety, bez rezultatów. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak ruszyć z powrotem. Wybraliśmy inną ulicę (jak sie wydawało - równoległą), żeby uniknąć pomarańczowego pyłu. Dzięki temu zawędrowaliśmy na lokalny targ, gdzie sprzedawali owoce, warzywa, mięso i wszelkie podroby i gdzie mieliśmy okazję zobaczyć, jak kierowca wiezie całą świnię przyczepioną z tyłu na skuterze :)
świnia na skuterze

targ, sklep z mydłem i powidłem
Po tym wszystkim stwierdziliśmy, że potrzebny nam relaks, poza tym chcieliśmy kupić bilety do Phnom Penh. Wróciliśmy więc do turystycznej części Siem Reap, po drodze jedząc obiad. Plan był taki, że do Phnom płyniemy łodzią przez jezioro Tonle Sap. Łodzie pływają od listopada do końca marca, chyba że nie pozwalają na to warunki pogodowe (poziom wody pod koniec pory suchej jest w jeziorze często zbyt niski). My chcieliśmy płynąć akurat 31 marca, ale liczyliśmy na to, że znajdziemy jakąś łódź - wcześniej sprawdziliśmy w internecie, że bilety powinny kosztować po 35$. W pierwszym punkcie sprzedaży biletów powiedzieli, że łodzie pływają, ale za bilety chcieli po 39$ i nie opuścili ceny, więc poszliśmy dalej. W kolejnych trzech punktach usłyszeliśmy, że żadnych łodzi już o tej porze nie ma. Zaczęło nas zastanawiać, czy pierwszy sprzedawca nie chciał nas przypadkiem naciągnąć. Postanowiliśmy nie ryzykować i nie wydawać pieniędzy na łódź, która może nie popłynąć, więc zamiast tego kupiliśmy bilety na autobus (7 $ za sztukę).
Potem poszliśmy na peeling stóp robiony przez małe rybki. Strasznie łaskocze, ale przynajmniej stopy się domyły z pomarańczowego kambodżańskiego pyłu.
rybny peeling
 Zostało nam już tylko znalezienie tuktuka, który odwiezie nas do guesthouse'u i który obwiezie nas jutro po świątyniach. Po długich negocjacjach ("jak 3 osoby, to będzie drożej, bo jesteście too heavy i więcej gasoliny się zużywa") udało nam się wynegocjować odwiezienie do Angkor Voluntary i następny dzień, czyli Ta Phrom + tzw. small circuit z przywozem i odwiezieniem z powrotem za 21 $. Pewnie i tak sporo na nas zarobił, ale musimy brać poprawkę na to, że mieszkamy daleko od Siem Reap, więc w jedną stronę tuktuk robi pusty przewóz, bo nikogo sobie na tą trasę nie znajdzie.
A w drodze powrotnej do guesthouse'u minęliśmy... hotel "Angkor Era" :) I tym sposobem wyjaśniła sie zagadka przynajmniej jednego basenu.
Umówiliśmy się z kierowcą na 7 rano. Musieliśmy zdążyć wrócić następnego dnia w miarę wcześnie, bo czekała nas impreza. Już podczas robienia rezerwacji Ni, manager guesthouse'u, napisał nam, że 30 marca zaprasza na urodziny swojej córki. Później okazało się, że będą to 7. urodziny jego najmłodszej siostry połączone z ukończeniem 5 miesięcy przez jego córkę. Na imprezę nie mogliśmy (i nie chcieliśmy) się więc spóźnić, tym bardziej, że już poprzedniego dnia widzieliśmy, że szykuje się coś wielkiego - cała wioska pomagała w rozstawianiu wielkich namiotów, przywieziono scenę i głośniki, a w gusethousie siedziało mnóstwo kobiet i coś gotowało.
W dniu urodzin o 5 rano obudziło nas dudnienie. Po chwili dotarło do nas, że to khmerska muzyka puszczona na cały regulator z profesjonalnych głośników. Początkowo myśleliśmy, że zaczęła się modlitwa (Ni mówił, że rano przyjedzie mnich i będą składane podarunki w celu zapewnienia jubilatkom pomyślności), ale szybko okazało się, że po prostu cała wieś jest już na nogach i przygotowuje przyjęcie, więc puścili sobie muzykę, żeby umilić pracę. A głośniki stały akurat pod naszymi oknami ;)
W tym stanie rzeczy spać już się nie dało. Zeszliśmy na dół, kupiliśmy owoce i ryż z kokosem na śniadanie i zaczekaliśmy na tuktuka. W pierwszej kolejności pojechaliśmy do Ta Phrom, czyli świątyni znanej z Tomb Raidera, porośniętej przez drzewa i częściowo zrekonstruowanej. Spotkaliśmy dużo zwiedzających ją mnichów, zapozowaliśmy jednemu z nich do zdjęć i zaczęliśmy zwiedzać. Niestety, z uwagi na trwające prace rekonstrukcyjne część terenu świątyni jest ogrodzona i nie wszędzie można wejść. Ale i tak wygląda ona całkiem interesująco.
Później zaczęliśmy robić tzw. small cicruit, ale robiliśmy je w odwrotnej kolejności niż powszechnie wybierana, żeby uniknąć tłumów, czyli: najpierw Pre Rup (kolejna świątynia, gdzie wszyscy chodzą oglądać zachód słońca), Ta Som, Preah Neak Poan i Preah Khan.
Pre Rup - jest to wysoka świątynia w kształcie wzgórza, na które można się wspiąć (dlatego właśnie przychodzi się na nią oglądać zachód słońca)
Ta Som - mniejsza wersja Ta Phrom, również porośnięta przez charakterystyczne drzewa
Preah Neak Poan - ta świątynia robi zdecydowanie większe wrażenie w porze deszczowej, kiedy wchodzi się do niej przez mostek nad sztuczną fosą. W marcu mostek nadal jest, ale fosa już nie bardzo ;) Pośrodku znajduje się sztuczny staw.
Preah Khan - jedna z moich ulubionych świątyń. Do jej centralnej części wchodzi się przez liczne bramy, przy czym im dalej od centralnej komnaty, tym drzwi są niższe, aby wchodzący goście musieli się schylić i ukłonić królowi. W samym centrum znajdowała się diamentowa komnata, a w kamieniach odbijało się światło wpadające przez otwór na dachu. Zmęczeni upałem ucięliśmy sobie drzemkę na kamiennych blokach Preah Khan ;) Sama świątynia otoczona jest dużym parkiem, w którym są m.in. huśtawki z lian.
Preah Neak Poan
 W trakcie zwiedzania poszliśmy jeszcze na obiad w okolicy Preah Neak Poan, rozwijając nasze zdolności w zakresie targowania się (niższa cena, herbata jaśminowa i świeże owoce gratis). Targowanie się w Kambodży to świetna zabawa, oni podchodzą do tego na luzie, ceny i tak zazwyczaj nawet po utargowaniu są zawyżone, więc kto się nie targuje, przepłaca jeszcze bardziej. Możliwe jest zejście z pierwotnej ceny o połowę, chyba nawet kilkakrotnie udało nam się więcej ;) Nie targowaliśmy sie tylko w nieturystycznych miejscach, gdzie ceny i tak były niskie (np. kupując jedzenie z wózków za miastem). No i w supermarketach ceny też są stałe, a przynajmniej tak nam się wydaje.
Po zwiedzaniu wróciliśmy do guesthouse'u, wzięliśmy prysznic i przygotowaliśmy się na imprezę. Mieliśmy ze sobą prezenty z Polski dla dziewczynek i Ni - jak się okazało później, tu nie daje się prezentów dzieciom, tylko pieniądze gospodarzowi. W każdym razie o 18 zeszliśmy na dół. Zostaliśmy posadzeni przy stole blisko samej sceny, na honorowym miejscu. Poza nami byli sami Azjaci, więc szybko staliśmy się atrakcją. Na stołach czekało na nas piwo, napoje w puszkach i worki z lodem, chyba leżało też menu (albo coś innego, w każdym razie przy nakryciach były kartki z jakimiś napisami po khmersku). Na początek zaserwowano przekąski - coś w rodzaju małych naleśniczków o mięsnym posmaku, orzeszki z przyprawami, suszone mięso (pyszne!), warzywa, placuszki rybne. Nasi sąsiedzi przy stoliku nie mówili po angielsku, więc "rozmowa" sprowadzała się do wznoszenia toastów i do pokazywania nam, co jak i z czym należy jeść (każdy dostał talerzyk, miseczkę, łyżeczkę i pałeczki; część rzeczy jadło się łyżką, część pałeczkami, a część palcami, więc sami byśmy się w tym nie połapali). Później na stole pojawiły się dania główne: kurczak w panierce z sosami i zieleniną (chyba holy basil, ale pewności nie mam), danie z podrobów i warzyw, potem mięso w orientalnej panierce o konsystencji placuszków i smaku curry z trawą cytrynową, później ryby w całości, a na koniec jeszcze zupa rybna, serwowana z ryżem z warzywami. Jedzenia było w każdym razie sporo. I w przeważającej większości było przepyszne (mi nie do końca smakowały tylko podroby, natomiast placuszki mięsne i ryba - niebo w gębie).
Kiedy wszyscy się najedli, na scenie rozpoczął się pokaz tradycyjnych tańców khmerskich. Każdy taniec opowiadał jakąś historię, dzięki czemu byliśmy w stanie mniej więcej wszystko zrozumieć (mniej więcej, bo jakieś konteksty kulturowe pogubiliśmy na pewno). Był w każdym razie taniec motyla, historia o zalotach rybaków i zbieraczek ryżu, opowieść o Chińczykach i transwestytach (?) i kilka innych.
Później wszyscy odśpiewali sto lat, zamiast tortu były świeże owoce (dużo lepsze rozwiązanie w taki upał), a zamiast fajerwerków - serpentyny w sprayu, po czym zaczęły się standardowe tańce. W zasadzie nie do końca standardowe, bo do większości piosenek tańczono chodząc w kółko dookoła stołu i wykonując głównie ruchy rękami. Tylko czasami kółko było likwidowane. Klimat w każdym razie był niesamowity, bo wszyscy bawili się razem, chociaż spora część miejscowych gości zmyła się po pokazie tańców.
W ogóle mam wrażenie, że na imprezie obowiązywał jakiś zrozumiały dla nich, a nie do końca pojęty dla nas podział - chyba nie na wszystkich stolikach było tyle jedzenia, co u nas, nie wiem też, czy wszędzie był alkohol, część osób była chyba zaproszona tylko na część "oficjalną".
My uciekliśmy z parkietu chwilę przed północą - byliśmy padnięci, a rano czekała nas długa podróż do Phnom Penh. Myśleliśmy, że impreza potrwa do rana, ale równo o północy wyłączono muzykę i wszyscy poszli do domów.
pokaz tańców khmerskich

świętowanie

Podróż Bangkok - Siem Reap 27.03.2014

Jest kilka sposobów, żeby dotrzeć z Bangkoku do Siem Reap - my zdecydowaliśmy się na wersję low budget, czyli pociąg do granicy, potem tuktuk i autobus.
O 5 rano złapaliśmy tuk tuka, który zawiózł nas na dworzec Hua Lamphong (tutaj też uwaga techniczna jeśli chodzi o pisownie: większość nazw własnych jest często zapisywana na różne sposoby, więc możecie ten dworzec znaleźć pod nazwą  Hualamphong i pewnie pod kilkoma innymi też ;) ).
Pociągi do granicy (a właściwie do Aranyaprathet, 10 km przed granicą) jeżdżą 2 razy na dobę: o 5:55 i po 13, przy czym z uwagi na fakt, że granica jest zamykana na noc, lepiej zdecydować się na ten wcześniejszy, bo później można nie zdążyć. Tak też zrobiliśmy. Kupiliśmy bilety za całe 48 baht od osoby i poszliśmy jeszcze poszukać czegoś na śniadanie. Za dworcem znaleźliśmy czynny stragan z jedzeniem, gdzie dostaliśmy całkiem niezły ryż z warzywami i kawę mrożoną, kupiliśmy też owoce na drogę. Owoce zazwyczaj są sprzedawane podzielone na porcje, spakowane do woreczków i z patyczkiem do szaszłyka, żeby można je było wygodnie jeść. Całkiem sprytny patent.
Pociąg ma tylko wagony 3. klasy, ale na początku wydawało się, że będzie nieźle - ławki 1 i 2 osobowe, poustawiane naprzeciwko siebie, otwarte okna dające przewiew. Potem zrozumieliśmy, że byliśmy w błędzie: na ławce, która w Europie byłaby 1-osobowa tu jechały 2 osoby, a na szerszej - 3 ;)

Pociąg, jeszcze jest dość pusto
  Na szczęście komplet miejsc zajęty był tylko przez kawałek podróży, w pozostałym czasie można było wygodnie usiąść. Drzwi od pociągu były otwarte przez całą drogę, zakaz siedzenia na schodach miał charakter dość umowny - można było spokojnie przysiąść i podziwiać widoki. Po drodze co chwilę ktoś sprzedawał coś do jedzenia lub picia: napoje z puszki, ryż z mięsem i jajkiem (skusiłam sie, ale nie powalał), kolby kukurydzy z grilla... A widoki za oknem przepiękne. To znaczy przepiękne od momentu, gdy wyjechaliśmy już z Bangkoku i przestaliśmy mijać leżące wzdłuż torów stosy śmieci. Do Aranyaprathet mieliśmy dojechać o 11:35. Wiedząc, że czeka nas długa droga, zaopatrzyliśmy się jeszcze na lotnisku w alkohol i dzięki temu jazda pociągiem minęła szybciej. Oczywiście o 11:35 stacji docelowej nie było widać. Ale już 2 godziny później pojawiła się na horyzoncie. W międzyczasie zakumplowałam się z jakimiś dzieciakami jadącymi w sąsiednim wagonie, zapozowałam do niezliczonej ilości zdjęć. 3-latka całkiem profesjonalnie pstrykała mi fotki smartfonem większym od mojego ;)

widok z okna pociągu
 A Aranyaprathet złapaliśmy tuktuka do przejścia granicznego w Poi Pet. Generalnie w Tajlandii zasada jest taka, że wszystkie dworce / stacje / inne punkty istotne dla turystów zorganizowane są tak, żeby trzeba było do nich podjechać tuktukiem lub taksówką. Pociąg nie dojeżdża więc do samej granicy, tylko zatrzymuje się 10 kilometrów przed nią.
Na granicy tuktuk nas wysadził, a my poszliśmy przejść kontrolę paszportową. Od października 2014 wiza kosztuje 30 $, można ją wyrobić również przez internet za dodatkową opłatą w wysokości 10 $ (tzn. oficjalnie 7 $, ale doliczają jeszcze 3 $ za przelew). Przed wyjazdem słyszałam, że powszechną praktyką jest wymuszanie łapówki w wysokości 200 baht za wizę - ale nie wiem, jak to wygląda w praktyce, bo przy e-wizie nie mają jak jej wymusić ;) W punkcie kontrolnym mimo posiadania wizy i tak musieliśmy wypełnić dodatkowy formularz (imię, nazwisko, cel podróży itp.), po czym celnik zeskanował nasze odciski palców i nas przepuścił.
Po wszystkim poszliśmy coś zjeść zanim złapiemy autobus. Słyszeliśmy, że w Poi Pet jest dworzec autobusowy, więc poszliśmy go szukać. Na samej granicy były co prawda bezpłatne shuttle bus na dworzec, ale oddaliliśmy się trochę w poszukiwaniu jedzenia, więc stwierdziliśmy, że poszukamy dworca na piechotę. No i nie znaleźliśmy. Widzieliśmy co prawda kilka autobusów zaparkowanych wzdłuż głównej ulicy, ale dworca ani śladu. Cóż, może źle szukaliśmy. W pewnym momencie, po przejściu sporej odległości, zatrzymaliśmy więc po prostu jakiś autobus z tabliczką "Siem Reap". Kierowca za 10 dolarów od osoby zabrał nas na pokład.
Tym sposobem po 18 znaleźliśmy się w Siem Reap. Zjedliśmy obiad w restauracji i zrobiliśmy zakupy w podróbce 7 eleven. Znaleźliśmy jakiś lokalny specyfik nazywany winem ryżowym w zawrotnej cenie 1,50 $ za 0,5 litra. Potem okazało się, że zawrotna jest też moc tego "wina" - 55%. I smakowało jak ocet. Generalnie nie polecamy ;)
Potem złapaliśmy tuktuka do naszego guesthouse'u. I tutaj pojawił się mały problem: w Azji kierowcy nie potrafią czytać map. Mieliśmy wydrukowaną nazwę naszego guesthouse'u i mapkę z zaznaczonym miejscem, w którym się znajduje, a także numer telefonu. Niewiele to dało. Po wytargowaniu 3 dolarów za przejazd kierowca ruszył przed siebie. Dopiero później próbował dowiedzieć się, dokąd w zasadzie ma jechać. Kiedy ustalił, gdzie jest nasz nocleg, był trochę zdziwiony (zarezerwowaliśmy pokój 7 kilometrów za miastem, co wraźnie było widać na mapie). Próbował podnieść cenę do 5 dolarów. W końcu zgodziliśmy się na 4 i ruszyliśmy.
Rezerwację zrobiliśmy w Angkor Voluntary Guesthouse (nie ma ich na booking.com ani na agoda, mają swoją stronę internetową tylko). Początkowo przyjmowali tam tylko wolontariuszy, którzy przyjeżdżali pracować w jednym z licznych NGO'sów w Siem Reap, ale potem poszerzyli ofertę o turystów. Tym sposobem udało nam się zarezerwować ogromny 4-osobowy pokój z łazienką za 9 dolarów za noc (i tylko ciśnienie wody w toalecie pozostawiało trochę do życzenia). Na miejscu okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi :) Przy wejściu do guesthouse'u znajduje się lokalny targ (Svay Thom Market), a na nim stragany i wózki z jedzeniem, w których asortyment zmienia się w zależności od pory dnia.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Kambodża (i kawałek Tajlandii) - czas start! Warszawa-Moskwa-Bangkok 25-26.03.2015

Po pół roku wyczekiwania i planowania (bilety były kupowane z dużym wyprzedzeniem) 25 marca wsiedliśmy do samolotu i ruszyliśmy.
Wcześniej widziałam na forum różne opinie na temat Aerofłotu, ale podróż była całkiem wygodna. Na trasie Warszawa - Moskwa co prawda bez rozrywki pokładowej, a do jedzenia kanapka, soczek i kawa / herbata, ale ta część trasy trwała tylko 2 godziny, więc nic więcej nie było potrzebne.
Lotnisko Sheremetyevo (Szeremietiewo) rzeczywiście spore, ale wyprawa z terminalu D do terminalu F (a tak zazwyczaj wygląda transfer) możliwa do zrobienia w 20 minut. Z ciekawostek - od niedawna jest oficjalny zakaz palenia na całym lotnisku (wcześniej można było palić wszędzie) i nie ma kabin dla palaczy, co powoduje, że wszystkie łazienki służą jako palarnie.
Na trasie Moskwa - Bangkok dostajemy 2 posiłki: obiad i śniadanie. Co prawda nie są do końca zgodne z opisem, który podano w menu, ale raczej zjadliwe. Może za wyjątkiem "owsianki gryczanej z orzeszkami pinii", która okazuje się być po prostu ugotowaną na sypko kaszą gryczaną. Bez orzeszków pinii.
Na tej trasie, a także chyba na trasach Moskwa - Phuket i Moskwa - Hong-Kong, Aerofłot nie serwuje alkoholu. Na pozostałych długich trasach dostępne jest białe i czerwone wino.
Poza tym dostajemy kocyki, poduszki, słuchawki, kapcie, opaski na oczy. W komputerkach pokładowych jest spory wybór filmów, w tym nowych, podzielonych na sekcje. Są między innymi filmy dla dzieci, filmy oscarowe, są też jakieś seriale. Generalnie całkiem nieźle.
26 marca rano lądujemy w Bangkoku. Wymieniamy pieniądze w lotniskowym kantorze po całkiem niezłym kursie i łapiemy taksówkę do centrum. Zgadzamy się jechać za umówioną stawkę zamiast na licznik, bo kierowca zaoferował nienajgorszą cenę (500 baht, w tym już wliczono bramki i opłatę za start z lotniska), a ja po ubiegłorocznych doświadczeniach z tajskimi taksówkarzami wolę wiedzieć z góry ile zapłacę ;)
Taksówkarz zawozi nas na Samsen 1 Rd. Uwaga w kwestii oznaczania ulic w Tajlandii: kiedy mamy główną ulicę, w tym wypadku Samsen Road, boczne uliczki nie mają własnych nazw, tylko są numerowane jako odnogi głównej ulicy. Samsen 1 nie jest więc numerem domu przy Samsen Rd., ale uliczką numer 1 odchodzącą od Samsen.
Idziemy do flapping duck, w którym zatrzymywałam się rok wcześniej i który uwielbiam za ogródek nad rzeką, leżaki, lampiony i niezapomniany klimat. Guesthouse rozbudował się w ciągu tego roku, przejęli również budynek obok.
Po kąpieli i shake'ach owocowych ze straganu obok guesthouse'a ruszamy coś zjeść na Chana Songkhram, niedaleko Khao San Rd. Później spacer przez Khao San i docieramy do świątyni Wat Bavorn Niwet, gdzie dowiadujemy się, że dziś jest święto Buddy i w związku z tym do wielu płatnych świątyń dziś wstęp jest darmowy. Ruszamy więc szukać innych świątyń. Ruszamy jednak w ciemno, co kończy się tym, że niespodziewanie okazuje się, że zrobiliśmy kółko i wróciliśmy do hostelu.

modlitwy w Wat Bavorn Niwet
  Zamiast tego płyniemy więc łodzią do Chinatown (z przystani w parku Santichai Prakan łapiemy orange boat - bilety za 15 baht - i wysiadamy na przystanku Ratchawong). Trochę kręcimy się po Chinatown, próbujemy jedzenie ze straganów (nieodmiennie moim zdaniem wygrywają banany z grilla, chociaż wszelki szaszłyki mięsne też nie są najgorsze).
Potem kupujemy piwo i ruszamy spacerem w drogę powrotną, robiąc po drodze przystanki w parkach, gdzie ludzie ćwiczą aerobik na świżym powietrzu, spacerują bądź po prostu siedzą na trawie. "Dzikiej" zieleni w Bangkoku nie ma za wiele, więc parki przyciągają tłumy.
Pig Monument - bo upamiętnić można wszystko ;)

Wieczorem wcześnie się kładziemy - następnego dnia czeka nas długa podróż do Kambodży.